Proszę
nam opowiedzieć o sobie, o swoim życiu. O tym co pan robi, o swoich
poglądach i przekonaniach. Wszystko. Mamy dużo czasu, chętnie pana
wysłuchamy.
Od
czego by tu zacząć... Jakiś czas temu napisałem pewien tekst. Nie
ma znaczenia, czy było to tydzień temu, miesiąc, czy rok. A nawet,
czy było to wczoraj. Nie jest też ważne dla kogo go napisałem i w
jakim celu. Istotne jest, że został on odczytany w grupie, w której
byli nie tylko rodzice zastępczy. Były też osoby, które o pieczy
zastępczej wiedziały tylko tyle, że jest.
Tekst
został przeczytany przez jednego z członków grupy. Mój odbiór
był zupełnie inny, niż gdy sam go czytałem poprawiając błędy i
korygując niektóre fragmenty.
To
spowodowało, że odkryłem na nowo siebie. A może tylko
uświadomiłem sobie coś, co ewoluowało od momentu rozpoczęcia
szkolenia dla rodzin zastępczych, ponad osiem lat temu.
Zacznę
od tego co napisałem:
Ty
byś tak nie zrobił?
...brzmi
ostatnie zdanie komentarza odnoszącego się do tekstu, który kilka
godzin temu umieściłem na swoim blogu. Potraktowałem je jak
pytanie retoryczne. Tak było łatwiej, bo przecież nie znam na nie
odpowiedzi.
W
młodości ważne były dla mnie idee. Uważałem, że o rzeczy ważne
można i należy walczyć za każdą cenę. Później czasami bywało,
że przy goleniu musiałem spoglądać na konformistyczną gębę,
pozostawiając heroizm bohaterom, samotnym wilkom, po których nikt
nigdy płakał nie będzie. Bo w tle była rodzina i często zupełnie
obce osoby, które niechcący mógłbym zranić, albo chociaż
sprawić im przykrość.
Nie
minęło dużo czasu, gdy zaczęły pojawiać się kolejne
komentarze. Niczym kule wyrzucane z karabinu maszynowego dopadały
mnie słowa, które nie pozwalały nawet na chwilę oddechu,
zastanowienie się, a tym bardziej udzielenie odpowiedzi:
– Serio?
Każda przeciętna kobieta nie znosi, gdy inna uczy ją jak się
opiekować dzieckiem. Każda matka chce poczuć, że to ona
decyduje. Więc kiedy w końcu może odpieprzyć się od systemu, to
zwieje. Bo po co ktoś ma jej siedzieć na głowie?? I mówić?
Odfajkujesz dla dobra dziecka co Ci każą i zwiewasz. Byś nie
zwiał?
– Przecież
Ty dla ludzi jesteś po stronie systemu. Nawet jesteś częścią
systemu. Kimś, kto ma wpływ na losy tych dzieci, kto ma powiązania
z urzędami. Jesteś miłym, ale obcym urzędnikiem. Po prostu.
– Wiesz
o czym piszesz? Odpowiedz sobie na to pytanie. To najpierw 5 lat
starań, płaczu, namów rodziny, poronień. Potem jeszcze 3-4 in
vitro dodatkowo. Na koniec adopcja. Długi proces. I Ty na
samiuteńkim końcu, gdy już zadzwonił TEN, jak go nazywają,
telefon. Mówisz: „Słuchajcie, teraz 2 miesiące odwiedzin”.
Boją się, są przez Ciebie oceniani. Ale to przecież dla dobra
dziecka. Zresztą nie mają wyboru, bo albo idą w długie
przenosiny, albo... good bye dziecko. Ale to nie koniec. Po tych 2
miesiącach mówisz o odwiedzinach. U nich. Ale i to jeszcze nie
koniec. Szykują chatę. I to jest według mnie TEN moment, gdy mają
moc prawną by powiedzieć: „Odwalcie się. Dziecko jest nasze,
chcemy spokojnie żyć”.
– Panie
w ośrodku adopcyjnym mówią: „Możecie szybko”. Ty mówisz:
„Długo i powoli”. Otoczenie klaszcze: „W końcu się udało.
Wreszcie macie ich z głowy. Uff, czemu to tak długo trwało”. To
teraz pomyśl, co robisz…
– Gdyby
taki model przechodzenia był powszechny, to ludzie by wiedzieli, że
ma tak być, że jest ten etap. Ale tak nie jest. Nie trąbi o tym
żaden OA ani psycholog, więc każdy oczekuje końca o etap
wcześniej. Ten ostatni etap każesz znieść, chociaż inni nie
muszą. Dlatego po nim będziesz miał wysyp urywanych relacji.
Siedzę
przed komputerem i zastanawiam się, dlaczego te komentarze nie są
tam, gdzie jest ich miejsce. Dlaczego przychodzą na prywatną
skrzynkę mailową niejako w oderwaniu od treści, do których się
odnoszą? Kim są ich autorzy?
Nie
mam pojęcia co mogę odpowiedzieć. Przecież już nie raz
podejmowałem się tego trudnego tematu. Czy mam napisać wprost:
„Ale to nie Wy mnie interesujecie. To nie o Wasze dobro tutaj
chodzi”? Chociaż chyba nikt nie oczekuje odpowiedzi. Każdy wie
lepiej. Przecież jego zdaniem historia dziecka rozpoczyna się w
sądzie rozprawą o przysposobienie.
A
korzenie? A dotychczasowe przeżycia, emocje? Czy to wszystko można
tak zwyczajnie wymazać gumką? Czy dobrym rozwiązaniem dla dziecka
adopcyjnego jest próba usunięcia z jego pamięci tego co było
wcześniej, nawet jeżeli to było złe i trudne do zaakceptowania?
Dlaczego
o prawidłowym procesie przejścia dziecka do rodziny adopcyjnej nie
mówią ośrodki adopcyjne ani psycholodzy? Bo nikt tego nie chce
słuchać, a dziecko się nie upomni.
Poznałem
wiele historii adopcyjnych. Wielokrotnie nie kończyły się one
szczęśliwie. Bywało nawet, że rodzice decydowali się na
rozwiązanie adopcji. W takich przypadkach nagle przypominali sobie,
że jednak dziecko ma historię, której być może już nie pamięta.
I właśnie w niej doszukiwali się przyczyny niepowodzenia, bo
przecież tuż po przyjściu do nowej rodziny zachowywało się ono
wzorowo. Było zadowolone, uśmiechnięte. Było szczęśliwe, że
wreszcie jest mu dane powiedzieć „mamo” i „tato”. Nie
wspominało poprzedniej rodziny, w której mieszkało. Nie wspominało
mamy biologicznej. Zapewne chciało zapomnieć. Tak - przyczyną
niepowodzenia musiały być jakieś ukryte traumy z wczesnego
dzieciństwa. Albo geny. Najpewniej geny, bo przecież wówczas nikt
już nie pamiętał szczegółów, drobiazgów mogących sugerować,
że jednak nie wszystko było wcześniej w zupełnym porządku. Nikt
sobie nie przypomniał swoich słów: „Teraz masz nową babcię,
która bardzo ciebie kocha”. A może należało powiedzieć:
„Odnoszę wrażenie, że masz ochotę odwiedzić swojego brata w
Domu Pomocy Społecznej. Pojedziemy?”.
I tak
lata mijały. Dziecko starało się przypodobać rodzicom adopcyjnym,
ale frustracja narastała. W pewnym momencie jedynym marzeniem i
celem życia było odnaleźć tamtą babcię.
Co
dalej ze mną? Jak mam dalej pisać? Na kim najbardziej mi zależy?
Dochodzi
siódma nad ranem. Z pokoju obok dobiega mnie kwilenie któregoś z
moich dzieci. Muszę wstać i pójść się ogolić.
Pierwszą
rzeczą było uświadomienie sobie, jak bardzo hermetyczną grupą są
rodzice zastępczy. Im wystarczą dwa słowa, czasami jedno i już
wszystko jest jasne. Jeden powie: „Też tak miałem”, inny:
„Słyszałem, że tak bywa”, albo: „Z pewnością i mnie to
czeka”. Porozumiewamy się półsłówkami, aluzjami, określeniami
dostępnymi tylko dla niewielkiego kręgu wtajemniczonych. Rozumiemy
się i jednocześnie nikt „spoza” nie rozumie nas.
Inni,
którzy byli na spotkaniu, a z pieczą zastępczą nie mają nic
wspólnego, mówili:„Nic nie zrozumiałem”, „O czym to jest”.
Co
to może oznaczać dla rodziców zastępczych? Sami siebie izolujemy.
Zamykamy się w prywatnych grupach w obawie, że pokażemy komuś
nasz świat, nasze słabości, coś co może być wykorzystane
przeciwko nam. Mogłoby się wydawać, że sprawa jest banalnie
prosta, że wystarczy w dowolny sposób zacząć opowiadać o sobie.
Przecież można pisać książki, poradniki, urządzać imprezy i
pikniki. Można tworzyć autorskie programy szkoleń dla rodziców
zastępczych, a nawet organizować konferencje. Jednak odkrywając
meandry rodzicielstwa zastępczego, należy liczyć się z
koniecznością pokazania świata, który niekoniecznie jest
przyjazny i bezpieczny. Który niespecjalnie zaprasza do siebie.
Jednak
dużo ważniejszym wnioskiem z wysłuchania własnego tekstu było
dostrzeżenie zmian jakie na przestrzeni lat nastąpiły w
postrzeganiu przeze mnie adopcji.
Rodzice
decydujący się na przysposobienie, od początku są oswajani z
pojęciem jawności adopcji. Jest to oficjalne stanowisko ośrodków
adopcyjnych, psychologów i specjalistów prowadzących badania nad
dzieciństwem. Dla rodziców adoptujących dziecko również jest to
tak oczywiste, jak to, że po nocy jest dzień.
Ja
na przekór im wszystkim, zadaję pytanie: „Jaki to ma sens?”.
Uczciwość
wobec dziecka – zdanie, które tłumaczy poinformowanie
adoptowanego syna, czy córki. Oczywiście wszystko na miarę
możliwości poznawczych młodego człowieka. Można posłużyć się
analogią do zadawania od najmłodszych lat pytania: „Skąd się
biorą dzieci?” Początkowo dziecko zadowala się bardzo prostą
odpowiedzią. Później jest coraz bardziej dociekliwe i już nie
wystarczy stwierdzenie, że z brzuszka mamusi. Jeżeli nie dostanie
satysfakcjonującej odpowiedzi, zaczyna szukać informacji na własną
rękę.
Dziecko
adoptowane często zatrzymuje się na dłużej na tym pierwszym
etapie - dowiaduje się, że jest adoptowane i tyle. Musi mu
wystarczyć informacja, że kiedyś miało inną mamusię, a teraz ma
tę najlepszą na świecie. Początkowo nie zadaje pytań. Z różnych
powodów. Ale ten czas pozornego spokoju nie trwa długo. Przychodzi
chwila, gdy trzeba wyłożyć karty na stół. I co się wtedy
okazuje?
Przytoczę
krótką rozmowę:
– Odpowiesz
mi? Powiesz mi wreszcie?
– Powiem.
– No
to słucham.
– Co
mam ci powiedzieć?
– Dlaczego
mnie porzuciła.
– Porzuciła?
– W
porządku. Spróbujemy innym razem.
Rodzice
adopcyjni po wielu latach często nie wiedzą jak mają rozmawiać z
dzieckiem. Nie potrafią opowiedzieć o jego rodzicach biologicznych.
Niektórzy przemilczają pewne rzeczy w myśl zasady, że o rodzicach
biologicznych nie powinno mówić się źle. Inni z jakiegoś powodu
nie potrafią zmierzyć się z trudnym tematem, który dla dziecka,
po wielu latach wciąż sprowadza się tylko do tego jednego zdania:
„Jesteś adoptowany”.
A
jednak odnoszę wrażenie, że najliczniejszą grupę rodziców
adopcyjnych stanowią osoby, które zwyczajnie niewiele mają do
powiedzenia. Nie pamiętają historii sprzed lat, wyparły ją ze
swojego umysłu, albo nigdy nie poznały żadnych szczegółów.
Rodzice adopcyjni, którzy przychodzą do nas po swoje dziecko,
najczęściej nie chcą wchodzić w szczegóły dotyczące rodziny
biologicznej. Przeszłość ich dziecka jest jak gorący kartofel,
który trzeba odrzucić jak najdalej. Owszem, pytają o rodziców.
Jednak bardziej w celu uzyskania informacji mogących mieć wpływ na
funkcjonowanie dziecka. Głównie chodzi o ich stan zdrowia (zarówno
fizyczny jak i psychiczny) i styl bycia. Ważne jest również to,
jak bardzo rodzice byli zaangażowani w proces odzyskania dziecka,
jak bardzo się starali. Bo przecież mogli jeszcze nie dać za
wygraną i próbować odszukać swoje dziecko. Nie pamiętam, czy
któryś z rodziców adopcyjnych zapytał o emocje. O to jaka była
mama biologiczna, a nie tylko kim była. A przecież Majka ma spisane
wszystkie (a przynajmniej te ciekawsze) rozmowy z rodzicami
biologicznymi. Wszystko jest do odtworzenia.
Wszystko co miało miejsce dzień po dniu, a czasami tylko raz na
kilka miesięcy.
Zastanawiam
się zatem, jaki jest sens przekazu: „Jesteś adoptowany”, bez
chęci zasypania dziury tożsamości. Przekazu opartego o strzępy
informacji, niedomówienia, domysły. Jak się ma unikanie rozmów o
przeszłości, do deklarowanej uczciwości wobec dziecka?
Czasami
rozmyślam o przyszłości. O tym, jak się poczuję, gdy u drzwi
mojego domu stanie nastolatek i zada pytanie: „Może ty mi
odpowiesz?”. Ten czas zbliża się wielkimi krokami.
Nawet
wiem jak się zachowam. Wiem jak odpowiem. Nie wiem tylko, czy po
takim spotkaniu będę mógł z czystym sumieniem spojrzeć sobie w
twarz. Bo przecież znowu zdradzę. Znowu porzucę. Tym razem w
potrzebie zaspokojenia wiedzy o sobie samym. Niestety nie będę mógł
powiedzieć niczego innego, jak tylko: „Przyjdź za trzy, cztery,
albo pięć lat. Przyjdź jak będziesz dorosły”.
Rodzicom
adopcyjnym wydaje się, że dziecko trzeba chronić przed mrocznymi
fragmentami jego przeszłości. Wydaje się, że dziecko nie zniesie
emocjonalnie informacji, że jego matka była kryminalistką,
prostytutką, alkoholiczką, czy schizofreniczką. A ojciec siedział
w więzieniu, albo zupełnie się nie
interesował tym, czy jego syn i córka mają coś do jedzenia i
ubrania, nie mówiąc o wyższych potrzebach.
Rodzice
boją się, że odkrycie wypisu ze szpitala, w którym będzie
informacja o zaniedbaniu, niedożywieniu, siniakach, odleżynach,
śladach po pogryzieniu, albo będzie stwierdzony zespół dziecka
maltretowanego, spowoduje u ich dziecka traumę do końca życia. Większość rodziców adopcyjnych przez całe swoje życie się czegoś boi.
Najbardziej drżą na myśl, że kiedyś dziecko rozpocznie
poszukiwania i będzie chciało się spotkać ze swoimi rodzicami,
rodzeństwem, może babcią, albo ciocią.
Dziecko
ma bardzo podobne odczucia. Często nie chce szukać matki
biologicznej w obawie, że kolejny raz zostanie przez nią odrzucone.
Boi się swojej reakcji w przypadku gdyby matka go odtrąciła i nie
chciała się spotkać, albo gdyby dowiedziało się, że nigdy go nie
chciała. Bierze też pod uwagę możliwość, że żyje ona w
skrajnej nędzy. Czy w takim przypadku jest zobowiązane jej pomóc,
czy powinno się nią zaopiekować? Albo sytuacja, gdy okaże się
fantastyczna, a gdyby w młodości ktoś podał jej rękę, to nadal
byliby razem. Gdzie w tej sytuacji będzie jego mama adopcyjna?
Wszystko
tak trwa i trwa. Rodzice adopcyjni i ich dzieci żyją w jakimś
zawieszeniu bojąc się rozdrapywać stare rany. Dzieci często przez
wiele lat biją się z własnymi myślami w samotności, aby nie
sprawiać rodzicom przykrości. Wychodzą z założenia, że skoro
rodzice sami nie podejmują tematu, to oni nie powinni pytać. Tyle,
że te myśli coraz bardziej zaczynają przygniatać, skutkując
nieprzewidywalnymi zachowaniami. Wiele osób zaczyna nienawidzić
swoich rodziców adopcyjnych, odrzucając ich, wyszydzając ich
motywacje i decyzje, a nawet negując ich miłość. Jeżeli nie były
prowadzone rozmowy o adopcji, to dzieci mają poczucie życia w
kłamstwie. Czują się zdradzone, tracą zaufanie do rodziców, a
odkrycie prawdy staje się celem nadrzędnym.
Inni
z kolei tłumią swoje myśli i dziękują bogu za to, że postawił
na ich drodze ludzi, którzy są dobrzy i mądrzy. Którzy ich
uratowali i nauczyli wszystkiego co potrafią.
Skąd
to wiem?
Jeszcze
dziesięć lat temu dziecko adoptowane kojarzyło mi się ze słodkim
bobasem, którego największym szczęściem w życiu było
znalezienie rodziców adopcyjnych. Jakoś nie uświadamiałem sobie,
że te dzieci dorastają, stając się kiedyś dorosłymi
adoptowanymi. I zaczynają opowiadać. Właśnie o tym, o czym
napisałem. Wystarczy wrzucić do internetu hasło: „Dorośli
adoptowani”.
Terapeuci
zajmujący się problemami dzieci adoptowanych uważają, że powinni
oni odszukać swoją mamę biologiczną, aby otrzymać odpowiedź na
pytania: „Dlaczego? Dlaczego mnie oddała? Dlaczego nie chciała
utrzymywać ze mną kontaktu? Może prawda jest zupełnie inna?” Ta
wiedza o pochodzeniu umożliwia kształtowanie własnej tożsamości
i jest jednym z najważniejszych elementów rozwoju psychicznego
człowieka. Dopóki pytania pozostają bez odpowiedzi, dopóty rany
się nie zagoją.
Zastanawiam
się, co tak naprawdę myślą rodzice adopcyjni mówiąc o
uczciwości wobec swojego dziecka. Czy powiedzenie dziecku, że jest
adoptowane nie jest tylko zabezpieczeniem na wypadek, gdy zacznie
dopytywać o zdjęcia z wczesnego dzieciństwa, o to dlaczego zostało
ochrzczone w trzecim roku życia, albo zainteresuje się
dziedziczeniem grupy krwi? Jeżeli nie, to co stoi na przeszkodzie,
aby wiedza o rodzicach biologicznych była cały czas obecna w życiu
dziecka. Dlaczego musi ono uciąć wszelkie kontakty z przeszłością.
Większość dzieci, które z nami mieszkały, miało taką babcię,
o której kiedyś napisałem. Czasami była to ciocia, albo
przyjaciółka rodziny. Wielokrotnie były to całkiem przyzwoite
osoby, tylko nie miały możliwości zaopiekować się dzieckiem na
stałe. Czy nie zasługują na jakąś informację, zdjęcie, albo
rysunek raz na jakiś czas?
A
rodzeństwo? Większość dzieci adoptowanych je ma. Może warto
zadbać o chociaż okazjonalne kontakty.
Wiem,
że jest to trudne, ale chyba nikt nie ukrywał, że dzieci
adoptowane nie są takie same jak biologiczne i od samego początku
tak należy je traktować. Poza tym, że pochodzą z innych środowisk
i z innych domów, to mają też rozmaite deficyty i dodatkowe
potrzeby. A trauma rozstania? Nawet dzieci, które mieszkają z nami
od urodzenia, jak choćby Mopik, czy Stokrotka, kiedyś czuły, że
to nie my jesteśmy ich rodzicami. Powiedzenie „od urodzenia”,
też nie do końca jest zgodne z prawdą. Te dzieci przez kilka dni
przebywały kiedyś same w szpitalu, albo przez kilkanaście w swoim
rodzinnym domu, który niekoniecznie był dla nich bezpiecznym
środowiskiem. Dawniej uważałem, że dużo dzieci odchodzących do
adopcji jest zupełnie zdrowych, chociaż inni mówili, że wcale tak
nie jest. Nadal tak sądzę, ale tylko w odniesieniu do kwestii
zdrowia fizycznego.
Istnieje
jeszcze coś takiego jak motywacja do bycia rodzicem adopcyjnym. Może
kiedyś to się zmieni, ale wciąż uważam, że dwoje ludzi
decydujących się na adopcję, robi to dla siebie. Z takim poglądem
mało kto się ze mną zgadza, uważając, że najważniejsze jest
dobro dziecka. Niektórzy uzasadniają to tym, że przecież to
rodziców dobiera się do dziecka, a nie odwrotnie. Że to dziecko
jest w centrum uwagi i próbuje się znaleźć dla niego najlepszych
rodziców. Niby tak. Niby jest to argument. Jednak z drugiej strony
przyglądam się naszemu Mopikowi i zastanawiam jaki czeka go los.
Dziewczynka bardzo przypomina Chapicka sprzed kilku lat. Jest mądra,
dobrze się rozwija, na nic nie choruje. Tylko czasami jest nieco
impulsywna i wścieka się o drobiazgi. Pewnie niejedna osoba
powiedziałaby, jakie to żywiołowe dziecko, albo że pewnie ma bunt
dwulatka. Jednak wystarczy spojrzeć na jej buźkę, aby zrozumieć,
że ze znalezieniem rodziców adopcyjnych może być problem. Tym
bardziej, że czas ucieka, a pani sędzia (ponaglona) przypomniała
sobie, że chyba czas wyznaczyć jakąś rozprawę. Myślałem, że
jeżeli sprawa nie odbędzie się z powodu choroby sędziego, to z
automatu wyznaczana jest kolejna i to w możliwie najbliższym
terminie. Okazuje się, że nie. A przynajmniej nie zawsze. Wszystkim
się wydawało, że sytuacja dziewczynki jest bardzo prosta. Mama nie
żyje od kilkunastu miesięcy, a tata nie stawił się na ostatnie
badanie kompetencji rodzicielskich. Do tego powiedział, że nie ma
czasu się nią zajmować, a w ogóle to nie jest przekonany, czy
Mopik jest jego dzieckiem. Cóż – takiej pewności nie ma chyba
żaden ojciec naszych dzieci. Obawiamy się, że tata nie pojawi się
również na rozprawie w sądzie, a sędzia nie zdecyduje się
odebrać władzy nieobecnemu rodzicowi. Wszystko może się jeszcze
wlec miesiącami. Chapic miał szczęście, że kiedyś istniała
adopcja zagraniczna, bo chętnych w Polsce nie było.
Wracam
do mojej początkowej myśli. Gdyby faktycznie myśleć o dobru
Mopika i innych dzieci latami przebywających w pieczy zastępczej,
to powinny one być adoptowane przez ich rodziców zastępczych.
Tak... to ja powinienem adoptować Mopika. Tyle, że mnie to
przerasta. Chociaż, czy to byłaby adopcja z myślą o szczęściu dziecka?
Większość
rodziców adopcyjnych deklaruje chęć przyjęcia dziecka jak
najmłodszego i jak najzdrowszego. Nie jest to coś, co bym potępiał.
Wręcz przeciwnie.
Myślę,
że minęło już wystarczająco dużo czasu, abym wspomniał
historię jednego z naszych dzieci. Coś, o czym jeszcze nie pisałem,
bo wydawało mi się, że nie powinienem. Być może nawet teraz nie
powinienem, ale jest to ważne. Dla kogo? Dla każdego, kto myśli o
pozostaniu rodzicem adopcyjnym, albo zastępczym. Jest to historia o
tym, jak mało siebie znamy.
Nie
ma znaczenia kiedy to było, jakiej płci było dziecko, ani ile
miało lat. Przyjmijmy, że była to dziewczynka o imieniu Klara.
Ośrodek adopcyjny przysłał do nas rodziców, którzy byli idealni.
Mieli właściwe motywacje, świetnie zaliczyli wszystkie testy
psychologiczne. Do tego mieli już dziecko adoptowane kilka lat
wcześniej, co też dawało rękojmię właściwych zachowań w
stosunku do, jakby nie było, jeszcze obcego sobie dziecka. Klara była zdrowa i inteligentna. Dobrze się rozwijała, a do tego była
śliczna. Nie tylko dla mnie, ale dla każdego kto widział ją nawet
po raz pierwszy. Doskonale zaprezentowała się przed psycholożką z
ośrodka, właściwie reagując na nią i na nas. Była idealnym
dzieckiem dla idealnych rodziców.
Proces
adopcyjny rozpoczęliśmy tak jak zawsze, stopniowo wydłużając
czas i zwiększając częstotliwość spotkań Klary z nowymi
rodzicami. Rodzina przeszła przez wszystkie etapy uwzględniające
również nasze wizyty w nowym domu dziewczynki i wyjazdy dwudniowe z
noclegiem. Przyszedł czas na odejście na stałe. Rodzice nie mieli
jeszcze postanowienia sądu o powierzeniu pieczy (brakowało kilku
dni), ale wniosek o przysposobienie został już złożony.
Stwierdziliśmy, że Klara jest już gotowa i nie ma sensu
wszystkiego przeciągać, nawet przy braku dokumentu sankcjonującego
legalne przekazanie dziewczynki rodzicom. Po niecałych dwóch
tygodniach dostaliśmy sms-a: „Rezygnujemy”. Nikt nie mógł tego
zrozumieć, włącznie z samymi rodzicami adopcyjnymi. Nie
wystarczyło bycie idealnym. Nie wystarczyły dobre chęci. Nie
wystarczyła nawet potrzeba posiadania drugiego dziecka.
Rodzice
byli strasznie przygnębieni. Nie potrafili odpowiedzieć na pytanie:
„Dlaczego?”. Zwyczajnie nie zaiskrzyło. Nie czuli tego, co było
ich udziałem przy pierwszej adopcji. Tłumaczyli, że przyczyna nie
tkwi w Klarze, bo jest ona cudownym dzieckiem. Przyczyna była w nich. Sami byli zaskoczeni swoją reakcją. Nie rozumieli jej. Podjęli jednak decyzję, że nie
adoptują już żadnego dziecka. Nie wiem jak ten okres wpłynął na
samą Klarę, ale po powrocie do nas wydawała się zadowolona. Nie
wiedziała, że był to tylko chwilowy powrót.
Majka
jak to przeczyta, to zapewne stwierdzi: „Znowu przysparzasz sobie
wrogów”. Ostatnio ponownie przejrzała wszystko co napisałem o
Omenie i Dagonie, i stwierdziła, że chyba obraziłem pierwszych
rodziców zastępczych chłopców, bo przestali się odzywać.
Być
może. Tego nie wiem. Nie wiem nawet, czy w jakiś sposób dotarli do
bloga. Zastanawiam się jednak, czy mogli poczuć się urażeni.
Przecież podobnie jak dzisiaj, bardziej opisałem sytuację niż
konkretne osoby. Opisałem to, co może przydarzyć się każdemu,
kto podejmuje się opieki nad dzieckiem, które zna tylko z opisu i
widzi po raz pierwszy. Rzadko kiedy jest to miłość od pierwszego
wejrzenia. Może nawet nigdy. Ale na pewno przewraca życie do góry
nogami i wielu rzeczy nie sposób przewidzieć.
Ważna
jest zatem umiejętność dostrzeżenia trudności i zaradzenie im
póki jeszcze jest czas. Nawet kosztem poddania się ostrej krytyce
otoczenia. Ja doceniam postawę jednych i drugich rodziców. Nie
próbuję zrozumieć.
W
każdym razie Klara została adoptowana przez kolejnych rodziców,
którzy ucieszyli się, że ich poprzednicy podjęli właściwą
decyzję. A chłopcy wciąż czekają u nas na swoją szansę.
Ciekawe
rzeczy pan opowiada, panie Pikuś. Zaraz zrobimy zastrzyk i powoli
rozwiążemy rękawy. Prześpi się pan trochę. Jutro już wszystko
będzie dobrze.
A
do rozmowy jeszcze wrócimy.
Posłowie
Majka (znowu ta Majka) zapewne
stwierdzi, że coraz częściej nawiązuję do mrocznych stron pieczy
zastępczej, zwłaszcza do sfery psychicznej rodziców zastępczych.
Ma rację. Nie znaczy to jednak, że
mam ochotę przemilczać tę sferę. Jeżeli już tworzę jakiś
obraz rodzicielstwa zastępczego, to musi on być kompletny.
Niezależnie od tego, że jest to tylko spojrzenie na pieczę jednego
rodzica spośród tysięcy.
Jeżeli chodzi o moje zdrowie
psychiczne, to wszystko jest w porządku, chociaż Majka już od
kilku lat w to powątpiewa. Ale chyba tylko ona, bo inni mówią: „Ty
to twardo stąpasz po ziemi”, albo: „Dobrze, że jesteś taki
opanowany”, czy też: „Ja bym tak nie potrafił”.. Wprawdzie
wyczuwam w tych zdaniach słowa: zimny, obojętny, nieczuły, czy
beznamiętny, to jednak coś w tym jest. Ale cieszę się, że mój
umysł potrafi panować nad emocjami. Bardzo się to przydaje.
Pozwala mi podchodzić zadaniowo do tego co robię i jednocześnie
angażować się emocjonalnie w relację z każdym dzieckiem, bez
uszczerbku na własnym zdrowiu psychicznym. Pozwala uczyć dzieci nie
tylko tego jak układać klocki, albo liczyć do dziesięciu. Zresztą
Majka jest taka sama.
Każde dziecko traktujemy inaczej,
określając jakąś metodę postępowania. Czasami błądzimy i
zaczynamy od nowa. Z obecnymi bliźniakami cofnęliśmy się niemal
do początku. Są zupełnie inni niż ci poprzedni bliźniacy i z
pewnością nie jest to ich wina.
Ale są też takie perełki, jak
Blanka. Jeszcze kilka dni i się pożegnamy. Proces adopcyjny był
długi, ale dziewczynka jest już chyba gotowa. Czy wypada
powiedzieć, że cieszę się z tego, że odchodzi?
Przeczytałam.
OdpowiedzUsuńRozumiem Twoją chorobę psychiczną jak i to, że twardo stąpasz po ziemi- ja też tak mam. Jestem mamą adopcyjną. Wiele wiedzy czerpię z Twojego bloga. Procedura adopcyjna- kurs i czekanie nie przygotowały mnie na to co poczułam, gdy zadzwonił „ten telefon” a w zasadzie, gdy doszło do „tego spotkania”. Jak piszesz- miłości nie było, na pewno nie takiej jak z love story i nie ma jej nadal choć minęło kilka miesięcy od poznania, były i są inne uczucie- troska, czułość, chęć dawania czasu i opieki, poczucia bezpieczeństwa. Czy to za zbyt mało? Dla mnie wystarczająco, aby się nie wycofać. Czytałam gdzieś cytat Eichelbergera że zawalania on z kochania dzieci adoptowanych licząc po cichu, że to nastąpi- więc ja też liczę. Liczę na relację a nie na strzałę amora. Wkurzam się, bo gdy tak mówię to inne matki adopcyjne wyjeżdżają „weź witaminę M”-dobrą na wszystko a głównie na to, żeby nie rozmawiać o trudnościach i udawać, że nic się nie zmieniło... Więcej rad otrzymam od matek biologicznych, które też witały na porodówce dzieci ze zdziwieniem, że ten kosmita teraz będzie ich a one jego a później płakały cały miesiąc albo nad sobą i utraconą swobodą lub nad prawdziwymi bądź wyimaginowanymi deficytami w rozwoju. Więc ja zatapiałbym bym w kursie adopcyjnym polecaną witaminę M na właśnie taki twardy realizm.
OdpowiedzUsuńZaskoczeniem było dla mnie również odebranie dziecka rodzicom zastępczym. Tak właśnie odebranie…Czułam, że to co robimy jest nie na miejscu, że dziecko ma z nimi tak silną i bezpieczną wieź, że to ja zostanę sprawcą jego potencjalnej traumy związanej z rozłączeniem z opiekunem- dodam, że byli jednymi jakich znało dziecko. Na te uczucia również nikt mnie nie przygotował. A może tylko ja tak czuję? Inni rodzice nie mają na tyle refleksji, bo przecież to „ten” telefon daje im prawo do wyrwania tego dziecka z korzeniami najlepiej tego samego dnia?
Na szczęście opiekunowie byli rozsądni, my również i uważam, że proces przenosin był odpowiednio długi i etapowany. Nie było to proste, nie będę się wyrażać jak czasem brakowało już na to sił, ale wszystko po to, żeby ta wyrwa w życiu dziecka była jak najmniejsza. Po jego zachowaniu widzę, że było warto.
Myślę też jak przedstawić dziecku jego rodzinę biologiczną i mimo wskazówek OA, żeby ukrywać jak najdłużej prawdę o rodzeństwie a o rodzicach mówić mało i starać się być pozytywnym ja mam ochotę mówić wprost i prawdę. Analogicznie o rodzinie zastępczej, w której wzrastało. Sam fakt przyjęcia przez dziecko informacji o adopcji jest na tyle trudny, że prawda np. o ojcu, który nigdy go nie widział i nie chciał zobaczyć nie może być gorsza a może pomóc mu poukładać sobie bieg wydarzeń i nie mieć złudzeń, że gdy zdecyduje się go spotkać ten przyjmie go ciepło i będą razem z X rodzeństwa rozmawiać przy stole o tym dlaczego do tego doszło…czemu rodzice biologiczni mają mieć większe prawo do tej historii niż ja?
Chcemy nadal utrzymywać relacje z RZ i tu pytanie do Ciebie i twojego doświadczenia- jak to zrobić dobrze? Podążać za dzieckiem obecnie trudno, bo komunikacja opiera się na pokazywaniu palcem z okrzykiem „yyyyy”.
Odnosząc się jedynie do ostatniego komentarza – rady OA żeby dziecko jednak chronić przed negatywnymi informacjami o RB czy zbyt wczesną informacją o rodzeństwie wychowującym się w rodzinie biologicznej nie są tak zupełnie głupie. Po pierwsze choćbyśmy jako RA stawali na głowie to poczuciem własnej wartości u dziecka adoptowanego bardzo łatwo zachwiać. Negatywny komentarz kolegi, niepowodzenie w szkole, przegrane zawody, źle odrobiona praca domowa, które z perspektywy dorosłego czy nawet dziecka wzrastającego od początku w kochającej RB są „bzdurą” u dziecka adoptowanego potrafią mocno cofnąć proces budowania poczucia własnej wartości i być przedmiotem naprawdę poważnych frustracji. To doświadczenie nie tylko moje ale kilku znanych mi rodzin adopcyjnych.
OdpowiedzUsuńDodawanie do tego informacji, że MB była alkoholiczką, ojciec nierobem, który pił i bił ale jakoś udało im się zatrzymać w domu 5 starszego rodzeństwa a po oddaniu/odebraniu dziecka sprawić sobie jeszcze dwójkę, które jakimś cudem nie zostały zabrane z RB bo rodzice „wzięli się za siebie” raczej nie pomoże. Poza tym co ma zrobić adoptowane dziecko z informacją o X rodzeństwa biologicznego wychowującego się w RB jeśli nawet nie ma opcji żeby się z nimi spotkać. Nie wiem jaką wartość dodaną ma taka informacja dla kilkulatka. Nie twierdzę, że te informacje trzeba ukryć na wieki wieków – dziecko musi je poznać ale naprawdę trzeba dobrze wyczuć czas. Wywalanie od razu „kawy na ławę” mam wrażenie ma raczej na celu uwolnić RA od tematu i dać złudne poczucie, że jestem w 100% fair wobec dziecka bo już wszystko wie a dalej niech zrobi z tym co chce i układa te klocki. Tymczasem proces oswajania dziecka z jego biologicznymi korzeniami też jest dla dziecka a nie dla nas i to za nim mamy podążać i jemu pomagać sobie z tym radzić.
Co do wit. M – tak ona nie musi pojawić się od razu ale wydaje mi się, że bez niej mimo wszystko trudno w dłuższej perspektywie. Trudno budować relację z dzieckiem na całe życie jedynie na poczuciu obowiązku, że skoro już przyjęło się tego małego człowieka pod swój dach to teraz trzeba o niego dbać, poświęcić czas i być czułym opiekunem. Dzieci potrafią nieźle dać w kość (i biologiczne i adopcyjne) ale w chwilach zwątpienia to jednak wit. M daje siłę do działania. Ona nie zastąpi terapii, która czasem bywa potrzebna, lekarzy itp. ale jest megamotorem do starań i walki o dziecko.
Powyższe piszę z perspektywy podwójnej ado-mamy z prawie 10-letnim stażem, bazując na doświadczeniach nie tylko moich ale innych, podobnych rodzin adopcyjnych, które adoptowały stosunkowo małe, nie starsze niż roczne dzieci. Perspektywa osób, które adoptowały dzieci starsze, które znały swoją RB może być zupełnie inna.
Odniosę się do obu powyższych komentarzy jednocześnie.
OdpowiedzUsuńOczywiście jak w każdej innej sprawie, należy wszystko bardzo dobrze wyważyć i dopasować do wieku dziecka, i jego możliwości zrozumienia pewnych spraw. Zupełnie inaczej wygląda sytuacja w przypadku dzieci starszych, które pamiętają swoją rodzinę biologiczną i rodziców zastępczych, a inaczej w przypadku maluchów. My zawsze proponujemy rodzicom adopcyjnym, aby zdali się na dziecko i odpowiadali na jego pytania w taki sposób, aby mogło wszystko zrozumieć, i jednocześnie aby uzyskana wiedza go nie przytłoczyła. Jeżeli dziecko będzie wiedziało, że dawniej mieszkało w innej rodzinie, to nie ma mocnych, aby kiedyś nie zapytało. Trzeba jednak tę kwestię co jakiś czas poruszać, gdyż dziecko może pomyśleć, że rodzice unikają tematu i nie chcą o tym mówić. Nie trzeba od razu mówić o mamie biologicznej, a nawet lepiej to pomijać – chyba, że dziecko pyta wprost. Dlatego tutaj bardzo pomocni mogą być rodzice zastępczy, którzy są pewnym pomostem między jednym życiem dziecka, a drugim. Nie trzeba spotykać się z nimi nie wiadomo jak często, ani utrzymywać relacji towarzyskich. Spotkania ważniejsze są w początkowej fazie adopcji, a potem mogą być rozluźniane. Ważne, aby dziecko wiedziało, że poprzedni rodzice wciąż istnieją i się nim interesują. Wystarczy więc rozmowa przez telefon. Nawet niekoniecznie z dzieckiem, ale choćby pomiędzy rodzicami gdy dziecko jest w pobliżu. Często wystarczy tylko złożenie życzeń z jakiejś okazji (albo bez okazji) lub przesłanie zdjęcia. Najważniejsze, aby nie przegapić momentu gdy dziecko zacznie się interesować swoją przeszłością.
Wydaje mi się, że dzieci zadają konkretne pytania dopiero w momencie, gdy są na nie gotowe, co pewnie ma miejsce dopiero w wieku kilkunastu lat. W tym momencie lepiej nie unikać rozmowy i nie odkładać jej na później. W przeciwnym razie dziecko może zacząć szukać na własną rękę. W internecie znajdzie odpowiedzi na nurtujące pytania. Wcale nie musi trafić na tego bloga i odnaleźć swoją historię. A jeżeli już się dokopie, to znaczy, że jest zdeterminowane aby odkryć prawdę i jest gotowe ją przyjąć. Wydaje mi się, że z mówieniem o adopcji jest podobnie jak z rozmowami o seksie. Lepiej aby dziecko nie czerpało wiedzy ukradkiem, dopowiadając sobie brakujące fragmenty informacji, albo zniekształcając rzeczywistość.
Co do rodzeństwa, to rozgraniczyłbym dwie sytuacje. Jeżeli siostry i bracia nadal mieszkają z rodziną biologiczną, to osobiście traktowałbym ich podobnie jak mamę biologiczną. A wcale nie uważam, że z nią należy się spotykać. Najczęściej nie ma to żadnego sensu, chociaż słyszałem o sytuacjach gdy mama biologiczna odwiedzała dziecko, a nawet bywała na imprezach rodzinnych i zapraszała dziecko do swojego domu.
Jednak w zdecydowanej większości rodzeństwo również przebywa w pieczy zastępczej i może być porozrzucane po wielu rodzinach. Bywa, że dzieci się nie znają albo nie pamiętają, ale są też sytuacje gdy zostały rozdzielone w starszym wieku lub też mają świadomość istnienia swojego rodzeństwa. Uważam, że w tym przypadku byłoby warto nawiązać znajomości.
Jeszcze jeśli chodzi o rady ośrodków adopcyjnych. Tutaj ważne jest, aby usłyszeć to, co ośrodek mówi, a nie to, co się chce usłyszeć. Mieliśmy taką sytuację, gdy rodzice adopcyjni twierdzili, że ośrodek zalecił szybkie odcięcie od przeszłości (również od rodziców zastępczych) aby nie mieszać dziecku w głowie. Przy kolejnej adopcji zapytaliśmy: „O co chodzi?” Okazało się, że ośrodek wcale czegoś takiego nie sugerował. Coś jednak w komunikacji z rodzicami nie zagrało. Inna sprawa, że są jeszcze ośrodki uważające, że w momencie adopcji dziecko jest białą kartą, a jego historia nie ma znaczenia.
Dziękuję za odpowiedzi.
OdpowiedzUsuńPisząc o przekazaniu historii nie miałam na myśli wykładnia kawy na ławę a budowanie całej znanej nam historii adekwatnie do wieku dziecka, jego potrzeb/pytań i gotowości emocjonalnej. Nasz OA w ocenie całościowej jest dla nas wsparciem i źródłem wiedzy jednak w kwestii nie informowania o rodzeństwie gdy istnieją wspólne zdjęcia, rodzina adopcyjna mieszka w okolicy i istnieje szansa spotkania nawet jeśli nie celowo to przy okazji jakiś spotkań na temat adopcji wydaje mi się błędem.
Twoja rada co do dalszej formy kontaktu z RZ pokrywa się z ich propozycją, więc chyba na tym zostaniemy- dziękuję.
A wracając jeszcze do miłości- wszystkie uczucia, których część wymieniłam składają się na miłość rozumianą jako relację. Myślę że miłość jest czymś zadanym a nie danym nagle w chwili pierwszego spotkania. Rodzicielstwo postrzegam jako ciągły proces, trwający do końca życia. Nigdzie nie piszę, że mam poczucie, że coś trzeba a mówię o tym że chcę i pragnę. Patrząc na dziecko widzę że ono też uczy się mnie, nas. Wiek, w którym adoptujemy dziecko ma duże znaczenie i przekłada się na sposób budowania relacji.