Kilka
tygodni temu, pod jednym z postów pojawił się komentarz dotyczący
zarówno naszych uczuć i doznań towarzyszących głównie
rozstaniom z dziećmi (dla których jesteśmy rodzicami zastępczymi),
jak również tego, w jaki sposób radzimy sobie z nimi na co dzień
(również biorąc pod uwagę aspekt emocjonalny). Pytanie wyszło
też trochę poza ramy mojej wiedzy, ponieważ dotyczyło uczuć
innych rodzin zastępczych. Domyślam się, że chodziło o rodziny
(czasami zastępcze, czasami adopcyjne), do których trafiają dzieci
z naszego pogotowia rodzinnego. Tutaj mogę mówić tylko o moich
ewentualnych odczuciach, a te niejako z definicji są subiektywne.
Zanim
przejdę do rozważań na temat naszych uczuć, zacytuję ten
fragment komentarza:
„Zastanawiasz
się co czują rodzice, którym odebrano ich dzieci.
GALL”
Zacznę
może od sytuacji, w której dowiadujemy się, że w krótkim czasie
pojawi się w naszej rodzinie nowy jej członek.
Majka
jest zawsze bardzo podekscytowana, zaczyna rozważać rozmaite
scenariusze. Próbuje się przygotować na wizytę dzieci poprzez
robienie porządków, pranie. Przemeblowuje w głowie cały dom,
próbując znaleźć najlepszy wariant – głównie w kwestii, kto z
kim w jakim pokoju będzie spał. Ja staram się do tego podchodzić
dużo spokojniej, żeby nie powiedzieć, że bagatelizuję problem.
Jak maluch stanie w progu, to będę myślał. Już wielokrotnie
zdarzały nam się sytuacje, że mieliśmy przyjąć jakieś
dziecko i nic z tego nie wyszło (bo albo poszło do innej rodziny
zastępczej, albo sąd zdecydował o pozostaniu w rodzinie
biologicznej, albo z powodu bardzo silnego upośledzenia, zostało od
razu umieszczone w placówce – niestety również tak bywa, albo
wybrano opcję, żeby nie rozdzielać kilkoro rodzeństwa i
rozsądniejszym rozwiązaniem było umieszczenie wszystkich w domu
dziecka … możliwości jest mnóstwo, a pozytywną rzeczą w mojej
ocenie jest to, że nie ma schematów, każde umieszczenie dziecka w
opiece zastępczej jest rozpatrywane indywidualnie).
Właśnie
spodziewamy się w najbliższych dniach nowych lokatorów. Majka już
od kilku dni każe mi skręcać łóżeczka. Udaję, że jestem
bardzo zajęty i przeciągam tą pracę do czasu, aż będę miał
decyzję sądu. Bo jak już je skręcę, a dzieci nie przyjdą, to
znowu będę musiał je rozkręcać.
Trochę
to nasze bycie pogotowiem rodzinnym przypomina oczekiwanie na
narodziny własnego dziecka (tylko czasowo jest krócej – „nasza
ciąża” czasami trwa tylko kilka godzin).
Dzieci,
które zostają umieszczane w naszej rodzinie, najczęściej
odbieramy sami. Prawdę mówiąc, tylko w przypadku dwóch
dziewczynek, zostały nam one przywiezione przez policję.
Zdarza
się, że odbieram dzieci razem z żoną (zwłaszcza, gdy nie
zabieramy ich ze szpitala). Już w samochodzie widzę, że nawiązuje
się między nimi (Majką i dzieckiem) jakaś nić porozumienia.
Przynajmniej Maja jest oczarowana każdym maluszkiem. Co to jest?
Instynkt macierzyński?
Tak
myślałem do niedawna, kiedy to dowiedziałem się, że coś takiego
jak instynkt macierzyński nie istnieje. Istnieje tylko instynkt
opiekuńczy, chociaż uważałem, że on dotyczy głównie mnie.
Rzadko kiedy biorę coś na wiarę, bez chociażby pobieżnej
weryfikacji. Jednak sprawdziłem … instynkt macierzyński
faktycznie nie istnieje. Przy okazji dowiedziałem się, że nie
istnieje też instynkt samozachowawczy. Tutaj to może nawet bym się
zgodził, ponieważ jestem tego najlepszym przykładem. Czasami sam
się zastanawiam, jak to możliwe, że dałem się namówić na
zostanie pogotowiem rodzinnym, a co najciekawsze, że nawet mnie to
„kręci”.
Ale
wracając do instynktu macierzyńskiego. Skoro go nie ma, to znaczy,
że emocje, które rządzą zachowaniem Majki, nie zostały jeszcze
odkryte. Ja jednak do wszystkiego podchodzę ze stoickim spokojem.
Naukowcy mają to do siebie, że dzisiaj ogłaszają, że coś jest,
jutro że nie ma, pojutrze że znowu jest. Cieszę się, że moja
żona ma taki charakter, iż kocha wszystkie dzieci (niezależnie od
tego jakie instynkty nią targają).
Jednak
rozpatrując sprawę zupełnie poważnie, to daleki jestem od
stwierdzenia, że miłość jest lekarstwem, które uleczy każde
dziecko znajdujące się w rodzinie zastępczej albo adopcyjnej.
Wkraczam tutaj trochę w rozważania dotyczące tematów, które znam
z relacji innych osób. Czasami bywa, że nowi rodzice nie potrafią
pokochać dziecka z pewnymi dysfunkcjami. Z pozoru są fantastyczni,
dają z siebie wszystko co mogą. Jednak gdzieś występuje jakaś
bariera, która może być doskonale wyczuwana przez dziecko. I to
wcale nie zmienia faktu, że rodzice ci, są rewelacyjni … ale nie
dla tego konkretnego dziecka. Podobno zdarzają się przypadki, że
ośrodki adopcyjne nie przekazują rodzicom adopcyjnym od razu pełnej
wiedzy na temat stanu zdrowia dziecka, licząc na to, że jak
zobaczą to dziecko, to nastąpi miłość od pierwszego wejrzenia.
Gdy stykam się z takimi relacjami, to myślę sobie: „jak tak
można”. Jednak jak sam zastanowię się nad sobą, to też muszę
trochę uderzyć się w piersi. Wielokrotnie opisywałem już postać
Chapicka, który ma podejrzenie zespołu FAS. Świadomie nie
zdiagnozowaliśmy chłopca pod tym kątem, uznając że niewiele
trzeba, aby zostało stwierdzone: „tak ma FAS”. Na dobrą sprawę
w jego przypadku wystarczyłoby, że wiadomo, iż mama piła w ciąży,
chłopiec ma niską masę i jest lekko opóźniony w stosunku do
rówieśników. Diagnoza FAS ma za zadanie uświadomienie problemu,
uzmysłowienie sobie tego, że dziecko potrzebuje pomocy i nie można
mieć w stosunku do niego jakichś nierealnych oczekiwań. Nie
określa jednak jakie dziecko ma zaburzenia, do
jakich specjalistów należy się udać, a tym bardziej nawet w
ogólnym zarysie nie wypowiada się na temat przyszłości. Prawda
jest taka, że nie każde dziecko z FAS jest upośledzone umysłowo,
nie każde musi postępować w swoim życiu nieodpowiedzialnie, czy
nawet zejść na „złą drogę”. Również stopień opóźnienia
rozwojowego może być bardzo różny.
Jednak
„łatka FAS” zamyka w większości przypadków przed takim
dzieckiem drogę do adopcji (przynajmniej w kraju). My zrobiliśmy
chłopcu liczne badania, wskazując zarówno jego dobre strony, jak
też sfery wymagające interwencji specjalistów. Nie nazwaliśmy
tylko tego po imieniu, cały czas posługując się terminem:
„podejrzenie zespołu FAS”.
Czy
mam z tym problem? Pewnie biorąc pod uwagę fakt, że poświęciłem
tej kwestii sporo zdań, to chyba mam. Jednak absolutnie nie żałuję
decyzji, którą podjęliśmy. Chłopiec znalazł kochających
rodziców (w pełni świadomych wszelkich zaburzeń) a jego stan
psychofizyczny daje nadzieję, że będzie zupełnie normalnym
człowiekiem. I pomyśleć, że były już przymiarki do tego, aby
szukać dla niego miejsca w domu pomocy społecznej.
Oczywiście
nie zmienia to faktu, że ośrodki adopcyjne powinny „na dzień
dobry” przekazywać wszelką dostępną wiedzę na temat dziecka. A
z kolei przyszli rodzice adopcyjni może powinni być bardziej
asertywni. Wiem, że łatwo oceniać, ale może lepiej czasami
powiedzieć, że to dziecko nie jest dla mnie (nawet po kilku
spotkaniach z nim), niż brnąć wbrew sobie w twierdzeniu, że
wystarczy tylko miłość i trochę czasu.
No
tak, ale jak to się ma do tematu uczuć, którymi darzymy dzieci
będące w naszej rodzinie zastępczej?
Przykład
Chapicka pokazuje, że nasze działanie zmierza do znalezienia dla
naszych dzieci jak najlepszych rodzin. Czy to nie jest miłość?
Przecież
każda mama (a przynajmniej tata) pragnie, aby dziecko znalazło
fajną żonę (lub męża) i założyło szczęśliwą rodzinę. My,
jako rodzina zastępcza, różnimy się od przeciętnej rodziny tym,
że nasze dzieci znajdują swoją nową rodzinę w o wiele
krótszym czasie. Nie zmienia to jednak intensywności uczuć,
którymi w tym czasie się darzymy.
Rozstania
są oczywiście trudne, jednak świadomość tego, co czeka te dzieci
dalej, sprawia że nie ponosimy większego uszczerbku na naszym
zdrowiu psychicznym. W końcu taki jest nasz cel, a dzieci dużo
wcześniej są zaznajamiane z nowymi rodzicami. Tak więc z ich
strony też nie dochodzi do jakichś dramatów, czy też urazów
psychicznych. W przypadku Chapicka mieliśmy pewien problem, ponieważ
wizyt rodziców adopcyjnych nie było zbyt wiele. W końcu mieszkając
we Włoszech, trudno wpadać do nas często w odwiedziny. Jednak
tutaj staraliśmy się zastosować nieco inną metodę, która jak
nam się wydaje, przyniesie odpowiedni skutek. Cały proces opiszę w
ostatniej części historii Chapicka, co nastąpi już niedługo.
Reasumując
cały mój wywód dotyczący naszych uczuć i przywiązania do
naszych dzieci zastępczych, mogę powiedzieć krótko, że w tej
materii nie różnicujemy ich w porównaniu z naszymi dziećmi
biologicznymi. Pewnie, że jedne dzieci darzy się większym
uczuciem, a inne mniejszym. Nie wykluczam też sytuacji, że pojawi
się kiedyś w naszej rodzinie dziecko, które będzie trudno
pokochać. Znamienne jest też to, że różni członkowie naszej
rodziny w różny sposób postrzegają nasze dzieci zastępcze. Mnie
na przykład kiedyś ujął za serce chłopiec, który był z nami
tylko niecałe trzy miesiące (myślę o Filemonie), chociaż nie
zrobił większego wrażenia ani na Majce, ani na naszych córkach. Z
kolei Smerfetkę (ulubienicę Majki), akurat ja nie darzę tak wielką
sympatią (jak choćby Filemona) – być może dlatego, że potrafi
używać bardzo wysokich dźwięków, czym lubi się chwalić również
w środku nocy.
W
przypadku rodzin zastępczych, a zwłaszcza tych o charakterze
pogotowia rodzinnego, ważna jest świadomość tymczasowości. Nie
wyklucza to w żaden sposób zaangażowania emocjonalnego, chociaż
nie wszystkie osoby mogą to zrozumieć. Nawet w czasie naszego
szkolenia dla rodziców zastępczych, Majka starała się wytłumaczyć
innym jego uczestnikom, co czujemy, jak próbujemy połączyć ogień
i wodę (czyli uczucia i rozstania). Wydaje mi się, że dla wielu
osób jest to niewykonalne... Od czego to zależy? Od osobowości?
Może... A może od ustalenia pewnych reguł na samym początku i
konsekwentnym dążeniu do celu bycia rodzicem zastępczym, czyli
przekazaniu dziecka do adopcji lub powrocie do rodziny biologicznej.
Dla niektórych rodzin zastępczych, ta teoria staje się nie do
przyjęcia w momencie gdy dochodzi do przekazania dziecka innej
rodzinie. Nie ma problemu, gdy tacy rodzice, sami decydują się
zaadoptować dziecko, gorzej gdy zaczyna się „walczyć z
wiatrakami”, próbując zmobilizować kogo tylko się da, aby
udowodnić, że najlepszym rozwiązaniem dla dziecka jest dalsze
pozostanie w ich rodzinie zastępczej.
Nas,
przed rozstaniem z dziećmi, bardziej martwi fakt, że mogą kiedyś
pojawić się nowi rodzice, którzy w naszej ocenie nie będą
stanowić z dzieckiem zgranego zespołu. Niby nie będziemy mieli im
nic do zarzucenia, ale będzie widać, że między nimi a dzieckiem
coś nie „iskrzy”. Jak do tej pory, takiego przypadku nie
mieliśmy. Wszyscy dotychczasowi rodzice, do których odchodziły
nasze dzieci są wspaniali. Co jakiś czas przesyłają nam jakieś
zdjęcie, a nawet się spotykamy. Bardzo nas to cieszy, chociaż
najważniejsza jest świadomość, że dzieci są szczęśliwe.
My
jako rodzice jesteśmy spełnieni (w końcu mamy trzy własne córki).
Być może w tym tkwi klucz do sukcesu - nie chcemy dzieci dla
siebie.
Osobiście,
bycie pogotowiem rodzinnym traktuję, jako pewnego rodzaju przygodę,
która z jednej strony daje mi zadowolenie i satysfakcję, jednak z
drugiej uświadamia mi, że niektórych takie podejście do sprawy
może w pewien sposób irytować. Być może rodzicielstwo zastępcze
należałoby traktować jako pewnego rodzaju misję. Wielu uważa, że
jest to ogromne poświęcenie. Pewnie coś w tym jest, w końcu
poświęciłem spędzanie nocy w sypialni z Majką, na rzecz spania w
pokoju z maluchami (jednej osobie trudno byłoby ogarnąć nocne
życie dzieci w różnym wieku). Pewnie, że czasami nie jest łatwo,
jednak tak czy inaczej najważniejsze jest realizowanie własnych
marzeń, przekładających się na poczucie szczęścia. W naszym
przypadku marzenia są Majki, za to szczęście obopólne.
Skoro
już w pewien sposób odniosłem się do własnych uczuć, jak też
uczuć innych rodziców zastępczych, to spróbuję też napisać coś
o uczuciach rodziców, którym te dzieci są zabierane.
Nie
ulega wątpliwości, że nie ma bezpodstawnych umieszczeń dzieci w
rodzinach zastępczych. Oczywiście nie śmiem twierdzić, że taki
precedens nigdy i nigdzie nie miał miejsca, jednak traktowałbym go
w kategorii wyjątku potwierdzającego regułę. Odbieranie dzieci „z
biedy”, też można włożyć między bajki (zwłaszcza w kontekście
nowej ustawy, nazywającej rzeczy po imieniu).
Nie
uprawnia to jednak do twierdzenia, że rodzice tych dzieci są
nieczuli. Myślę, że są miotani sprzecznymi emocjami. Wrócę może
do przytoczonego na początku tego artykułu, instynktu opiekuńczego.
Jest to coś, co powoduje, że rodzice, którym odebrano dzieci,
czują pewien dyskomfort. Uważają, że powinni opiekować się
własnymi dziećmi (i wielokrotnie na swój sposób je kochają), ale
czują jakąś niemoc, aby uporządkować swoje życie. W większości
przypadków przyczyną jest brak wsparcia ze strony najbliższych.
Pamiętam jak wiele lat temu schodziłem w górach do schroniska,
brnąc po pas w śniegu. Wówczas też czułem niemoc. Jednak ja
widziałem cel. Rodzice naszych dzieci często tego celu nie widzą.
Walczą o swoje dzieci, bo uważają, że tak trzeba, ale nie mają
żadnego planu działania, ani wizji tego, co by zrobili gdyby jednak
dzieci do nich wróciły. Gdy sąd odbierze im prawa rodzicielskie,
czują ulgę. Ja ich za to nie potępiam. Być może z tymi rodzinami
powinien pracować psycholog, który wskaże również alternatywę w
postaci zrzeczenia się praw rodzicielskich. Obawiam się jednak, że
w myśl zasady, że priorytetem jest powrót dziecka do rodziny
biologicznej, takie rozmowy z psychologiem mogłyby zostać odebrane
jako nakłanianie „do złego”.
Jeżeli
ktoś chciałby prześledzić dyskusję w bardzo zbliżonym temacie
(a być może nawet wziąć w niej udział), to zapraszam na poniższą
stronę:
Zdecydowałem
też, że będę nadawał konkretne tytuły poszczególnym postom (a
nie jak dotychczas „opinie, pytania, odpowiedzi”), ponieważ sam
się gubię w tym co już kiedyś napisałem. Jeżeli więc jakiś
wątek z tego artykułu już kiedyś poruszałem, to bardzo
przepraszam.
Nie wpisywałam się wcześniej, ale muszę przyznać, że bardzo fajnie się czyta. Akurat trafiasz w to, co aktualnie mnie bardzo nurtuje. Zawsze Pogotowie wydawało mi się opcją najbardziej ekstremalną i najtrudniejszą. Teraz czytam jak piszesz o swojej żonie, o swoich odczuciach i czasem odnajduje w tych opisach dużo wspólnego ze swoim i mojego męża charakterem. Dalej uważam, że Pogotowie jest organizacyjnie najtrudniejsze i jest też największym wyzwaniem ale Twoja motywacja mnie tak przekonuje, że sama zaczęłam o tym myśleć. Tylko Ci moi synowie jeszcze tacy mali.... pewno za jakiś czas :)
OdpowiedzUsuńSwoją drogą, zastanawia mnie kiedy masz czas pisać takie długie wpisy ... ;)
OdpowiedzUsuńPrawdę mówiąc, długo się wahałem, zanim zdecydowałem się zaistnieć w sieci jako blogger. Przede wszystkim nigdy nie czułem się dobry w pisaniu. W liceum za wypracowania zawsze dostawałem 3. Być może teraz się rozwinąłem i piszę na 3+.
Albo po prostu piszę inaczej niż wszyscy (i być może ta inność może niektórym się podobać), co nie zmienia faktu, że gdyby teraz oceniła mnie jakaś polonistka, to pewnie poza trójkę nadal bym nie wyszedł. Zostałem jednak namówiony przez kilka osób, które uznały, że moje doświadczenia mogą pomóc komuś w podjęciu decyzji (takiej czy innej). Jak sama napisałaś, spojrzałaś na pogotowie rodzinne z nieco innej strony, co nadaje tej mojej „pisaninie” jakiś sens.
Dochodzą też sytuacje, których nigdy bym się nie spodziewał. Kilka dni temu pewna dziewczyna (będąca rodziną zastępczą) zainteresowała się dziećmi, których sytuacja była bardzo nieciekawa. W zasadzie bliźniaki (chłopiec i dziewczynka) były całkiem fajne. On lekko opóźniony, ona jak na siedmiolatkę, bardzo rezolutna . Niestety wiek był przeszkodą, nawet biorąc pod uwagę adopcję zagraniczną. Nie były to dzieci z naszego pogotowia, ale ich pobyt w rodzinie zastępczej powoli dobiegał końca.. Czas, w którym powinni przebywać w tym pogotowiu, teoretycznie już dawno się skończył i trwały już przymiarki do umieszczenia ich w domu dziecka.
Nowa rodzina zastępcza, która się nimi zainteresowała, przeczytała informację o bliźniakach, którą umieściłem na forum dla rodzin zastępczych (chociaż na tym blogu też o nich wspomniałem).
Nie wiem co z tego wyjdzie, ale doszło już do pierwszego spotkania z dziećmi i są plany ich urlopowania. Jeżeli chociaż w tym jednym przypadku, okazałoby się, że pomogłem jakimś dzieciom, to warto było zacząć pisać.
Nie jestem osobą, która starałaby się kogoś do czegoś namawiać. Jednak jeżeli moje rozważania będą dla kogoś dodatkowym argumentem w procesie podejmowania decyzji o adopcji, bądź rodzicielstwie zastępczym, to z pewnością będzie to dla mnie bardzo miłe. Zresztą niekoniecznie muszą być to decyzje na „tak”, czego przykładem jest komentarz sprzed kilku tygodni.
Z kolei wracając do motywacji bycia pogotowiem rodzinnym (o których wspomniałaś), to dla mnie przede wszystkim liczy się zadowolenie z tego co robię.
UsuńW powyższym artykule, być może w niewielkim zakresie się do tej kwestii odniosłem, więc tytułem uzupełnienia, zacytuję swoją wypowiedź z forum dla rodzin zastępczych (dotyczącą motywacji):
„ Podejrzewam, że jest to podstawowe pytanie na każdym kursie dla rodziców zastępczych, czyli pytanie o motywacje. Dlaczego chcecie być rodziną zastępczą?
Osobiście nie lubię słów misja, powołanie. Rozumiem je bowiem jako pewnego rodzaju przeświadczenie o istnieniu jakiegoś zadania do wykonania, albo też posiadania jakiegoś daru do wykonania danej rzeczy. Jest to w mojej ocenie coś, co jest robione wyłącznie z pobudek altruistycznych, gdzie własne dobro schodzi na dalszy plan.
My byliśmy szkoleni metodą Pride, w której wypełnia się tak zwane „księgi życia”. Przy pytaniu o motywacje, moja żona pisała, że opieka nad dziećmi i możliwość wpływania na to jak potoczą się ich dalsze losy, jest jej pasją. Jest czymś, co daje jej ogromną radość i wzbogaca jej życie (daje takiego dodatkowego „powera”). Ja z kolei pisałem, że chęć pozostania rodziną zastępczą traktuję jak wyzwanie (kolejne w swoim życiu), które z pewnością da mi dużo satysfakcji, a myślę że również sporo radości. Kwalifikację dostaliśmy, więc chyba takie motywacje (w końcu w pewnym sensie egoistyczne) też nie są złe.”
Na pytanie, kiedy piszę moje posty (chociaż chyba było to pytanie retoryczne – to jednak się do niego odniosę), powiem że głównie w nocy, wtedy gdy wszyscy już śpią a ja wysłałem moim klientom mailem wszystko co miałem zrobić „na wczoraj”. Mam ten komfort, że nawet, gdy dzieciaki obudzą mnie „skoro świt”, to mogę odespać ten czas choćby po obiedzie.
A że piszę długie posty, to taka już moja przypadłość. Jak zacznę, to ciężko mi skończyć. Zresztą nawet komentarze mam przydługie. Niektórym to się nawet podoba, chociaż osobiście wolę czytać te krótsze i z sensem.
W każdym razie bardzo dziękuję za miłe słowa i mam nadzieję, że moje artykuły pomogą Ci w jakiś sposób zbudować sobie wizerunek „pogotowia rodzinnego”.
Zobaczymy z czym będziemy musieli się zmierzyć przy następnych dzieciach. Czasami sam nie mogę siebie zrozumieć, ale w pewien sposób czekam na dziecko „trudne”. Byłoby ono ciekawą weryfikacją naszych (Majki i moich) poglądów co do naszych umiejętności wychowawczych.
Czytam bloga od początku (zaczęłam od bieżących wpisów i tak się wkręciłam, że postanowiłam poznać całość) z wielkim zaciekawieniem. Przymierzam się do adopcji i oprócz entuzjazmu i nadziei mam też obawy: czy trafi się dziecko, do którego będę pasować? Czy uda mi się rozpoznać, kiedy ośrodek adopcyjny będzie chciał mi wcisnąć trudne dziecko zatajając jego historię? Czy mam wystarczający potencjał do nawiązania więzi i wyprostowania ścieżki życiowej skrzywdzonego dziecka? Ten blog rzuca trochę światła na system (chociaż wiem, że jesteście wyjątkowi jak na ten system), a przy tym ma bardzo optymistyczne przesłanie.
OdpowiedzUsuńBeza