Do
napisania tego artykułu zabierałem się od dobrych kilku tygodni.
Istnieją
osoby, które bardzo interesują się naszą rodziną zastępczą,
angażując się w sposób bezpośredni, poświęcając swój czas i
serce. Problemem jest to (patrząc z mojego punktu widzenia, czyli
kogoś, kto chciałby to opisać), że dziewczyny te pomagają nam,
zajmując się naszymi dziećmi pod naszą nieobecność. Wychodzą z
nimi na spacery, organizują zajęcia w swoich domach, a nawet
zapewniają inne atrakcje, o których często nie mamy pojęcia.
Dlatego też opisanie tego jest niezmiernie trudne, ponieważ na
dobrą sprawę mam tylko szczątkowe wyobrażenie tego, co się w
trakcie takich spotkań dzieje.
Spróbuję
jednak coś napisać, chociażby po to, aby zasygnalizować, że są
ludzie, na których możemy liczyć (nawet abstrahując od konkretnej
pomocy zarówno w sferze fizycznej jak też emocjonalnej), którzy
zauważają potrzebę tworzenia rodzin zastępczych, widzą krzywdę
dzieci w taki czy inny sposób porzuconych, i dostrzegają sens
naszej pracy.
Przedstawię
więc krótko trzy „ciociobabcie”, które w największym stopniu
odcisnęły swe piętno (i nadal to robią) na życiu naszych
podopiecznych.
Ciociobabcia
Hania
Hania
jest kobietą z zasadami. Właściwie nie wiem dlaczego zacząłem od
takiego stwierdzenia. Powinienem najpierw napisać, że jest to
siostra Majki, czyli moja szwagierka. Jednak to pierwsze zdanie, jest
tym, które jako pierwsze przyszło mi na myśl. Hania przez całe
swoje życie musiała bardzo twardo stąpać po ziemi, wielokrotnie
nie było jej łatwo. Być może dlatego rodzina była dla niej
świętością, ostoją. Nie wiem dlaczego piszę w czasie przeszłym
– przecież nadal rodzina jest dla Hani sprawą priorytetową, dla której często trzeba
poświęcić własne przyjemności, a nawet własne potrzeby.
Spodziewaliśmy
się, że jej reakcja na naszą decyzję o pozostaniu rodziną
zastępczą, może nie być pozytywna... i tak też było. Pierwsza
wymiana zdań między Hanią a Majką była dość ostra. Każda z
nich miała swoje argumenty, które osobiście rozumiałem, ale
niepytany się nie odzywałem.
Po
kilku dniach doszło do ponownego spotkania. Emocje opadły. Hania
przemyślała całą sytuację i nawet jeżeli w tamtej chwili nadal
nie rozumiała naszego postępowania, to nasza decyzja została w
pewien sposób zaakceptowana. Jednak dopiero w momencie, gdy pojawiły
się u nas pierwsze dzieci, nastąpiło coś, co określiłbym
przeobrażeniem się modliszki w motyla. Nie tylko, że nasza decyzja
została już w pełni zaaprobowana, to jeszcze nasze „nowe dzieci”
stały się dziećmi całej (szeroko rozumianej) rodziny. Zależało
nam tylko na zrozumieniu, a okazało się, że możemy liczyć na
daleko idącą pomoc. Hania wielokrotnie zabierała dzieci będące
pod naszą opieką na spacery, do swojego domu. Bardzo nam pomagała
zwłaszcza w okresie, gdy mieliśmy dzieci wymagające codziennych
wyjazdów na rehabilitację i wizyt u lekarzy-specjalistów. Na dobrą
sprawę to ja jestem jej najbardziej wdzięczny, ponieważ w tym
czasie mogłem zająć się pracą zawodową.
Myślę
jednak, że dla Hani była to też duża przyjemność. Zawiązywały
się pewnego rodzaju przyjaźnie, zwłaszcza z Hawrankiem, Foxikiem,
później Iskierką. Dla dzieci też były to inne doznania, jak
choćby wizyty w sklepie, których my im nie zapewniamy (przynajmniej
nie codziennie). Aktualnie Hania jest już babcią (niedługo będzie
podwójną), więc nieco bardziej zajmuje się własnym wnukiem.
Jednak mimo to, zdarza się, że „podrzucamy” jej nasze
dzieciaczki na kilka godzin i nigdy nie spotkaliśmy się z odmową.
Powstała
też nowa tradycja w naszej rodzinie. Każde dziecko, które odchodzi
z naszego pogotowia, ma wyprawianą pożegnalną uroczystość (wręcz
bankiet). Główną atrakcją jest zawsze tort sponsorowany (i
osobiście wykonywany) przez Hanię. Zawsze wszystkim bardzo smakuje,
bo jest w nim dużo … serca.
Ciociobabcia Ela
Ela
jest naszą sąsiadką. Może nie „zza miedzy”, ale „o rzut
kamieniem”. Prawdę mówiąc nie pamiętam, w którym okresie
zaczęła interesować się naszym pogotowiem, ale wydaje mi się
jakby była naszą bratnią duszą od zawsze. Ela często zabiera
nasze dzieci na spacery, ale również bywa, że zapewnia im dłuższą
opiekę w czasie, gdy mamy jakieś sprawy do załatwienia. Taką
sprawą mogą być na przykład odwiedziny naszej byłej podopiecznej
„Królewny” w domu pomocy społecznej. Dzięki Eli, również ja
mam czasami możliwość spotkać się z dziewczynką.
Ela
ma zdolności organizatorskie. To taki KO-wiec (młodzieży
wytłumaczę, że jest to pewnego rodzaju instruktor
kulturalno-oświatowy z czasów PRL-u), który potrafi zwerbować na
spacer z naszymi dziećmi, inne ciociobabcie. Bywa więc, że dzieci
spotykają Ciociobacię-Mariolkę, albo Ciociobabcie-kuzynki. Zdarza
się, że na spacer z dwójką dzieci, idzie czworo opiekunów.
Dzieciom to na pewno nie przeszkadza. A ja jestem bardzo wdzięczny,
ponieważ Majka nie lubi spacerować sama (zwłaszcza w weekend),
wówczas namawia mnie i trudno się jakoś wykręcić. Wprawdzie nie
stronię od aktywności fizycznej, ale wolę pobiegać (a z wózkiem
jest to trochę trudne).
Ale
wracając do Eli. Nie wiem co jest tego przyczyną, ale dziewczyna
zna prawie wszystkich z naszej miejscowości. Spacerując z naszymi
dziećmi, co chwilę kogoś spotyka, opowiada – jest pewnego
rodzaju rzecznikiem prasowym naszego pogotowia. Być może dzięki
niej, wszyscy mieszkańcy traktują nas bardzo życzliwie, czego
wyrazem są zarówno miłe słowa, jak też przekazywane często
zabawki czy rzeczy dla dzieci.
Majka
postanowiła, że w imieniu każdego odchodzącego od nas dziecka,
Ela dostanie jakąś ogrodową roślinkę – w ramach symbolicznego
podziękowania. Jesienią kupiłem trzy róże (dwie i tak już były
zaległe). Niestety zostawiłem je w ogrodzie i wszystkie zżarły
sarny. Od tego czasu pożegnaliśmy kolejną dwójkę dzieci, więc
mamy już spore zaległości. Jak tak dalej pójdzie, to Ela będzie
musiała znaleźć w swoim ogrodzie miejsce na całe rosarium, w
którym każda roślinka będzie miała swoje imię: Iskierka, Luzak,
Chapic itd.
Ciociobabcia Malwina
Mam
nadzieję, że Malwina się na mnie nie obrazi za to określenie,
ponieważ na dobrą sprawę jest młodą dziewczyną, która (gdybym
się dobrze postarał) mogłaby być moją córką.
Malwina
(wraz z całą swoją rodziną) w niebywały sposób pokochała
Chapicka. Przypomnę jeszcze tylko, że stanowi ona rodzinę zastępczą
dla kilkorga dzieci, a nasz chłopiec spędził z jej rodziną cały
miesiąc w czasie ubiegłorocznych wakacji (gdy my mieliśmy urlop).
Rodzina
Malwiny spędza z chłopcem prawie każdy weekend (często zaczyna
się on już od czwartkowego wieczora), mimo że doskonale zdaje
sobie sprawę z tego, że dziecko wkrótce będzie adoptowane przez
rodzinę z Włoch.
Osoby
te zapewniają Chapickowi wiele rozmaitych atrakcji, których by nie
zaznał w naszej rodzinie (jak choćby wyjazdy na basen). Jakoś
nasza rodzina nie za bardzo lubi wodę (zwłaszcza ja).
Czasami
czujemy się trochę nieswojo, ponieważ Malwina nigdy nie chce
zwrotu poniesionych kosztów, a te czasami są naprawdę duże
(choćby zakup butów). Ostatnio udała się z Chapickiem (a
właściwie jej mąż) do fryzjera. Początkowo trochę mi było żal
jego „einsteinowskiego image”, ale już się przyzwyczaiłem.
Teraz chłopiec wygląda jak „Duduś' z filmu „Podróż za jeden
uśmiech”. Gdyby
nie ten „zez”, to jak nic, Filip Łobodziński za młodu.
Ale
nie o Chapicku chciałem pisać...
Malwina,
mimo że zajmuje się chłopcem z pobudek altruistycznych, to przede
wszystkim dla nas jest ogromną pomocą. Jak by nie patrzeć, jedno
dziecko mniej do opieki podczas weekendu powoduje, że mamy więcej
czasu dla siebie. Mamy tylko nadzieję, że wyjazd chłopca do Włoch
nie będzie dla Malwiny i jej rodziny ciężkim przeżyciem. My
takich rozstań przeżyliśmy już sporo, dla nich będzie to
pierwsze tego typu doświadczenie.
PS
Ciociobabcie
w ostatnim okresie zaczęły się organizować. Spotykają się,
chadzają wspólnie do teatru i na inne tego typu imprezy. Szkoda
tylko, że nie zabierają z sobą naszych dzieci …
Chociaż
nie chcę narzekać. W końcu spędzenie raz na jakiś czas
popołudnia „sam na sam” z dzieciakami, jest dla wujkodziadka
Pikusia pewnym urozmaiceniem, a często wręcz dobrą zabawą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz