Jeszcze kilka lat temu, byłem całkiem
przeciętnym facetem (żeby nie powiedzieć, że normalnym facetem).
Miałem poukładane życie. Rodzina, praca, dom, sport, ogród …
raz na jakiś czas fajna impreza lub spontaniczny wypad na 2-3 dni
nad morze albo w góry. Dzieci już samodzielne, więc wakacje
spędzałem najczęściej tylko z Majką.
Bardziej interesował mnie wynik meczu
mojej drużyny w ekstraklasie, niż rozpętanie nowego konfliktu na
Bliskim Wschodzie. Kampanie społeczne dotyczące przemocy w rodzinie
… zauważałem, że są. Reklama sprzed lat „bo zupa była za
słona”, miała dla mnie bardziej posmak humorystyczny, niż
zwracała uwagę na faktyczny problem. Żyłem w idealnym świecie.
Tego drugiego nie dostrzegałem.
I nagle zostałem ojcem zastępczym. Od
pierwszej rozmowy z Majką dotyczącej propozycji pozostania
pogotowiem rodzinnym, do umieszczenia u nas pierwszych dzieci –
minął rok. Tylko jeden rok … biorąc pod uwagę dzieje Ziemi,
jest to jak mrugnięcie okiem, a ja do wszelkich zmian podchodzę
właśnie w takich kategoriach.
Gdybym miał wehikuł czasu i kilka lat
temu przeniósłbym się do dnia dzisiejszego, to bym oniemiał ze
zdziwienia.
To, że prowadzę tego bloga, to mały
pikuś. Udzielam się też na forum Naszego Bociana, stowarzyszenia
wspierającego rodziny walczące z niepłodnością, rodziny
adopcyjne i zastępcze. Nawet zostałem jednym z moderatorów –
jako jedyny facet (ale narzekać nie mogę).
Najciekawsze jest jednak to, że
zacząłem zwracać uwagę na problemy, które dotychczas mnie nie
interesowały, a wiele moich poglądów uległo przewartościowaniu.
Kilka miesięcy temu napisałem posta,
którego nigdy nie opublikowałem. Uznałem, że jest on zbyt
odważny, zbyt osobisty … mogący urazić przekonania wielu osób.
Jednak po ostatnim wpisie, dotyczącym
sensu bycia pogotowiem rodzinnym, stwierdziłem, że byłby on pewną
kontynuacją zawartych tam myśli.
Wrócę jednak najpierw do tej „słonej
zupy”, której kiedyś nie rozumiałem. Teraz, gdy mam świadomość
tego, że niejedno z przebywających u nas dzieci, mogło mieszkać w
takiej rodzinie, to wcale nie jest mi do śmiechu.
Aktualnie nie mam pojęcia, kto
przewodzi ekstraklasie, ani nie zastanawiam się, czy już jest
najwyższy czas, aby przyciąć forsycję. Za to moją uwagę
przykuwają takie opisy jak ten:
Ojciec odpycha ją, idź do swojego pokoju, rozkazuje, ale jak ona ma iść do pokoju, kiedy on robi mamie krzywdę? Podbiega więc drugi raz. Ojciec odpycha ją mocniej, dziewczynka upada na podłogę widząc, jak tata wlecze mamę za sukienkę do kuchni i zamyka za sobą drzwi na klucz.
Zabiję cię kurwo! Szmato pierdolona, nie zasługujesz, żeby żyć, ściero!
Dziewczynka wstaje z podlogi. Biegnie do drzwi. Szarpie za klamkę. Wali piąstką w drzwi.
– Tato otwórz! Otwórz! Tato! Błagam! – wrzeszczy.
– Puść mnie, zostaw! Tam jest dziecko! Proszę! – słyszy głos matki.
Stul pysk, dziwko!
Słychać trzask otwieranego okna. Okna są stare, drewniane, często trzeszczą. Tata mówi, że nie wymieni okien, bo nie ma pieniędzy. Ale na wódkę z kolegami ma.
Wypierdolę cię kurwo na dół, jak się nie zamkniesz!
Mama płacze. Płacze i krzyczy.”
Jeżeli ktoś ma ochotę przeczytać
całość, to wpis ten znalazłem na stronie:
http://malvina-pe.pl/post/raz-jej-w-zeby-raz-jej-w-nos-piasecki-nagranie-pis
A teraz mój tekst z początku roku
(niestety trochę dekadencki):
Piątek trzynastego (jeszcze przez
chwilę)… Nigdy nie przywiązywałem większej uwagi do magii,
zaklęć, czarnych kotów i innych gadów. Jednak dzisiaj jest jakiś
dziwny dzień. Siedzę sobie i myślę. Powinienem zabrać się do
pracy (bo mam straszne zaległości), albo przynajmniej pójść spać
(bo od jakiegoś czasu mam jakieś senne dni). Ale zbliża się noc,
która powoduje, że staję się aktywny, tracąc jednocześnie zapał
do pracy zawodowej. Ciekawe jest to, że nie jestem nigdy zmęczony,
aby coś napisać – pewnie dlatego, że nic nie muszę.
Nie wiem, czy jest to kwestia wieku,
czy coraz większego doświadczenia życiowego (a może
przemęczenia), ale coraz bardziej zaczynam tracić cierpliwość do
wszelkiego rodzaju cynizmu, fanatyzmu – ukierunkowanego na
umiłowanie jakiejś idei, często zupełnie oderwanej od wyrażanego
poglądu. Natomiast coraz bardziej popieram prawo do wyrażania
swoich uczuć, przekonań, prawo do mówienia „nie” bez poczucia
wstydu i winy. Nie jest dla mnie ważne, że czasami mam zupełnie
inne zdanie na dany temat. Cenię też to, że ktoś ma swoje zdanie
(i potrafi go bronić), bo przecież nikt nie ma prawa nikomu
narzucać swojego punktu widzenia.
Sporo się ostatnio dzieje. Na szereg
spraw trzeba spojrzeć pod innym kątem i być może dojść do
zupełnie odmiennych wniosków. Podobno kiedyś jeden ze studentów
Einsteina, zwrócił się do niego słowami: „panie profesorze, w
tym roku pytania na egzaminie były takie same jak rok temu”. Ten
mu odpowiedział: „tak, ale w tym roku odpowiedzi są już inne”.
Mam wrażenie, że to samo dzieje się
w szeroko rozumianej kwestii rodzicielstwa, chociaż tutaj odpowiedzi
jest wiele i być może wszystkie prawdziwe. Nie chciałbym się
wdawać w jakąkolwiek dyskusję (od tego są rozmaite fora
internetowe), jednak pozwolę sobie przedstawić mój punkt widzenia
na niektóre sprawy.
Dzieci poczęte metodą „in vitro”.
Mogę zrozumieć osoby, które z różnych pobudek, nie byłyby
skłonne zdecydować się na taki krok, chcąc mieć własne dzieci.
Jednak kto daje im prawo decydować o tym, co jest etyczne a co nie,
co jest przyzwoite lub nie? Niedawne słowa jednego z radnych
Krakowa, który porównał in vitro do eksperymentu genetycznego,
mówiąc że dzieci te są jak truskawki bez smaku, że jest to
działalność wbrew woli Boga – wywołały niemałą burzę.
Wprawdzie były to tylko słowa (które każdy ma prawo wypowiadać),
jednak jeżeli padają one z ust osób mających realny wpływ na
ustawodawstwo, to staje się to już trochę niebezpieczne.
Uważam, że dopóki jest taka
możliwość, to należy walczyć o posiadanie własnego potomstwa.
Być może dziwnie to brzmi z ust rodzica zastępczego, który ma pod
opieką dzieci oczekujące na rodziców adopcyjnych. Być może
powinienem napisać, że adopcja jest alternatywną drogą do
posiadania dzieci, że każde można pokochać, a być może
powinienem nawet odwołać się do bardzo emocjonalnego stwierdzenia,
że tak wiele porzuconych dzieci oczekuje na swoich nowych rodziców.
Jednak z drugiej strony widzę rodziny
adopcyjne, które żałują podjętego kroku. Widzę takie, które za
wszelkie niepowodzenia oskarżają „geny”, które przyczynę
trudności wychowawczych upatrują w postępowaniu rodziców
biologicznych sprzed lat … które nie potrafią sobie poradzić z
okresem dorastania (myśląc, że przecież gdyby to było moje
dziecko, to na pewno tak by się nie zachowywało). I nawet w pewnym
sensie to rozumiem… ale nie do końca, bo przecież widzę też
szczęśliwych rodziców adopcyjnych i szczęśliwe adoptowane dzieci
Rodzice adopcyjni często dają dziecku
więcej niż ono potrzebuje, chcą w jakiś sposób wynagrodzić mu
stracony czas. Gdy byłem mały, to radość sprawiała mi gra z
kumplami w piłkę, kapsle, kacki, korale, skakankę. Lubiłem też
mieć czas dla siebie, albo zwyczajnie się ponudzić (żeby nie
powiedzieć, że podłubać w nosie). Dodatkowe lekcje angielskiego
były dla mnie przykrym obowiązkiem. Na szczęście nie musiałem
uczęszczać na basen, balet, lekcje gry na pianinie i parę innych
rzeczy.
Wiem, że były to inne czasy (chociaż
dzieci są pewnie takie same). Niestety nie jest łatwo iść pod
prąd. Mamy teraz „wyścig szczurów” i często trudno jest
zachowywać się inaczej. Kiedyś to dzieci miały marzenia (pamiętam
jak bardzo chciałem trenować judo). Teraz, to rodzice wielokrotnie
mówią im, jakie powinny mieć zainteresowania, plany na przyszłość.
Wychowując swoje córki starałem się realizować ich pasje,
zaspokajać ich marzenia (zresztą Majka miała w tym względzie
dokładnie takie samo zdanie, więc pójścia na kompromis były
zbędne). Tak więc dziewczynki otarły się o sport, taniec,
harcerstwo. Kładliśmy nacisk na samodzielność – motywując,
proponując, ale niczego nie narzucając. Nigdy nie korzystaliśmy z
korepetycji. Nie dlatego, że były one zbędne, ale dlatego, że
uważaliśmy, iż prawdopodobnie nasze dzieci będą w takim
przypadku zrzucać wszelką odpowiedzialność na osobę udzielającą
korepetycji. Być może, gdyby faktycznie istniała taka potrzeba, a
nasze umiejętności nie pozwalałyby nam im pomóc, to pewnie taka
opcja byłaby dopuszczalna. Na szczęście udało się tego uniknąć.
Adopcja otwarta. Niedawno wpłynęła
do Sejmu petycja, mająca na celu dokonanie zmian w ustawie o pieczy
zastępczej. Główną sprawą jest zniesienie tajności adopcji, co
w efekcie przekłada się na umożliwianie kontaktów dziecka z jego
rodziną biologiczną. Osobiście jestem zdecydowanym przeciwnikiem
takich rozwiązań (za jedyną dopuszczalną formę, uważam adopcję
ze wskazaniem), a w pozostałych sytuacjach, ewentualna decyzja
powinna należeć do rodziców adopcyjnych. Niedawno miała miejsce
bardzo ciekawa dyskusja na ten temat (w której również wyraziłem
swoje zdanie):
Są kraje, w których otwartość
adopcji jest normą, jednak jak słusznie (moim zdaniem) zauważyła
w tej dyskusji jedna z osób, pojawia się pytanie, czy przypadkiem w
tych krajach, dzieci nie są traktowane jako lek dla swoich rodziców
biologicznych.
Wiem, że zaczynam brnąć coraz
bardziej. Majka mnie kiedyś przestrzegała, abym nie wypowiadał się
w tematach drażliwych. Jednak ktoś w jakimś komentarzu napisał,
że przedstawiając tutaj nasze życie, jesteśmy pewnym przykładem
rodziny zastępczej, a ta, jakby nie było, ma również swoje
poglądy. Dlatego (nie mówiąc nic Majce), zdecydowałem się na tak
karkołomny krok.
Przejdę więc do spraw związanych z
tematem aborcji. Teraz wszystko trochę przycichło, chociaż nigdy
nie wiadomo, kiedy pojawi się z powrotem (być może z dużo
większym impetem). Uważam, że prawo jakie mamy jest pewnego
rodzaju konsensusem różnych środowisk i rozgrzebywanie wszystkiego
od początku, nie ma większego sensu. Doskonale rozumiem osoby,
które nie zdecydowałyby się na taki krok, a nawet takie, które
potępiają kobiety dopuszczające się aborcji. Nie rozumiem
natomiast osób, które chcą zmieniać prawo, wykazując się
ogromną ignorancją w sprawach, w których mają decydować. Gdy
słyszę o zakazie aborcji (w każdym przypadku), bo przecież na
dzieci czekają tłumy rodziców adopcyjnych, to przypomina mi się
nasza Królewna (niewidoma dziewczynka z porażeniem mózgowym).
Owszem, być może czekają tłumy rodziców adopcyjnych, ale na
dzieci małe i zdrowe. Chętnych na dzieci chore i z różnego
rodzaju zaburzeniami jest dużo mniej. Dzieci mocno upośledzone
spędzają życie w domach pomocy społecznej (pewnie często
wywołując poczucie winy u rodziców, którzy je tam oddali) lub
wywracają do góry nogami życie całej rodziny, która jednak
zdecydowała się sama je wychowywać (a często tylko nimi
opiekować, bo kontakt jest bardzo ograniczony). Ale nawet nie to
jest najgorsze, bo przecież są świetne DPS-y, są wspaniałe
rodziny, które są gotowe poświęcić się takiemu choremu dziecku
i sprawia im to dużą radość. Wrócę do Królewny … Dziewczynka
skończyła już trzy latka. W tym czasie przeszła już kilka
operacji ortopedycznych. Niestety organizm człowieka nie jest
przystosowany tylko do leżenia. Trzeba też brać pod uwagę, że to
śliczne dziecko, kiedyś będzie miało lat dwadzieścia,
czterdzieści, a może i więcej. Wszystkie organy w różnym
momencie zaczną odmawiać posłuszeństwa. Ja też mam już „swoje
lata” i nie wyobrażam sobie jak bym mógł przespać noc w jednej
pozycji, bez możliwości poinformowania kogoś co mnie boli, co mi
nie pasuje. Być może Nikola i Tesla się na mnie obrażą, bo
kochają Królewnę i cały czas kombinują jak być blisko niej. Ja
również w jakiś sposób ją kocham, w końcu spędziliśmy z sobą
prawie rok i kiedyś pojawiła się w mojej głowie (zresztą jak się
później okazało – również w głowie Majki) myśl o adopcji.
Teraz również czasami widuję Królewnę, chociaż dużo rzadziej
niż Majka. Uśmiecha się, z pewnością rozpoznaje głos Majki.
Pewnie ktoś mógłby powiedzieć, że w jakimś sensie jest
szczęśliwa (nawet jeżeli nie potrafi podnieść głowy, przekręcić
się na bok, unieść w górę ręki czy nogi). Jednak gdybym był jej
mamą, mógł cofnąć czas i mieć możliwość podjęcia decyzji o
aborcji … to bym to zrobił.
To co napisałem powyżej skłania mnie
też ku przeświadczeniu, że powinno istnieć prawo do eutanazji (w stosunku do siebie samego).
Przynajmniej ja takie prawo chciałbym mieć. Chciałbym mieć
świadomość tego, że mogę godnie „odejść” na własne
życzenie. Niestety nie wydaje mi się, abym takich czasów doczekał.
Teraz to nawet chorego królika trudno uśmiercić. Mieliśmy kiedyś
takiego stwora, który nagle zaczął się „telepać”. Nie
potrafił stać, miał trudności z jedzeniem. Próbowaliśmy go
leczyć, nawet przez jakiś czas dostawał zastrzyki (warte
kilkanaście razy więcej niż on sam). W końcu zrobiło mi się go
żal i pojechałem do kliniki, zwyczajnie go uśpić. Musiałem
wypełnić dwa oświadczenia o wyrażeniu zgody na eutanazję.
Musiałem wysłuchać opinii lekarza-psychologa, że może jednak
warto jeszcze trochę poczekać. Na końcu, po wszelkich badaniach,
które chyba miały potwierdzić konieczność eutanazji,
przyniesiono mi zwierzaka do poczekalni, w której oczekiwałem tylko
na rachunek … miałem się z nim pożegnać.
Niestety pozostaje mi więc wiara w to,
że jeszcze długo będę zdrowy i sprawny fizycznie. Przynajmniej na
tyle sprawny, aby móc zadecydować o własnym losie.
Czasami też zastanawiam się nad
eugeniką. Z reguły kojarzy się ona z segregacją rasową,
przymusową sterylizacją, a zwłaszcza została skompromitowana
eksterminacją z czasów drugiej wojny światowej. Aby być w zgodzie
z moimi przekonaniami, w myśl których o wszystkim powinni decydować
rodzice dziecka, nie chciałbym tutaj niczego zmieniać w prawie.
Chociaż czasami „chodzi mi po głowie” możliwość sterylizacji
niektórych mam. Myślę w tej chwili o mamie Królewny, a nawet
Chapicka. Ten drugi wprawdzie miał szczęście, trafiając do
kochającej włoskiej rodziny, jednak jego starsze rodzeństwo
takiego szczęścia nie miało, a młodsze może się w każdej
chwili pojawić (nie wiadomo jak bardzo zaburzone, bądź
upośledzone). Jednak nie wiem, kto w takiej sytuacji miałby
podejmować decyzje. Jakie kryteria należałoby stosować?
Albo ratowanie wcześniaków. Polskie
prawo chyba nie określa jednoznacznie granicy, poniżej której
odstępuje się od ratowania dziecka (chociaż w innych krajach jest
to najczęściej 24 tydzień ciąży).
Czy rodzice skrajnych wcześniaków są
w stanie zmierzyć się z informacjami o potencjalnych problemach w
późniejszym życiu ich dziecka? Czy są w stanie zaakceptować
upośledzenie? Czy są gotowi podjąć racjonalną decyzję? A z
drugiej strony, czy można im odmówić możliwości podejmowania
decyzji o ratowaniu ich dziecka? Na każde z tych pytań
odpowiedziałbym „nie”.
Od kilkudziesięciu lat następuje
niepohamowany rozwój nauki. Człowiekowi wydaje się, że powoli
staje się bogiem. Niestety moim zdaniem robi to nieudolnie. Pewnych
rzeczy nie powinno się zmieniać, nie powinno się grzebać w
pewnych sferach życia, nie mając alternatywnej, dobrze przemyślanej
koncepcji. Ja tylko mam nadzieję, że nie doczekam czasów, gdy uda
się sztucznie przedłużać życia, nie przedłużając jednocześnie
sprawności fizycznej i intelektualnej. Nie chodzi o to, aby żyć,
ale aby cieszyć się życiem.
Kiedyś próbowałem stworzyć w swoimi
wyobrażeniu pewien profil rodzin zastępczych (zwłaszcza pogotowi
rodzinnych). Kim są? Czym kierują się w swoim życiu? Wydawać by
się mogło, że jednym z najważniejszych przymiotów jest wiara,
rozumiana jako wiara w Boga, życie wieczne, jako potrzeba pomagania
innym, bo tak nakazuje religia.
Na pewnym etapie (myślenia o
pozostaniu pogotowiem), zacząłem dochodzić do wniosków, że ja tu
nie pasuję. Przecież niczego nie oczekuję.
Wielokrotnie z Majką słyszymy
komentarze typu „wy to już życie w niebie macie zapewnione”.
Tyle tylko, że ja wcale nie chcę żyć w niebie. Na dobrą sprawę,
to nie wiem, czy w ogóle chciałbym jeszcze dalej żyć po śmierci.
Dlaczego więc robię to co robię? Nie wiem, ale nie zaprzątam
sobie tym głowy.
Natomiast już wiem, że rodziny
zastępcze są tak różne, że jakiekolwiek ich szufladkowanie, nie
ma najmniejszego sensu.
Za dwa dni rusza WOŚP. Jestem pod
ogromnym wrażeniem Jurka Owsiaka i nie mogę zrozumieć skali hejtu
i rzucanych temu człowiekowi kłód pod nogi. Chłopak dokonał
rzeczy niemożliwych, połączył ludzi z różnych środowisk, o
różnych poglądach na temat polityki, religii, mających zupełnie
odmienny światopogląd. Nie wiem jak on to zrobił. Z całym
szacunkiem dla Jurka, ale być może jest tak, jak kiedyś powiedział
Einstein (myśląc o sobie), że o rozwoju często decydują nieuki,
bo zwyczajnie nie wiedzą, że coś jest niemożliwe.
Trochę się przypiąłem do tego
Einsteina, ale wynika to z faktu, że mój szwagier niedawno zobaczył
geniusz tej miary w naszym sześcioletnim Kapslu. Bardzo bym chciał,
aby miał rację, nawet gdyby miała runąć Majki i moja (a przede
wszystkim psychologa) teoria o jego opóźnieniu. Chociaż patrząc
na sprawę racjonalnie, jedno drugiego nie wyklucza. Całkiem
prawdopodobne jest to, że Kapsel dogoni rówieśników, a potem …
być może prześcignie swoją epokę.
W sumie, to jestem dość dziwnym
człowiekiem … moja rodzina ładnie mówi, że jestem specyficzny
(zwłaszcza ze swoim poczuciem humoru, ale nie tylko). Mimo, że
piszę programy komputerowe, co w pewien sposób zmusza mnie to bycia
na bieżąco z tym, co dzieje się w świecie informatyki, to nie
lubię nowości, nie lubię gadżetów. Cały czas posługuję się
starą Nokią (służącą tylko do rozmów telefonicznych), mimo że
płacę abonament za jakiegoś smartfona, którego od prawie dwóch
lat nie wypakowałem z pudełka. Nie ma mnie na Facebooku i pewnie
długo nie będzie (może nigdy). Na szczęście Majka jest naszym
kontaktem ze światem. Ale cóż … w końcu na drugie mam
„Incognito”. Jednak pocieszam się tym, że mogło być gorzej.
Pamiętam, że gdy byłem w wojsku, to jeden z przełożonych (oficer
z wyższym wykształceniem) miał zwyczaj wypowiadać słowa typu
„Panowie, wczoraj byłem w Olsztynie in blanco”. Słysząc naszą
reakcję, odpowiadał „Panowie, tu nie ma nic do śmiacia”.
Ważna jest też dla mnie hierarchia
wartości. Jest to coś, czego nauczyłem się od moich rodziców.
Dzieci są ważne, nawet bardzo ważne. Jednak one kiedyś odchodzą
i trzeba im na to pozwolić. Trzeba pozwolić im żyć własnym
życiem … pomagając, wspierając, ale w pewien sposób usuwając
się w cień, niczego im nie narzucając.
Wydaje mi się, że ta maksyma
umożliwia mi również stosunkowo łagodnie rozstawać się z
naszymi dziećmi zastępczymi.
Moi rodzice i rodzeństwo są dla mnie
również bardzo ważni. Jednak najważniejsza jest Majka, bo to z
nią spędziłem większą część mojego życia, i pewnie to w jej
towarzystwie przeżyję moje ostatnie lata.
No to na koniec „pojechałem”.
Jak wiadomo (cytując klasyka złotych
ust), „nie ważne jak się zaczyna, ale jak się kończy”. Tak
więc zmienię moje zakończenie i przytoczę pewną anegdotę. Tym
razem, nie może być inaczej, aby nie dotyczyła ona życia
Einsteina.
Podobno na jednym z towarzyskich
spotkań (krótko mówiąc – imprezie), Marilyn Monroe zwróciła
się do Einsteina słowami: „gdybyśmy wspólnie spłodzili dzieci,
to byłyby one idealne, miałyby urodę po mnie, a umysł po panu”.
Na to on jej odpowiedział: „obawiam się droga pani, że mogłoby
być zupełnie odwrotnie”.
A czy wiesz, Pikusiu, że pierwsze dziecko Einsteina, Elżbieta, zostało oddane do przytułku, w którym prawdopodobnie zmarło? Albert i Mileva nie mieli wtedy jeszcze ślubu, podobno Einstein obiecał Marić, że będą mieć jeszcze kolejne, 'legalne' dzieci. Elżbietę oddano, kiedy nie była juz taka mała, była niemowlakiem. Może więc dobrze, że Marylin Monroe nigdy nie urodziła Einsteinowi dziecka? Ona swoje poronienie opłakała, kiedy straciła dwie ciąże w małżeństwie z Arthurem Millerem...
OdpowiedzUsuńBloo
Bloo ... co tam Einstein. Dzisiejszego wieczoru odkryłem Ciebie. Jestem pod wrażeniem.
Usuńeee, nie rozumiem. Ale mam nadzieję, że wrażenie jest miłe, choć pojęcia nie mam, co się pod tym enigmatycznym wpisem kryje :)
UsuńDopiero wczoraj do mnie dotarło, że dziewczyna, którą wcześniej parę razy widziałem w telewizji, to nikt inny tylko Ty.
UsuńJednak nawet nie o samo "bycie w TV" chodzi, ale o to co i w jaki sposób starałaś się przekazać.