|
Przewróciło się, niech leży |
Równouprawnienie...
Proste słowo, a jak rozmaicie interpretowane przez różne osoby.
Majka
dostała propozycję udziału w szkoleniu, które miało się odbyć
w ekskluzywnym hotelu nad morzem. Wszystko byłoby bardzo proste,
gdyby nie to, że trwało ono trzy dni, a razem z dojazdem prawie
cztery. Powiedziałem: „Jedź, ja zostanę z dziećmi”. Nie będę
ukrywał, że podjąłem tę decyzję głównie mając na względzie
własne dobro. Założyłem, że Majka odpocznie, pozna nowe rodziny
zastępcze i przez trzy dni wygada się na tydzień do przodu. Do
tego zostałyby odwołane wszelkie spotkania z rodzicami, czy inne
zaplanowane wcześniej wizyty. W perspektywie miałem
kilkadziesiąt godzin spokoju, tylko w towarzystwie piątki dzieci.
Nikt nie miał nas odwiedzać, nikt nie miał nam przeszkadzać w
sielance. Zakupy zrobiłem na tydzień, na wypadek gdyby przyszła
zima i zasypało Majce śniegiem drogę powrotną
Niestety
nie mogło być zbyt prosto. Chociażby dlatego, że rozpoczęliśmy
proces adopcyjny Blanki, ale o tym innym razem. Gdy Majka zaczęła
opowiadać koleżankom o swoich planach, to wszystkie jednym głosem
zaczęły mnie żałować i ofiarować swoją pomoc. A to, że
przyjdą zrobić obiad, albo pomogą w czasie kąpieli, czy też
wyjdą z jakimiś dziećmi na spacer. Teoretycznie powinienem się
cieszyć. Teoretycznie, bo wcale nie wprawiło mnie to w dobry humor.
Uświadomiłem sobie, że w oczach tych dziewczyn nadaję się tylko
do zarabiania pieniędzy i majsterkowania przy samochodzie. Tyle
tylko, że gdy kiedyś naprawiałem sprzęgło w samochodzie i
mechanik pokazał mi wymienioną część, to musiałem udawać, że
przecież wiem, iż pokazuje mi tarczę sprzęgła. Krótko mówiąc
do samochodu potrafię tylko nalać benzynę, dopompować koła i
ewentualnie je wymienić. Chyba potrafię, gdyż ostatni raz miałem
przebitą oponę ze dwadzieścia lat temu. W kwestii zarabiania pieniędzy
też daleko mi do czasów mojej świetności, więc konkluzja była
taka, że nie nadaję się do niczego.
Najciekawsze
jest to, że w pewnym momencie nawet Majka zaczęła powątpiewać w
moje umiejętności i namawiać mnie, że może ktoś coś. A ja jak
ten osioł, nie i nie. No to zapytała, czy może do nas przyjechać
nasza średnia córka z Mango, aby dotrzymać mi towarzystwa.
Oczywiście wyraziłem zgodę, bo przecież kto jak kto, ale moje
własne dzieci zawsze są u mnie mile widziane. Tak więc i córka i
pies przyjechali. W przelocie bywał również mój przyszły zięć,
który jest kucharzem. Przywieźli z sobą mnóstwo produktów i
jeszcze więcej pomysłów na rozmaite potrawy. Byłem więc
wyręczany w robieniu obiadu, a nawet śniadania. Robienia kolacji
nie pozwoliłem sobie odebrać, chociaż takie zakusy też były.
Nie
wiem dlaczego, ale wszyscy już zapomnieli, że ja również potrafię
gotować, a nawet piec. Wiele lat temu, gdy nasze dzieci były małe,
a Majka pracowała popołudniami, to ja wziąłem na siebie ciężar
robienia obiadów. Było to bardzo proste. Wystarczyło nauczyć się
gotować rosół. Gdy dodałem przecier pomidorowy, to wychodziła
zupa pomidorowa, a gdy kalafiory, to kalafiorowa. Dodając do tego
trochę kapusty, ziemniaczków, marchewki i fasolki szparagowej –
miałem zupę jarzynową. Właściwie na bazie rosołu mogłem zrobić
każdą zupę. Może z wyjątkiem owocowej, ale ta jest jeszcze
bardziej prosta – wystarczy do kompotu dodać trochę kisielu i
jest. W drugim daniu też byłem świetny. Zwłaszcza w robieniu
spagetti. Z paczki wprawdzie, ale nikomu to nie przeszkadzało.
Podobnie zresztą jak leczo ze słoika. Tylko kotlety z kurczaka
robiłem od podstaw.
A'propos
słoików. Naszym dzieciom, tym kilkumiesięcznym, podajemy obiadki
dla niemowląt ze słoiczków i nikt mnie nie przekona, że nie jest
to słuszne. Pewna bliska mi osoba (przynajmniej blisko siedząca na
drzewie genealogicznym), ma w tej kwestii zupełnie inne zdanie. Uważa,
że kupowane w sklepie obiadki dla dzieci to sama chemia i nie ma to
jak pyszny, przyrządzony przez nią posiłek. Jest nie tylko
smaczny, ale przede wszystkim zdrowy. Kiedyś chciała mi to
udowodnić i przygotowała dla naszych dzieci królika z warzywami.
Poszła do rolnika (bo tylko tam się zaopatruje) i kupiła wszystkie
niezbędne produkty. Ale przecież nie da się kupić pięć deko
królika i pół marchewki. Dostaliśmy więc wielki garnek
ekologicznego obiadku, który dla trójki dzieci mógł wystarczyć
przynajmniej na tydzień. Oczywiście należało go szybko zjeść,
aby się nie zepsuł, a mrożenie obniża przecież walory smakowe i zajmuje zamrażarkę. Trzeciego dnia dzieci zaczęły wykręcać głowy i
niestety (albo stety) musieliśmy wrócić do słoiczków. Poza tym,
jakoś nie miałem pewności, czy rolnik nie ma pola przy drodze
szybkiego ruchu i nie za bardzo wierzyłem w hasło „nie sypane i
nie pryskane”.
Drugą
sprawą, w którą koleżanki Majki powątpiewały, była kąpiel. No
bo jak to możliwe, żeby facetowi udało się wykąpać piątkę maluchów. Zapewne połowę
potopi, a te oczekujące zaryczą się na śmierć. Nie wiedziały
tylko, że mam opracowany patent, który już nie raz wykorzystałem
i się sprawdza. Dzielę dzieci na grupy. W tym wypadku były trzy –
Mirabelka, Blanka oraz pozostała trójka, czyli Mopik i bliźniaki.
Często jest tak, że któreś z młodszych dzieci śpi, albo jest
jeszcze w dobrej formie i bawi się zabawkami. Wówczas starszą
trójkę wkładami razem do wanny, po kolei myję, suszę, ubieram i
zanoszę do łóżek. Maluchy w tym czasie są same. Jednak nie
martwię się o ich bezpieczeństwo, bo zaledwie pełzają i siadają.
W najgorszym wypadku utkną pod komodą, albo pod stołem.
W
sytuacji gdy młodsza grupa jest już znudzona życiem i domaga się
pójścia spać, zaczynam od niej. Reszta w tym czasie je kolację.
Mopik jest przypięty do krzesełka więc nie ucieknie, a dwa żarłoki
siedzą grzecznie dopóki nie opróżnią całego talerza. Ten
wariant jest gorszy, bo mam stosunkowo krótki czas, ograniczony
stopniem wygłodnienia starszaków. Ale jakoś zawsze się wyrabiam.
W
kwestii spacerów uznałem, że jak ktoś nie wyjdzie na dwór przez
trzy dni, to zaraz nie umrze. Zresztą nawet by mi się nie chciało
tracić czasu na przygotowanie, a potem ponowne rozebranie całej
piątki, co z pewnością trwałoby dłużej niż zimowy spacer.
Tak
więc plan Majki udał się połowicznie, a ja pokazałem jej, że
mam możliwości. Bo jak sama mówi, równouprawnienie nie polega na
robieniu po równo, ale na posiadaniu równych możliwości.
Trzy
dni przeleciały jak z bicza trzasnął, tym bardziej, że
ostatecznie miałem tylko czwóreczkę dzieci. Mirabelkę przygarnęła
nasza ciocia Marlenka. To akurat mi pasowało, gdyż nocne ogarnianie
trzech pokoi mogłoby być nieco uciążliwe.
Najbardziej
byłem ciekawy zachowań chłopców. Siedemdziesiąt dwie wspólnie
spędzone godziny mogły okazać się trudne dla obu stron. Trochę
obawiałem się nocnego życia Omena, który potrafi krzyczeć przez sen i trzeba go
uspokajać. Chociaż Majka jeszcze przed wyjazdem mówiła, że jest
już coraz lepiej. No i faktycznie. Omen każdej nocy budził się tylko dwa razy. Za pierwszym razem wołał „ciocia, ciocia”. Nie
wychodząc z łóżka odpowiadałem „śpij Omen, śpij”, po czym
natychmiast następowała cisza. Przy drugim przebudzeniu wołał już
„tata, tata” i upewniony, że nadal jestem, ponownie zasypiał.
Dagon
budził się w nocy kilka razy, ale nie wymagał żadnej obsługi.
Siadał w łóżeczku, rozglądał dookoła i kładł ponownie.
Z
kolei uchodzący za bezproblemowego Mopik, wcale takim się nie
okazał. Budził się kilka razy, stawał przy barierce
łóżeczka i zaczynał coś do mnie gadać. Chcąc, nie chcąc,
musiałem wygrzebać się spod kołdry, położyć go, przykryć
kołdrą i pogłaskać. Jednej nocy, podczas takiej operacji, nagle
poczułem na dłoni jakąś obślizgłą maź. Nie było wyjścia –
musiała być kąpiel, przełożenie materacyka na drugą stronę i
wymiana kołderki na pierwszy lepszy kocyk.
Blanka
była najbardziej przewidywalna. Spała w innym pokoju i miałem ją
tylko na podglądzie. Około trzeciej, czwartej, zaczynał jej
doskwierać głód i wydzierała się tak, że elektroniczna niania była zbędna. Potem spała nawet do dziewiątej. W sumie
muszę stwierdzić, że nie było źle i całkiem dobrze się
wysypiałem. Zastanawiam się tylko, dlaczego żadna z koleżanek
Majki nie chciała przyjść do pomocy na noc.
W
ciągu dnia funkcjonowaliśmy na zasadzie pełnego luzu.
Stwierdziliśmy, że istnienie porządku między dziewiętnastą, a
siódmą nad ranem, jest nieco pozbawione sensu. Tylko Mopik czasami
sprzątał.
Z
kolei resztki jedzenia po posiłkach ogarniał Mango. Piesek był tak
dokładny, że raz (a może i więcej) zdarzyło mi się podać
dzieciom kolację na idealnie wylizanych wcześniej talerzykach.
Bliźniacy
stają się coraz bardziej normalni, co wcale nie oznacza, że już
się nie biją, albo nie krzyczą. Podobno całkiem ładnie mówią.
Mama na spotkaniu z dziećmi nie mogła się nadziwić, jakie w tym
względzie zrobili postępy. Chociaż ja tego nie zauważam.
Wprawdzie wzbogacili swoją mowę o kilka ludzkich słów, ale do
umiejętności podstawowego komunikowania się, jeszcze daleko. Jak
tylko nauczyli się mówić „pociąg”, tak teraz wszystko co ma
kółka jest pociągiem. Trzy tygodnie uczę ich mówić „auto”.
I nic. Jednego dnia przyszedł do mnie Dagon z jakimś samochodem i
wreszcie wypowiedział to zaklęte słowo. Ucieszyłem się,
pochwaliłem, nawet chciałem dać mu jakąś czekoladkę... okazało
się, że to było „A to?”.
Omen
przestał już być wciąż głodny, w przeciwieństwie do brata, dla
którego nadal najważniejszym i najczęściej wypowiadanym słowem
jest „Am”. Dagon powtarza też „A to?” i „A ja?”. Często
zupełnie nieadekwatnie do sytuacji i nie słucha odpowiedzi. Omen
jest nieco bystrzejszy. Chyba takie określenie będzie poprawne.
Krótka dygresja... Po ostatnich blogowych perturbacjach i złożonych
przez Majkę obietnicach muszę stwierdzić, że faktycznie
dziewczyna się przejęła i pełni rolę cenzora. Pewne określenia
mogą więc być nie moje. Na przykład „gapcia” - należy czytać
fajtłapa i gamoń.
Chłopcy
nadal nie rozumieją wielu słów, co w konsekwencji powoduje, że
zupełnie nie wiedzą o co nam chodzi. Nie można im zbyt wiele
tłumaczyć, tylko trzeba wypowiadać krótkie, jednowyrazowe
(najwyżej dwu) polecenia. Niedawno pewna osoba powiedziała do
Omena: „Przynieś butelkę, która leży przed tobą po prawej
stronie”. Jedynym słowem, które chłopiec zrozumiał, była
„butelka”, być może jeszcze „leży”. „Przed”, „nad”,
„pod”, „za” – są zupełnie nie rozróżniane. Prawo, lewo
– też, ale tutaj nie można się czepiać. Zna tylko „ja” i
„ty” w mianowniku. Nie ma pojęcia co to jest „tobą”.
„Przynieś” – też się dziwi. Chłopcy rozumieją „daj”,
„podaj”,„siadaj”, „do stołu”, „idź”, „chodź” i
parę innych tego rodzaju słów. Podobnie zresztą jak Mango.
Przestali też mówić do siebie „Pupu”, tylko operują imionami.
Chociaż zaskoczyło mnie w czasie tych trzech dni, że bliźniaki
jednak się uczą. Jest to jakby niezależne od umiejętności
mówienia. Nasz dialog często wygląda tak: „A to? - krowa, a to?
- krowa, a to? – krowa...”. Ciągłe (wydawać by się mogło, że
bezsensowne) powtarzanie tego samego, jednak zostaje w głowie.
Zaczęliśmy się bawić w prostą grę. Ja wypowiadałem zdanie
zaczynające się od „Podaj” (na przykład „podaj krowę”), a
chłopcy przynosili odpowiednią zabawkę. Okazało się, że
prawidłowo odnajdywali większość zwierząt – nawet wielbłąda
i żyrafę. Jeszcze trzy tygodnie temu nie odróżniali kota od psa.
Myślę, że skoro ja byłem zdumiony, to tym bardziej mama
bliźniaków mogła być zaskoczona. Nie widziała chłopców od
ponad miesiąca.
Nie
mam tylko pomysłu, jak wykorzenić bicie się, kopanie i gryzienie.
Początkowo tylko obserwowałem, reagując jedynie w ostateczności.
Nawet obstawialiśmy z córką, który tym razem wygra – biały,
czy czarny. Liczyłem, że jeden z nich w końcu podporządkuje się
drugiemu. Ale nie jest to dobra metoda, gdyż siły są bardzo
wyrównane. Póki co wciąż zwracam im uwagę: „nie kop”, „nie
gryź”, „nie bij go”. Może zadziała tak, jak z rozróżnianiem
zwierząt.
"Zastanawiam się tylko, dlaczego żadna z koleżanek Majki nie chciała przyjść do pomocy na noc". - he he he, że tak powiem ;-)
OdpowiedzUsuńTrochę się mnie boją?
UsuńSkąd taka myśl?🤪
Usuńno i co było dalej? z tą myślą zaglądam tutaj a tu nadal nie wiadomo. Pikusiu i Maju dla mnie to jest niesamowite że radzicie sobie z tyloma maluchami...dla mnie etap dzieci małych był o tyle straszny że nigdy nie mogłam wyjść...a wyjść czasem trzeba...choćby po to by upewnić się że umie się rozmawiac o rzeczach bardziej dorosłych niż siusiu kupa ama am ...no więc życzę wam cudów wielkich...by wszystkie dzieci które otrzymujecie znalazły rodziny i uzdrowienie...i byście wy sami się nie wypalili ale umieli nadal cieszyć się swoja obecnością i tak po prostu wszystkim! pozdrawiam serdecznie
OdpowiedzUsuńzaintrygował mnie proces adopcyjny Blanki ;) może coś więcej? Czytam Cię od chyba 2 lat, uwielbiam Waszą rodzinę i bardzo pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńKtóra dziewczynka odeszła? Co u niej? Ado?
OdpowiedzUsuń