|
Zdjęcie poglądowe... ciekawe określenie |
Jeszcze
nie opiszę jak przebiegał proces przejścia Bliźniaków do nowego
domu, mimo że już tylko dni dzielą mnie od chwili, gdy o 18:30
powiem do siebie „nie muszę już robić kolacji”.
Ten post
traktuję po części jako temat zastępczy, a po części jako
wprowadzenie do następnego wpisu. Jest kiepsko... ze mną jest
kiepsko. Chociaż wcale nie dlatego, że po trzech latach będę się
musiał rozstać z dziećmi, które stały się dla mnie ważne.
Wręcz przeciwnie... mam już dość. Najchętniej wystawiłbym
walizki chłopców za próg i powiedział do rodziców „no to są
już Wasi”. Jest to najtrudniejsza adopcja z dotychczasowych.
Czworo dorosłych, mających (jak się okazuje) różne podejście do
wszystkiego co ma miejsce od ponad sześciu tygodni. Do tego dwóch
chłopców, których emocje wcale nie są bliźniaczo podobne. Ale o
tym będzie następnym razem.
Mamy już
postanowienie sądu o powierzenie pieczy nad dziećmi ich rodzicom
adopcyjnym. Ten papier powoduje, że każda ze stron może
powiedzieć: „od teraz Bliźniaki będą już mieszkać w nowym
domu”.
Niestety
czasami tak się zdarza, że rodzinę zastępczą opuszczają dzieci,
które zupełnie jeszcze nie są na to gotowe - ale wymusza to albo
rodzina adopcyjna, albo zastępcza. Teoretycznie moment odejścia do
rodziny adopcyjnej powinien być ustalony wspólnie, i
poprzedzony wnikliwą analizą potrzeb i gotowości dzieci. Nie
zawsze jest to proste i nie zawsze udaje się ucelować w ten punkt
czasowy – czyli tę decyzję sądu, po której wszyscy już
zaczynają tupać, nie mogąc doczekać się zamieszkania dzieci w
nowym domu.
My mamy
akurat to szczęście, że nasz ośrodek adopcyjny nie dąży do jak
najszybszego przejścia do nowej rodziny (stosując zasadę ostrego
cięcia), a organizator pieczy zastępczej nie marudzi, że musi
jeszcze przez jakiś czas płacić na utrzymanie dzieci w naszej
rodzinie. Niewiadomą są tylko rodzice adopcyjni, dla których
ukończenie szkolenia czasami jest tylko przykrą koniecznością i
zmarnowaniem czasu, więc wykorzystają każdą okazję na szybkie
zabranie dzieci do siebie.
Mamy
więc wypracowany pewien system pozwalający optymalizować cały
proces adopcji. Jego wadą jest tylko to, że zależy on od osób
pracujących tu i ówdzie. Może więc się zmienić niemal w każdym
momencie, ponieważ jak już nieraz się przekonałem, termin „dobro
dziecka” jest tylko wyświechtanym sloganem stosowanym zupełnie
bez pokrycia przez różne urzędy.
W
przypadku Bliźniaków, przez trzy tygodnie byliśmy w stałym
kontakcie z psycholożką z ośrodka adopcyjnego, która ma duży
wpływ na termin złożenia wniosku o powierzenie pieczy. Jest ona
bardzo ważnym elementem, gdyż przy niecierpliwych rodzicach
adopcyjnych, zawsze może przecież powiedzieć, że ma problem z
ustaleniem terminu ostatniego spotkania, na którym między innymi
przygotowywany jest wniosek do sądu. Kolejnym ogniwem jest sędzina,
a jeszcze wcześniej jej sekretarka, która przedkłada wniosek do
podpisu. Ten czas może być bardzo różny. W niektórych sądach
trwa nawet kilka tygodni, chociaż chodzi tylko o parafkę opatrzoną
pieczęcią.
W naszym
przypadku złożenie wniosku o powierzenie pieczy następuje wówczas,
gdy zarówno dzieci, jak też ich rodzice adopcyjni są już gotowi
do wspólnego bycia z sobą. A to oznacza, że złożenie podpisu
przez sędzinę powinno nastąpić szybko. W przypadku Romulusa i
Remusa wszystko zamknęło się w 48 godzinach. Było to krótkie
pytanie do Majki: „już można?”.
Prawda,
że dziwne? Sędzina pyta mamę zastępczą.
Gdy
przeczytałem kilka powyższych zdań, to doszedłem do wniosku, że
jest to opis jakiegoś korupcjogennego procesu adopcyjnego – chociaż
kartą przetargową nie są pieniądze, a właśnie to tajemnicze
„dobro dziecka”. Dlaczego tak właśnie musi być? Dlaczego to co
robimy wspólnie z ośrodkiem adopcyjnym, PCPR-em i sądem, nie może
być procedurą standardową, obowiązującą wszędzie, i określoną
konkretnymi zapisami w prawie?
Pewnie
sporo osób zauważyło, że rodzice adopcyjni są tutaj traktowani
nieco po macoszemu. Wiele rzeczy ma miejsce za ich plecami, a oni
sami czują się oceniani i być może nawet do czegoś przymuszani.
Dlaczego
tak się dzieje? Pewnie sam bym do takich wniosków nie doszedł (bo
przecież przez mój pogotowiowy dom przewinęło się zaledwie
kilkunastu rodziców adopcyjnych), ale nawet najlepsi z nich (w
sensie oceny psychologicznej) głównie nastawieni są na siebie i
swoje potrzeby. Mogę się w pełni zgodzić z takimi wnioskami, jak
również z tym, że jest to zupełnie normalne. Bo przecież do nas
przychodzi dwójka dorosłych ludzi, którzy spędzili z sobą kilka,
a w większości przypadków kilkanaście, lat. Przez cały ten okres
dbali tylko o siebie, zaspokajając tylko swoje potrzeby, chodząc na
kompromis tylko z tą swoją drugą połówką. I nagle pojawia się nowy świat. Nawet nie taki, o którym ktoś kiedyś mówił na
szkoleniu... zupełnie inny. Dla naszych rodziców (a właściwie
nowych rodziców Romulusa i Remusa) wszystko biegnie zbyt szybko.
Mnie to nie dziwi. Ważne, że chłopcy są już gotowi.
Kilka
dni temu Majka mnie zapytała:
Czytałeś?
Tak.
Nic
nie napiszesz?
Nie.
Chodziło
o dyskusję dotyczącą właśnie procesu przejścia dziecka do
rodziny adopcyjnej. Przecież mógłbym pokusić się o jakiś opis
ze środka tego cyklonu. Rodzina adopcyjna skarżyła się na
zastępczą, która w brutalny sposób blokowała kontakty z
przebywającymi u niej dziećmi zastępczymi. A to nie ta godzina, a
to nie ten dzień... a to weekend, który przeznaczony jest tylko dla
rodziny (tej zastępczej). A do tego dzieci nie mogły jeszcze
odejść, bo nie były na to gotowe. Ale jak miały być gotowe,
skoro miały ograniczane spotkania?
Moim
problemem było to, że tam nic nie trzymało się kupy, a do tego
znałem tylko osąd jednej strony. Jednak nie odezwałem się głównie
dlatego, że moje zdanie byłoby kolejnym, w jakiejś mierze
krytykującym postępowanie rodziny zastępczej... tej która pewnie
nawet nie miała pojęcia, że ktoś, gdzieś o niej napisał.
Owijam
się więc przędzą jak ten jedwabnik morwowy, mając wrażenie, że
wszystko co chciałem to już gdzieś powiedziałem, i teraz szkoda
mi czasu na napisanie nawet kilku zdań. Bo w tych kilku zdaniach i
tak nie jestem w stanie zawrzeć całej myśli, którą chciałbym
przekazać, a spowodują one najwyżej pojawienie się kolejnych
komentarzy. A że nie potrafię jednocześnie pisać i bawić się ze
Stokrotką, to wybieram to drugie.
Nie
wiem, czy to dobrze, czy nie, ale należę do kilku zamkniętych
grup, których zdanie doskonale znam, więc mogę tylko albo płynąć
z prądem, albo pod prąd. Wolę więc pisać tutaj... bo tutaj może
wejść każdy, nawet przypadkowo.
Przedstawię
zatem jeszcze moje zdanie, z którym z pewnością nie zgodziłaby
się większość rodziców zastępczych. A przynajmniej ci, którzy
nigdy nie mieli do czynienia z dziećmi pokroju Ptysi.
Kiedyś
jedna ze znanych mi osób powiedziała, że nigdy nie zaproponowałaby
jakiejkolwiek rodzinie zastępczej (nawet gdyby była jej wrogiem)
dwójki dzieci, które aktualnie z nią mieszkały. To było
pogotowie rodzinne, więc rozważania nie dotyczyły radzenia sobie z
tymi dziećmi, ale dokąd mają one pójść... bo gdzieś musiały.
Myślę,
że już mogę opisać dalsze losy Ptysi, gdyż w ciągu ostatnich
tygodni wiele się wydarzyło, i chyba nikomu już nie zależy, aby
ich historia na zawsze pozostała w cieniu... owiana jakąś
tajemnicą.
Ptysie
już zawsze będę zaliczał do kategorii swoich porażek. Miało być
dużo lepiej, a wyszło jak wyszło. Być może niewłaściwie
zaszufladkowałem siebie do grupy rodzin zastępczych, których celem
jest zdiagnozowanie, zaopiekowanie, nauczenie tego i owego (również
nawiązywania więzi), i wypuszczenie w świat... ten lepszy świat,
dający nadzieję na przyszłość.
Sąd
orzekający w sprawie Ptysi wreszcie się określił. Nie wydał
decyzji umożliwiającej powrót dzieci do mamy. Sporo osób w to
wierzyło. Pewnie gdyby ta dwójka dzieci nadal przebywała w naszej
rodzinie, to zaliczałbym się do tego grona. Sąd jednak ograniczył
mamie prawa rodzicielskie, postanawiając jednocześnie, że dzieci w
komplecie (czyli Ptyś, Balbina i Bill... bo przecież jeszcze jest
najstarszy z rodzeństwa) mają znaleźć się w jednym miejscu. W
jednej rodzinie? Niekoniecznie... w jednym miejscu. Mama biologiczna
całej trójki już zapowiedziała apelację, a Afrodyta (czyli
aktualna mama zastępcza) nie wie, czy wytrzyma do kolejnej rozprawy.
To może oznaczać, że dzieci być może będą jeszcze migrować
pomiędzy różnymi rodzinami, którym będzie się wydawało, że
dadzą radę... bo przecież nie ma dzieci nieadoptowalnych, nie ma
dzieci, które nie zasługują na zamieszkanie w rodzinie.
Jest
tyko pytanie, czy istnieją takie rodziny? Może tak. Sam jestem
orędownikiem zniesienia rejonizacji. Zapewne gdzieś w Polsce
znalazłaby się rodzina, która zechciałaby zaopiekować się całą
trójką Ptysi...
Ale
przecież taką rodziną była Afrodyta. Jestem ostatnim, który
powiedziałby, że nie dała rady. Jestem pierwszy, który powie, że
to ja zawaliłem - niesiony chęcią pozbycia się tych dzieci, albo
mamiony wizją, że są takie fantastyczne rodziny... altruistyczne,
empatyczne, i być może pozbawione splotów nerwowych. Do tego, przecież
wiedziałem, że Afrodyta ma też swoje dzieci. Wiedziałem jaka jest
Balbina. Na co liczyłem?
W
przyszłym tygodniu czeka nas kolejne badanie psychologiczne. Dobrze,
że rodziny zastępcze muszą przechodzić tego rodzaju testy i
sprawdzanie swoich kompetencji rodzicielskich. Zapewne padnie pytanie: „co w ostatnim czasie było dla pana najtrudniejsze?” -
zawsze takie pytanie się pojawia. Jestem ciekawy tej rozmowy i
wniosków z niej wynikających.
Ale
teraz nie zaproponowałbym Balbiny żadnej rodzinie. Dziewczynka
przekracza granice na wszelkich płaszczyznach. W przedszkolu
rozpoczyna dzień od przestawiania mebli i pokazywania wszystkim
języka. W domu... chyba dla zasady wszczyna awantury o byle co, z
byle kim. Panie w przedszkolu już przestały się dziwić, że
dzieci są odbierane tuż przed zamknięciem placówki. Ptyś? Wciąż
ucieka od świata, chowając się pod stół.
Te
dzieci kiedyś dorosną. Pewnie będą też miały swoje dzieci. Jak można im pomóc?
Jest
wiele tematów, których nie chcę poruszać gdzieś tam... w kilku
zdaniach. Jest to zwyczajnie niemożliwe. Takim tematem są też
rodzice biologiczni.
Mama
Bliźniaków?
Myśląc
o rodzicach chłopców, mam przed oczami tylko ją. Tata jest (...) oderwanym od rzeczywistości, dla którego ważna jest tyko
chwila (...).
Mama
przez trzy lata walczyła. Również z Majką i ze mną. Ale mam dla
niej duży szacunek, i chciałbym aby chłopcy kiedyś się z nią
spotkali. Teraz (przez najbliższych kilkanaście lat) nie będzie to
możliwe. Ostatnio rozmawialiśmy z Romulusem i Remusem, że
wyprawimy im pożegnalną fetę.
A
kto na niej będzie?
Wszyscy
Mama
„matka” też?
No
nie... jej nie będzie. Ale dlaczego przypomnieli sobie o niej po
wielu tygodniach niewidzenia się? Może powinna się pojawić? Ja
bym powiedział „zapraszam”... ale chyba tyko ja – no i
chłopcy.
Mama
bliźniaków nie radziła sobie ze swoimi uzależnieniami. Głównie
od alkoholu... ale nie tyko. W końcu odpuściła. Już się nie
odzywa. Przyniosła nawet do PCPR-u jakieś rzeczy dla chłopców.
Pamiątki? Tak... mamy nawet zdjęcia z okresu gdy chłopcy jeszcze z
nami nie mieszkali.
Nikt nie
ma prawa jej oceniać. Dziewczynki, która większą
część swojego życia spędziła w pieczy zastępczej. Taka
Balbina?
Żeby
jednak nie było, iż swoimi opisami wprowadzam kogoś w kiepski
nastrój, a nawet doprowadzam do przedświątecznych stanów
depresyjnych, to zakończę pewnym dowcipem, który mi akurat się
podoba.
Rozmawiają
z sobą dwie dziewczyny:
My
w domu, przed posiłkiem, zawsze się modlimy.
My
nie, bo nasza mama dobrze gotuje.
Suchar?
Romulus zapewne by powiedział: „Jezus, Maria !!!”. Tak mu się
ostatnio porobiło.
hej. Na początku - Zdrowych i Wesołych Świąt. I poprawy samopoczucia, bo, wyczuwam, jest potrzeba. Wpis nie do końca jest dla mnie jasny, przeczytam go jutro raz jeszcze zatem. I być może jeszcze raz. Trzymajcie się zdrowo.
OdpowiedzUsuńOdpuściła mama bliźniąt, tak? Czyli to koniec tego życia. Dla nich i dla niej. To my tu grzecznie i spokojnie (no dobra, niespokojnie) czekamy na dalszy ciąg. I Happy end.
OdpowiedzUsuńOpiszę chłopców w przyszły weekend. Jeszcze się sporo dzieje.
UsuńWeź już Pikuś nie trzymaj tak długo w napięciu, tylko pisz o odejściu chłopców...
UsuńIle można czekać;)?
Kasia