Na
wstępie wytłumaczę dlaczego akurat dzisiaj chciałem napisać
ostatni rozdział historii Bliźniaków. Rzeczywiście jest tak jak
zasugerowała Agata. Pewnie inne osoby też miały podobne zdanie.
Chodzi o postanowienie sądu o przysposobienie dzieci.
Minęło
już kilka miesięcy od uprawomocnienia się decyzji sądu
apelacyjnego, który rozpatrywał zasadność odebrania władzy
rodzicielskiej mamie i tacie chłopców. Właściwie tylko mamie, bo
tata nie zauważył, że jego prawa rodzicielskie przeminęły z
wiatrem już na etapie sądu pierwszej instancji.
Minęło
kilka tygodni od momentu gdy Romulus i Remus poznali swoich nowych
rodziców.
Minęło
kilkanaście dni, od bardzo ważnego punktu w życiu chłopców...
powierzenia pieczy nowym rodzicom, co przełożyło się na
zamieszkanie w nowym domu.
Spodziewaliśmy
się, że sprawa o adopcję będzie może w listopadzie. Trzy,
cztery miesiące – to u nas średni czas, w którym dzieci
mieszkają z rodziną adopcyjną nie mając żadnej pewności, że
już nic więcej się nie wydarzy. W zasadzie to rodzice nie mają
pewności, że nic więcej się nie wydarzy. A dokładniej... często
nie mają świadomości, że rodzice biologiczni jeszcze mogą
namieszać... choćby składając wniosek o przywrócenie władzy
rodzicielskiej. Dodając do tego okres wakacyjny i czasy pandemii, to
wyszedł nam listopad.
Majka
wiedziała, że nie wytrzymam do listopada. Wiedziała, że będą
pojawiać się pytania „co u bliźniaków?”. Opisywałem chłopców
przez trzy lata, więc nie mogę nagle powiedzieć „koniec” bez
jakiegokolwiek słowa wyjaśnienia. Bo przecież właśnie ten koniec
jest najważniejszy.
Nieoczekiwane
wyznaczenie przez sąd terminu rozprawy sprawiło, że Majka
poprosiła mnie, abym do tego czasu wstrzymał się z pisaniem
czegokolwiek.
Nie wiem
dlaczego, ale Majka podejrzewa, że mama biologiczna chłopców może zaglądać
na tego bloga. Właściwie to wiem na czym opiera swoje
przypuszczenia, ale mimo wszystko wydaje mi się to mało
prawdopodobne. Chociaż gdyby tak było, to ja na miejscu mamy też
bym się do niczego nie przyznawał. Mimo szeregu jej wad, które
tutaj opisywałem, nie mogę powiedzieć, że jest mało
inteligentna. A nawet mógłbym się pokusić o stwierdzenie, że w
pewien sposób ją lubię, a nawet rozumiem niektóre jej zachowania,
czy postępowanie. Dostęp do opisywanych przeze mnie zdarzeń
dawałby jej pewnego rodzaju możliwość współuczestniczenia w
dalszej historii jej dzieci. Pewnie jeszcze nieraz będę wspominał
chłopców, chociaż już nie w tak szczegółowych opisach jak
dotychczas.
Majka
obawiała się, że tym wpisem mógłbym ponownie zwrócić uwagę
mamy na możliwość wnioskowania o przywrócenie władzy
rodzicielskiej. Mogłoby odżyć coś, co zostało już zapomniane,
uśpione... coś co już raz było uznane za nierealne, niemożliwe,
pozbawione jakiegokolwiek sensu. Chociaż tak działają rodzice.
Muszą wykorzystać wszystkie dostępne możliwości, aby nikt im nie
zarzucił, że odpuścili swoje dzieci. Aby mogli spojrzeć na siebie
w lustrze przy porannej toalecie. Mimo że do wielu rodziców naszych
dzieci mówię w myślach „pozwól odejść swojemu dziecku”, to
sam nie wiem jak bym się zachował na ich miejscu.
Czytając
tego bloga, mama Bliźniaków może się dowiedzieć wielu rzeczy, o
których przeciętny rodzic pozbawiony władzy rodzicielskiej nie ma
zielonego pojęcia.
Może
się dowiedzieć, że nowi rodzice Romulusa i Remusa mają na imię
Jaś i Małgosia. Długo zastanawialiśmy się, jak mamy ich
przedstawić chłopcom. Jak o nich mówić na samym początku. Mama i
tata? Z pewnością nie. To może „Państwo”, albo „oni”?
W tej
kwestii wyręczył nas tata, który tuż po wejściu podał rękę
Romulusowi i powiedział „cześć, jestem Jasiu”.
Przez
kilka dni chłopcy mówili do (i o) nowych rodziców wyłącznie
posługując się ich imionami. Przez prawie miesiąc, rodzice nie
mieli pojęcia, że mama biologiczna chłopców może jeszcze złożyć
wniosek do sądu o przywrócenie praw rodzicielskich. A to mogłoby
wstrzymać proces adopcji nawet na wiele miesięcy.
Teraz
nic już nie ma znaczenia. Sąd, do którego mama mogłaby złożyć
swój wniosek, zawsze ma czas. Zanim pani sekretarka przedłoży
pismo sędzinie, mijają dni... a nawet tygodnie. Potem pani sędzina
musiałaby coś napisać do naszego sądu – kolejne... tygodnie.
Za
siedem dni chłopcy prawomocną decyzją sądu będą już
przynależeć do nowej rodziny... przynajmniej na papierze. Dostaną nowe
nazwisko, nowe numery Pesel. Stare będą tylko imiona... Romulus i
Remus.
(...)
Opis
procesu adopcyjnego rozpocznę od rodziców biologicznych.
Majka
obiecała kiedyś mamie, że powie jej, kiedy będzie to ostatnie
spotkanie z chłopcami. Może były to słowa rzucone bez
przemyślenia, a może w jakiś sposób wymuszone.
Jednak
ten dzień w końcu miał nastąpić. Obawialiśmy się reakcji
rodziców. Obawialiśmy się reakcji chłopców. Mama zawsze była
bardzo emocjonalna. Nie chcieliśmy, aby dzieci zapamiętały ten
dzień jako jeden z najgorszych w swoim życiu... dzień rozstania z
kochającą je mamą, której nie dano kolejnej szansy - czwartej.
Zresztą wszyscy nam radzili, aby powiedzieć mamie, że ten ostatni
dzień już był... tydzień wcześniej.
Jednak
Majka postanowiła spotkać się ten ostatni raz z rodzicami, chociaż
już bez dzieci. Uznała, że będzie to bardziej uczciwe, niż
powiedzenie kilku słów przez telefon. Wsparła ją w tej decyzji
Marlenka, która była dla chłopców trzecią najważniejszą osobą.
Zaraz po mnie... a może nawet przede mną.
Marlenka
pojechała na to spotkanie razem z Majką. Na wszelki wypadek
dziewczyny wybrały się starym, zdezelowanym samochodem Majki... w
myśl zasady, że lepiej dmuchać na zimne. Wszystko trwało może z
dziesięć minut. Mama rzuciła paroma „kurwami”, stwierdziła że
wszyscy jesteśmy popierdoleni, i za to co jej zrobiliśmy powinna
przyjść i powiesić się na naszym płocie... no i sobie poszła.
Wieczorem zadzwoniła do Majki, przeprosiła za swoje zachowanie.
Była to długa, spokojna rozmowa... do dzisiaj ostatnia.
Za to
tata... Ten to dopiero jest model. Niby ostatnie spotkanie zniósł
dużo lepiej. Jednak jakby po trzech latach obudził się z jakiegoś
letargu. Nie rozumiał dlaczego odebrano mu dzieci. Nie wiedział, że
nie odwołał się od decyzji sądu, która w jego przypadku
uprawomocniła się już na etapie sądu rejonowego (czyli ponad rok
wcześniej). Twierdził, że będzie walczył o chłopców, że ma
dużą i bogatą rodzinę, która natychmiast weźmie dzieci w pieczę
zastępczą, że został wprowadzony w błąd przez kuratora (który
tylko jątrzył a on ma na to dowody), że... może nawet ożenić
się z porządną kobietą.
No to
sobie pogadał... też po raz ostatni.
Jest
jeszcze babcia, która dla chłopców zawsze była ważną osobą...
zwłaszcza dla Romulusa.
W tym
momencie (na koniec sagi o bliźniakach) spróbuję usystematyzować
pewne pojęcia, o ile można tak powiedzieć o naszych chłopcach.
Czasami niektórzy mnie pytają: „ty wiesz, który to jest Remus, a
który Romulus, bo ja się gubię?”. Ja zdecydowanie wiem, chociaż
nawet Majka często nie odróżnia ich blogowych awatarów. Nie wiem
dlaczego tak jest, bo przecież gdy w realnym życiu na jednego mówi
Flip, a na drugiego Flap... to jakoś nie miewa problemów.
Romulus
to ten młodszy o trzy minuty, wyższy o trzy czwarte głowy,
bardziej uzdolniony matematycznie i fizycznie, większy rozrabiaka
(...bardzo duży rozrabiaka), bardziej przytulaśny, mniej pewny
siebie.
Remus z
kolei jest bardziej elokwentny. Ma naturę literata, poety, polityka.
Potrafi być duszą towarzystwa, umiejętnie rozgrywając rozmaite
partie w celu uzyskania takich czy innych korzyści. Trzyma emocje na
krótkiej lince. Jest bardziej asertywny. Taki filigranowy Apollo,
chociaż w mojej ocenie bardziej Narcyz przekonany o swojej niezwykłości.
Nie
chciałbym tutaj gdybać na temat stylu przywiązania obu chłopców.
Nie jestem psychologiem i nie czuję się na siłach, aby wysnuć
jakąś hipotezę. Jednak możliwe jest, że chłopcy, mimo że są
bliźniakami, cechuje odmienny typ więzi. Jest też prawdopodobne
to, że przez ostatnie trzy lata niewiele mogliśmy w tej kwestii
zrobić, albo że niechcący jeszcze bardziej zamieszaliśmy.
Wszystko jest możliwe.
Wspomniana
powyżej babcia, jeszcze kilka lat temu prawie nie znała Remusa.
Widywała tylko Romulusa, który zdaniem rodziców był krnąbrny i
musieli raz na jakiś czas od niego odpocząć. Remus był ich
grzecznym, spokojnym synkiem... nie musiał emigrować do babci. I
właśnie te pierwsze dwa lata życia Bliźniaków mogą być
kluczowe dla dalszego ich rozwoju... rozwoju osobowości. Romulus
przez długi czas (po przyjściu do naszej rodziny) czuł się tym
gorszym z braci. Remus zaskarbiał sobie uznanie wielu osób
popisywaniem się. Może to i fajnie, gdy pięćdziesięciocentymetrowy
człowieczek o urodzie boskiego Alvaro wypowiada się pełnymi
zdaniami, i do tego gada z sensem. Mnie przestawało to bawić, gdy
zaczynał robić z siebie pajaca - więc mówiłem mu o tym wprost.
Czy to rozumiał? Myślę, że tak. Może właśnie dlatego dużo
rzadziej niż Romulus przychodził się do mnie przytulać. Ja
starałem się upewniać Romulusa w wierze, że jest równie dobry.
Czasami może coś mu nie wychodziło, ale były dyscypliny, w
których przewyższał starszego (o te trzy minuty) brata. Był
uparty, niesforny, ale jednocześnie przetłumaczalny. Remus z kolei
potrafił zawalczyć o swoją autonomię choćby rzuceniem się na
podłogę. W tym momencie zawsze musiała wkroczyć Majka... ze mną
chłopiec nigdy nie chciał pogadać. Bywało jednak, że cioci nie
było pod ręką. Bywało, że nie mogłem pozwolić mu poleżeć na
tej podłodze, bo na przykład inne dzieci już wybiegły z
przedszkola. No tak... pięć lat to dla takiego dziecka szmat czasu,
tysiące rozmaitych doświadczeń, setki drobnych epizodów, o
których rodzice adopcyjni często nie mają pojęcia.
Wrócę
jeszcze na chwilę do babci Bliźniaków. Nawet teraz czasami dzwoni
do Majki. Bardzo kibicuje chłopcom w ich nowej drodze życia i
rozumie, że nie wszystko możemy jej powiedzieć. Rozumie, że
rodzice adopcyjni nie chcą z nią utrzymywać żadnego kontaktu,
bojąc się utraty swojej anonimowości. Remus idąc na plac zabaw (...)
Szkoda
mi babci... fajna była. Nawet przesłała nam kilka zdjęć z czasu
gdy dzieci jeszcze z nami nie mieszkały. Majka zastanawia się, czy
wrzucić je do pudełka wspomnień, czy tylko dać rodzicom
adopcyjnym, aby gdy zechcą zrobili z nich użytek w jakimś czasie.
Ja zdecydowanie jestem za pierwszą opcją. Chłopcy są już duzi...
grajmy więc w otwarte karty.
Czas
przejść do konkretów... do opisania prawie dwumiesięcznego
procesu poznawania nowej rodziny.
Będę
się starał tylko go opisać, chociaż pewnie zupełnie bez emocji
się nie da... nie studiowałem dziennikarstwa.
Niedawno
jedna z osób, która poznała rodziców adopcyjnych (...). Empatycznych, z dużą
wiedzą na temat rodzicielstwa, chętnych do współpracy... i do
tego przesympatycznych.
Z takim
nastawieniem proszę czytać kolejne zdania. Opiszę być może
najtrudniejszy okres w życiu Bliźniaków i zdecydowanie
najtrudniejszy w życiu ich rodziców adopcyjnych. Jeden z
trudniejszych w moim życiu.
Jak
zawsze, wszystko rozpoczęło się od przyjścia pani Barbary –
psycholożki z ośrodka adopcyjnego. Powiedzieliśmy chłopcom, że
odwiedzi nas nasza dobra znajoma... wpadnie na kawę. Nie pierwsza,
nie ostatnia. Jak to możliwe, że Romulus z Remusem zorientowali
się, że zupełnie nie chodzi o pogawędkę przy kawie?
Chłopcy
szóstym zmysłem wyczuli, że zaczyna dziać się coś niezwykłego.
Nigdy dotychczas nie reagowali na żadną osobę chowaniem się pod
fotele. Nigdy nie byli tak skupieni na każdym wypowiadanym słowie.
Nigdy nie zbuntowali się na naszą prośbę, aby poszli pobawić się
do swojego pokoju. Po odejściu pani psycholog zapytali, czy jeszcze
pójdą w odwiedziny do cioci Marlenki. Nie tak jak zawsze „kiedy”...
ale „czy”. Nie byli sobą. W końcu padło pytanie: „czy to
była ta pani, która szuka dla nas najlepszej mamy i taty?”.
Długo
nie szukała. Niech będzie, że akurat „oni” byli pierwsi na
liście kolejkowej naszego ośrodka adopcyjnego. Nie dopytywałem, bo
co mnie to obchodzi. Dla mnie ważne było to, że (...).
Pierwsze
spotkanie z rodzicami w obecności pani Barbary też wymykało się
wszelkim regułom, które dotychczas znaliśmy. Wcale nie mam na
myśli tylko siebie i Majki. Zdziwiona była też psycholożka.
Chłopcy jakby czekali na przyjście nowych rodziców. Byli
niesamowicie otwarci. Opowiadali różne historie, zadawali zagadki,
przytulali się do rodziców adopcyjnych... głównie do Jasia.
Wchodzili mu na barana, pokazywali jakie potrafią robić przewroty.
Poprosili, aby przeczytał im bajkę... tak przy wszystkich. Dał
radę.
Małgosia
była (...). Drugiego dnia Romulus powiedział do Jasia
„tatuś”. Byliśmy w szoku, bo wydawało nam się, że chłopiec
nie zna tego słowa. Gdyby powiedział „tata”, to jakoś można
by to wytłumaczyć. Ale tatuś? Tym bardziej, że do Małgosi zaczął
mówić „ciociu”. Czwartego dnia, gdy rodzice stanęli w progu,
Romulus natychmiast rzucił się w ich kierunku.
(...)
Rodzice
spotykali się z Bliźniakami codziennie... prawie codziennie.
Robiliśmy sobie raz w tygodniu dzień wolny. Myślę, że każdemu
był on potrzebny.
(...)
Bliźniaki jakby w jednej
chwili wyprowadzili się mentalnie z naszego domu. Chociaż może
było to bardziej życie w dwóch różnych światach, pomiędzy
którymi przełączali się jakimś magicznym przyciskiem.
Nie było
łatwo. Majka mówiła do mnie „postaraj się”, a ja do niej „nie
mów do niego Romulusku, skoro zawsze był Romulusem”. Nie chciałem
się starać. Nie chciałem być inny niż byłem przez minione trzy
lata. Dzień w dzień, tuż przed spotkaniem z rodzicami, robiłem
chłopcom odprawę. Jednym tchem wymieniali, czego nie robimy w domu.
Nie biegamy, nie bawimy się w chowanego, w berka, nie rzucamy
zabawkami, nie krzyczymy bez sensu i... nie robimy siku na stojąco.
A potem słyszałem zza ściany „raz, dwa, trzy... dwadzieścia
jeden - szukam!”. Remus tłumaczył, że siusiak mu się skleja więc leci na ścianę, sufit, albo wyłącza korki sikając na
przedłużacz do suszarki.
Nie wiem
dlaczego Majka się mnie czepiała. Przecież dawałem radę, gdy w
środku nocy nieopatrznie siadałem na zasikaną klapę w toalecie,
albo wybierałem potłuczone bombki choinkowe z trzeciej półki w
szafie.
Musiałem
przejąć rolę złego policjanta, gdyż chłopcy testowali nas
wszystkich niemiłosiernie. Starałem się być dyskretny i tylko
gdzieś na boku mówiłem po cichu „Romulus nie przeginaj”,
„Remus, pamiętaj jakie były ustalenia”. Ale mimo wszystko mam
wrażenie, że rodzice odbierali mnie jako wrednego opiekuna, dla
którego liczy się tylko dyscyplina i nic więcej.
Po kilku
dniach, zespół w składzie: rodzice, pani Barbara i my, podjął
decyzję, że trzeba wreszcie chłopcom powiedzieć jak się sprawy
mają i zapytać ich o zdanie. Odnoszę wrażenie, że nie do końca
doceniliśmy ich intelekt, i to oni bardziej bawili się z nami w
kotka i myszkę. Postanowiliśmy wykorzystać do tego zapoznanie się z nowym domem. Remus sprawy nie ułatwiał, stwierdzając w
progu „taki ten ogród malutki?” Rodzice nie wiedzieli jak mają
rozpocząć rozmowę. Pytanie „czy chcielibyście tutaj
przyjeżdżać?” wydało się jakieś takie małostkowe, zupełnie
nie pasujące do nagromadzonych emocji unoszących się pod sam
sufit. Tym bardziej, że Remus powiedział krótko - „nie!”. Tak
więc Majka sięgnęła do korzeni. Może nie do „mamy matki”,
ale do naszych rozmów z chłopcami, kiedy mówiliśmy im, że pewna
pani szuka dla nich najlepszych rodziców. I tą panią jest właśnie
psycholożka Barbara, a tymi najlepszymi rodzicami, którzy zawsze
marzyli o dwóch małych chłopcach, jest Jaś i Małgosia.
Remus
stwierdził „to ja jeszcze pomyślę”. Romulus na to „to ja
powiem w piątek”. Na co znowu Remus „a ja w grudniu popołudniu”.
Jasiu wrócił do drugiego dnia znajomości, gdy Romulus powiedział
do niego „tatuś”. (...) czego kwintesencją było
„tak” chłopca. Remus skomentował to w swoim stylu „ja się
jeszcze zastanowię”.
Ciekawy
jestem ile z tej pierwszej wizyty pamiętają rodzice. Chłopcy
zachowywali się jak dwie małpki wypuszczone z klatki. Dotykali
ścian, głaskali wazony. Zaglądali do wszystkich szafek. W którymś
momencie Jasiu powiedział „tutaj mamy...”. „Kurki z wodą” -
dokończył Romulus. Nie wiem dlaczego Janek chciał pokazać Majce
ujęcie wody, ale jak widać wrażenia na niej nie zrobił. Myślę,
że była to dla niego dobra lekcja asertywności.
Rozmowy
z rodzicami prowadziła Majka. Często były to wspólnie spędzane
godziny już po po kąpieli, przeczytaniu bajek i utuleniu chłopców
do snu. Ja byłem monotonny, bo jeżeli już doszedłem do głosu i
mogłem wyrazić swoje zdanie, to brzmiało to mniej więcej: „oni
na co dzień są zupełnie inni”. W domyśle – bardziej normalni.
I tak
właśnie było. Chłopcy zaczynali szaleć w momencie, gdy w
drzwiach pojawiał się Jaś z Małgosią. Dopadali do Jasia,
wchodzili na niego, chwytali go za nogawki... nie mógł zrobić
choćby pięciu kroków, aby dojść do toalety.
Jednego
dnia rodzice powiedzieli, że (...) Obecność Majki i innych dzieci w jakiś sposób
sprowadzała chłopców do... normalności. Był to czas, kiedy
obawiałem się, że rodzice powiedzą „nie”. Bo przecież nawet
ja nie poznawałem dzieci, z którymi spędziłem trzy ostatnie lata.
Ale
chłopcy wcale nie chcieli normalności. Nie potrafili się wykąpać,
wytrzeć ręcznikiem, założyć piżamy, przykryć kołdrą.
Właściwie to niczego już nie potrafili – nawet założyć butów
i zapiąć guzika. Wieczorne pożegnania trwały, trwały, i...
trwały. Jasiu czasami kilka razy schodził po kubek z wodą, bo
chłopcy byli spragnieni. Siedziałem ze zwieszoną głową i mówiłem
do Majki „powiedz im, że chłopcom wcale nie chce się pić i za
chwilę zsikają się do łóżka”. A niech sikają –
odpowiadała. No i sikali.
Myślałem,
że wieczory będą wyglądały zupełnie inaczej. Że będzie to
czytanie bajek, śpiewanie kołysanek i trzymanie się za ręce. To
też było (...).
Gdy
jakiś czas temu napisałem krótko, że cztery dorosłe osoby w
różny sposób postrzegają to co się dzieje, to Majka zareagowała
na to podobnie jak jej siostra - „źle to oceniasz”. A przecież
ja niczego nie oceniałem, a jeżeli już, to rozumiałem, że to co
się działo, miało się prawo dziać.
Pewnego
wieczora Janek zszedł z sypialni dzieci. Przyszedł porozmawiać (...) zdarzyć... i tak dalej. Ale to się
miało prawo zdarzyć. Majka rozumiała Małgosię i jej podążanie
za potrzebami chłopców, a ja rozumiałem Jasia. Najciekawsze jest
to, że tego feralnego wieczora poszedłem do pokoju bliźniaków i
zapytałem „o co wam chodzi?”. Odpowiedzią było „chcemy się
przytulić”. Przytuliliśmy się, pożegnaliśmy zwyczajowo i
zasnęli niemal natychmiast.
Chociaż
może to właśnie ten brak normalności w jakiś sposób im ciążył.
Jednego dnia (gdy rodzice już wyszli) zawołał mnie Remus. Nie
chciał ani buziaka, ani przybicia piątki, ani przytulaska.
Popatrzył na swoje łóżeczko i powiedział „wujku... co tu tyle
pluszaków, takiego burdelu to ja tu jeszcze nie miałem”.
Chłopcy
przez kilka tygodni żyli w dwóch rodzinach jednocześnie. Chcieli
być i tu i tam. Tam mieli atrakcje i rodziców na wyłączność.
Tutaj szarość dnia z wrzeszczącą Stokrotką i Paprotką
dopadającą do prawie ułożonych puzzli, albo niszczącą dopiero
co powstałą kolorowankę. Czułem się jak winorośl z wiszącymi
gronami w postaci Remusa i Romulusa. Zwłaszcza ten pierwszy mnie
zastanawiał, gdyż dotychczas nigdy tak się nie zachowywał.
Przychodził i wtulał się we mnie... jakby chcąc się nacieszyć
resztą tego, co już nigdy nie wróci.
Wszystko
robiliśmy tak jak przy innych adopcjach. My się powoli
wycofywaliśmy, a rodzice przejmowali kontrolę nad życiem
chłopców. Zabierali ich do swojego domu, wspólnie umeblowali ich
pokój. Bliźniaki raz po razie przenosili do nowego domu jakieś
zabawki.
Jak
zawsze spisaliśmy protokół przejęcia odpowiedzialności nad
dzieckiem, który niewiele miał wspólnego z rzeczywistością.
Jednak nastał ten dzień, o którym chłopcy wiedzieli, że jest
ostatnim w naszym domu. Dwa dni później mieli przyjechać na
pożegnalną fetę. Miał być tort, prezenty i goście. Chłopcy
wiedzieli co się będzie działo. Remus nawet zapytał „a mama
matka też będzie?”. Tak mówił o swojej mamie biologicznej -
„mama matka”. Nie drążyliśmy tematu. Nie wiem, czy chciałby
aby była, czy wręcz przeciwnie.
W sumie
impreza była taka sobie. Chłopcy przyjechali rano, a rodzice mieli
dojechać wczesnym wieczorem. Po dwóch godzinach Remus zaczął być
marudny, a Romulus wprost mówił, że chce do mamy. Pamiętam jak
siedziałem wówczas nad tym rozpłakanym chłopcem i myślałem czym
były te trzy wspólne lata? Zastanawiałem się, dlaczego wszystko
poszło tak łatwo. Starałem się dociec, kim właściwie jestem dla
przebywających z nami dzieci. Może tylko mi się wydaje, że ze
wszystkimi łączą mnie silne więzi? A może bez sensu jest
mówienie dzieciom, że są tu tylko na chwilę, że szukamy dla nich
nowych rodziców? Może to powoduje, że wciąż żyją w jakimś zawieszeniu?
Nie znam
odpowiedzi na wiele pytań. Ostatniego dnia pobytu dzieci w naszym
domu, Romulus wstał bardzo wcześnie. Najpierw posprzątał
łazienkę, układając w rządku wszystkie akcesoria służące do
zabawy w wannie. Później dokładnie wysprzątał swój pokój, a na
koniec poszedł do ogrodu i ułożył w jednym miejscu wszystkie
zabawki, które przez całą zimę przeleżały pod gołym niebem.
Nie sądziłem, że było ich tam aż tak wiele. Co chciał tym
wyrazić? Był to jakiś symboliczny akt pożegnania się?
Od czasu
rozstania, Majka odwiedziła Romulusa i Remusa już wiele razy.
Jednak
pewnego dnia umówiliśmy się na spotkanie w naszym domu. Wszystko
było dogadane. Sąsiadka Ela miała wziąć na spacer najmłodsze
nasze dzieci... te najbardziej wrzeszczące. Majka przygotowała
jakiś poczęstunek. Ja wziąłem dzień urlopu (… no dobrze,
wyłączyłem telefon).
I co?
Chłopcy stwierdzili, że nie chcą do nas przyjechać.
Wydawało
mi się to niemożliwe. Jak to nie chcą mnie odwiedzić? Przecież
nie widzieliśmy się już ponad tydzień. Ale zdecydowanie nie
chcieli.
Innym
razem podjechali pod nasz dom ze swoją mamą. Remus nawet nie
wysiadł z samochodu. Romulusowi pokazałem wypuszczające pędy
ognika i lawendy. Tyle im wystarczyło. Nie chcieli wejść do domu.
Nie chcieli zobaczyć dziewczynek, chociaż często o nich
wspominają.
Pewnie
wielu rodziców adopcyjnych wysnułoby rozmaite teorie, które
sprowadzałyby się do jednej konkluzji – skoro nie chcą, to czas
zamknąć ten rozdział ich życia.
Jednak
dla Małgosi byliśmy (jesteśmy) kimś więcej niż tylko osobami,
które przez pewien czas sprawowały opiekę nad jej dziećmi. Często
dzwoni do Majki. Czasami (...).
Myślę,
że potrzeba czasu. Być może chłopcy po raz kolejny poczuli się
porzuceni i być może nawet wbrew ich woli, nie powinniśmy usuwać
się w cień. Zwłaszcza Romulus zaczął przejawiać zachowania
znane nam z okresu, gdy przyszedł do nas przed trzema laty.
(...)
Ciocia
Marlenka też odwiedziła chłopców, a oni ją. Ciekawe... do niej
jakoś chcieli pojechać.
Wczoraj
Majka po raz kolejny pojechała do chłopców. Ucieszyli się na to
spotkanie, ale nie chcieli opuszczać domu. Ostatecznie zabrali
jednak rowerki i wybrali się samochodem nad jezioro. Po dwóch
godzinach Majka do mnie zadzwoniła.
Jesteśmy
pod domem, chłopcy chcą z tobą porozmawiać.
No
cześć chłopaki – zagadnąłem przez telefon.
Ale
my jesteśmy pod naszym domem.
Chcieli
mnie zobaczyć, ale nie chcieli wchodzić do domu. Wyszedłem do
nich, wymieniliśmy się uściskami, buziakami. Chwilę
porozmawialiśmy. Umówiliśmy się na majówkowego grilla... u nas.
ej napisałam się, napisałam i szlag mi to trafił, kurczę. A teraz?Agata.
OdpowiedzUsuńok, teraz jest. Wiecie, ja sobie myślę, że oni trochę boczą się na was i was testują. Czy nadal jesteście? nadal kochacie? Nadal wam zależy? Oby J i M to udźwignęli b wy udźwigniecie na pewno. Bałam się, że będzie jak ze Smerfetką, ale ufff . Trzymam mocno kciuki.
OdpowiedzUsuńMyślę dokładnie tak jak Agata. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńtak sobie pomyślałam, że u was teraz pustki, 4 dzieci, phi! ;-). Kiedy kolejne duszki?
OdpowiedzUsuńAch... Jakoś nostalgicznie się poczułam. Cieszę się, że chłopaki wypuszczone w świat i mocno trzymam kciuki za ich integrację w nowej rodzinie.
OdpowiedzUsuńBeza
Popłakałam się. Chłopcy bardzo się z Wami zżyli, tak odczytuję te zachowania.
OdpowiedzUsuńWyobrażam sobie siebie na ich miejscu. Chyba bym się bała wejść do swojego nieswojego domu. Mój dom bez moich zabawek, mali domownicy, tak inaczej (obco) by się do nich podchodziło w tym domu. Wejście do swoich pustych pokoi. Myślę, że to jeszcze trudne. Jeśli bym weszła część mnie by chciała tam zostać, a wiem, że już nie mogę. Bezpieczniej zostać w aucie.
OdpowiedzUsuńU cioci to co innego. Tu to zawsze były krótsze lub dłuższe ale tylko odwiedziny. Tu nie ma pustego kąta, w którym zostało część serducha.
Dużo widać emocji w tej historii.
OdpowiedzUsuńZastanawiają mnie takie rzeczy:
Po pierwsze z czego wynika, że dzieciom nie mówi się od razu, jaka jest rola "psycholożki Agnieszki" i jaki jest cel jej wizyty?
Po drugie czy dzieci są włączane w jakikolwiek sposób w plan przechodzenia do nowego domu? Czy wiedzą, ile czasu będzie trwał proces, jak będą wyglądać kolejne kroki milowe w procesie (np. spotkania z nowymi rodzicami w towarzystwie cioci i wujka, spotkania z nowymi rodzicami sam na sam, spanie w domu nowych rodziców)? Czy dzieci mają wpływ na tempo procesu? Czy są po drodze pytane o zdanie, emocje, decyzje? Czy wyjaśnia się im niezrozumiałe dla nich elementy? Czy wiedzą, że mają też wpływ na wybór nowego rodzica (mogą go zaakceptować lub odrzucić, zgłaszać to co się im podoba, ale też wątpliwości itp.)? Czy dostają informację, że będą same mogły wybrać moment, kiedy powiedzą do nowych rodziców mamo, tato? Czy omawia się z dziećmi, jak mogą się wcześniej zwracać do nowych rodziców?
Po trzecie czy z dziećmi rozmawia się na temat tego, czym jest rodzina zastępcza a czym adopcja? Czy wiedzą np. że rodzina zastępcza to coś tymczasowego, że jest ona po to, żeby znaleźć nowych rodziców, jeśli poprzedni dopuścili się zaniedbań? Czy dzieciom tłumaczy się, co adopcja oznacza dla ich dotychczasowych kontaktów z rodzicami biologicznymi? Czy wiedzą, że mogą kontaktować się dalej z ciocią i wujkiem "zastępczym"? Czy wiedzą, że adopcja jest "na zawsze"? Czy tłumaczy się im, dlaczego są zabierane od rodziców biologicznych?
Opis całej historii adopcji chłopców jest trochę chaotyczny, w każdym razie mam wrażenie, że dzieci w niewielkim stopniu rozumiały, co się dzieje. I tu jest pytanie: czemu skazywać dzieci na zgadywanie, niepewność? To rodzi napięcie, ale też wpływa negatywnie na zaufanie do dorosłych. Trudno w takiej sytuacji o bezpieczne więzi.
Ja tylko z pozycji czytelnika od lat, napiszę, że dzieci, jak na swoje możliwości wynikające chociażby z ich wieku, dobrze wiedziały, jaka jest ich sytuacja w domu Majki i Pikusia. Wiedziały też, z pozycji dziecka, jaki jest cel ich tam pobytu. Przyszły w wieku lat 2, domu rodzinnego nie pamiętały. Wydaje mi się, że nie znasz ani bloga, ani historii chłopców, stad pytania. A odpowiedzi są na blogu. Właśnie u Pikusia, jako postępowca w tej dziedzinie, dzieci wiele mogą, wiele się im tłumaczy i kwestia bezpiecznych więzi i ich przenoszenia jest priorytetowa.
UsuńAgato, masz 100% racji, kiedy piszesz "Wydaje mi się, że nie znasz ani bloga, ani historii chłopców, stad pytania" - rzeczywiście "wydaje Ci się". Bloga Pikusia czytam od lat, wszystkie posty znam. Odnoszę się bardzo konkretnie do procesu opisanego w tym poście, bo z opisu nie wynika, żeby dzieci były włączone w proces planowania ich przejścia do nowego domu. I właśnie stąd są moje pytania, z tego co jest w poście, a nie z nieznajomości bloga.
UsuńPozdrawiam,
Agnieszka
Patrz, Agnieszko, dlaczego mam takie wrażenie, bo biorę pierwsze z brzegu wpisy nawiązujące do tematu, z których wynika, że trwały przygotowania chłopców, były rozmowy, były konsultacje z psychologiem : "Ostatnio rozmawialiśmy z Romulusem i Remusem, że wyprawimy im pożegnalną fetę....", "Ogólnie rzecz ujmując – mnóstwo czasu. Oczywiście zakładając, że Bliźniaki wyrażą zgodę na zamieszkanie w nowej rodzinie....""Ostatnio przyszła do nas psycholożka z ośrodka adopcyjnego. Porozmawiała z Bliźniakami, z nami. Popatrzyła na naszą rodzinę i zachowania chłopców." "Rodzice adopcyjni Bliźniaków nie tylko będą musieli wyrazić gotowość do przyjęcia dwójki, jakby nie było, starszych dzieci, ale również do zaakceptowania w swoim życiu naszej rodziny i rodziny Marlenki. Te więzi są zbyt silne, aby o nich zapomnieć nawet w przeciągu roku, czy dwóch. Babcia Basia też jest bardzo ważną osobą w życiu Romulusa i Remusa. Ale chyba podtrzymywanie tych relacji mogłoby przerosnąć każdą rodzinę widniejącą na liście naszego ośrodka.
UsuńMoja niepewność jest zogniskowana na „słuchaniu”. Zastanawiam się, czy rodzice którzy do nas przyjdą, usłyszą to co mówimy my i pani psycholog, czy może to co zechcą usłyszeć. Być może w wielu kwestiach przytakną, ale w duszy pomyślą „przecież ja wiem lepiej”. Może nawet czasami będą mieli rację na zasadach ogólnych. Ale teraz to my najlepiej znamy te dzieci. Chłopcy świetnie funkcjonują w świecie jasno określonych zasad i ustalonych granic. Oczywiście nasze granice nie są ani zbyt szerokie, ani zbyt sztywne. Bliźniaki mogą podejmować własne decyzje, uczyć się na popełnianych błędach i ponosić konsekwencje swoich wyborów. O tych granicach będziemy rozmawiać, bo przecież każda rodzina ma swoje priorytety. I nawet taka duperela jak chodzenie w domu boso lub w paputkach może mieć ogromne znaczenie, jeżeli nagle chłopcy dostaliby zakaz chodzenia bez papci." "Jeżeli nie zaiskrzy i chłopcy nie poczują, że jest to ich nowa rodzina, to... szukamy kolejnej. Dlatego tak ważna jest forma zwracania się do osób, które zaczną spotykać się z Bliźniakami. Na pewno nie od początku „mama” i „tata”. Bez sensu byłoby też mówienie „ciocia” i „wujek”. Przez jakiś czas można używać formy bezosobowej: „goście”, „państwo”, „oni”. Ale jak długo? " itd itp.
Odpowiem na te pytania w odniesieniu do naszych pięcioletnich chłopców. Wszystko może wyglądać inaczej w przypadku innych dzieci, a najwięcej zależy od tego w jakim są one wieku i jakie mają możliwości zrozumienia pewnych spraw.
UsuńTak więc po kolei:
1. Zadaniem psychologa z OA przychodzącego na wywiad jest przede wszystkim ocena zachowań dziecka, jego relacji z dotychczasowymi opiekunami w bezpiecznym środowisku. Dlatego właśnie psycholog przychodzi do domu, a nie zaprasza dziecka do swojej siedziby. Zapewne zupełnie inaczej sytuacja by wyglądała, gdyby chodziło choćby o dziesięciolatka. Trudno powiedzieć jak wszystko by się potoczyło, gdyby chłopcy w progu usłyszeli „przyszłam z wami porozmawiać, bo szukam dla was nowych rodziców”. Mogliby się zaciąć i powiedzieć „nie”. Mimo, że wielokrotnie rozmawialiśmy z Bliźniakami, na temat rodziców adopcyjnych, to nie mam pojęcia jak chłopcy ich sobie wyobrażali i jakie mieli oczekiwania.
2. Dlatego również na pierwszym spotkaniu z rodzicami nie było oficjalnej prezentacji typu „to są wasze nowe dzieci, a to wasi nowi rodzice”. Dzieci mają ogromny wpływ na przebieg samego procesu, ale są wdrażane stopniowo. Pięciolatek często jeszcze gubi się w określeniach wczoraj-jutro, a powiedzenie, że coś się wydarzy za dwa tygodnie, albo za miesiąc – właściwie jest abstrakcją. Do tego ten czas jest właśnie zależny od reakcji dziecka na różne czynniki. My też nie wiedzieliśmy jakie mogą być ramy czasowe przejścia do nowej rodziny. Raczej zakładaliśmy, że nie krócej niż miesiąc, ale braliśmy pod uwagę nawet kilkanaście tygodni. Wszystko więc zależało od dzieci. Każdy kolejny krok był z nimi konsultowany. Chłopcy zostali zapytani, czy chcą pojechać do domu Jasia i Małgosi, zostali zapytani czy chcą, aby to byli ich rodzice, z którymi zamieszkają na zawsze. Byli pytani, gdy planowaliśmy pierwszą noc w nowym pokoju chłopców. Remus mówiąc „ja się jeszcze zastanowię” prawdopodobnie chciał wybadać jaka może być siła sprawcza jego decyzji. Natomiast psycholożka od początku nam mówiła, że na dowolnym etapie procesu adopcyjnego, możemy go przerwać. Jeżeli chłopcy zdecydowanie sprzeciwiliby się pomysłowi zamieszkania z Jasiem i Małgosią, albo zauważylibyśmy coś niepokojącego w zachowaniu rodziców, mieliśmy natychmiast takie sytuacje zgłaszać. Jeszcze odniosę się do słowa „na zawsze”. Bliźniaki między innymi nie chcą przyjść do naszego domu, gdyż obawiają się, że mogą tutaj zostać. Traktują więc zwrot „na zawsze” jakoś inaczej niż dorośli ludzie, albo mają złe doświadczenia i wiedzą, że być może nic nie jest na zawsze. Forma zwracania się do nowych rodziców też zależała od dzieci. Początkowo mówili im po imieniu. Gdy już podjęli decyzję, że chcą aby to byli ich rodzice, to Jasiu z Małgosią zaczęli mówić o sobie tata i mama. W tej chwili najczęściej mówią mama i Jasiu, a na pytanie kim jest Jasiu pada odpowiedź „no jak to kto, to jest nasz tata”.
3. Nie używaliśmy pojęć „zastępczy”, „adopcyjny” - zbyt duży poziom abstrakcji. Mówiliśmy tylko, że z nami będą mieszkać tylko przez jakiś czas, a potem albo wrócą do mamy, albo będziemy dla nich szukać jakiejś innej, wspaniałej rodziny. Zaczęliśmy o tym wspominać, gdy dzieci zaczęły zadawać pytania. Nie pamiętam kiedy dokładnie to było, ale mniej więcej półtora roku temu. Pięciolatkowi trudno byłoby zrozumieć, że jego matka jest alkoholiczką i został jej odebrany, bo często głodny i nieprzewinięty spał na podłodze. Raczej mówiliśmy, że mama nie potrafiła się zajmować swoimi dziećmi i pan sędzia zdecydował, że nie mogą z nią mieszkać bo może im zrobić krzywdę. To im wystarczało... ale pewnie kiedyś przestanie. Najciekawsze było to, że chłopcy nigdy nie wspominali mamy, nie dopytywali kiedy znowu się z nią zobaczą (chociaż widywali się średnio trzy razy w miesiącu). Pominę już Jasia i Małgosię, ale wspominali nawet ciocię Marlenkę, pytali kiedy do niej pojadą w odwiedziny, chcieli dzwonić przez telefon. Mama biologiczna jakby zupełnie nie istniała w ich umyśle. Jakby podświadomie wypierali ją ze swojej świadomości.
Usuń4. Myślę, że dzieci rozumiały całą sytuację na tyle, na ile pozwalały im ich możliwości i na ile chcieli ją zrozumieć. Nie zgodziłbym się ze stwierdzeniem, że byli skazani na zgadywanie i niepewność. Raczej wszelka wiedza przychodziła stopniowo w odpowiednim czasie. Nawet gdy pierwszy raz zobaczyli ciocię Marlenkę, to nie powiedzieliśmy im od razu, że spędzą z nią miesiąc wakacji. Najpierw musieli się poznać, polubić. Gdyby nie zaiskrzyło, to szukalibyśmy innej rodziny zaprzyjaźnionej. Co do bezpiecznych więzi, to raczej są one związane z odpowiadaniem rodzica na potrzeby dziecka, które na każdym etapie rozwoju są inne. W przypadku chłopców ewentualne zaburzenia mogą wynikać głównie z pierwszych dwóch lat ich życia, kiedy nie były zaspokajane ich najbardziej podstawowe potrzeby. Chociaż żaden z psychologów nigdy nie zauważył niczego niepokojącego, a byli badani kilkukrotnie przez różne osoby.
Dodam jeszcze dwie myśli.
OdpowiedzUsuńGdy kandydaci na rodziców pojawiają się w naszym domu po raz pierwszy są właśnie tylko KANDYDATAMI. Nie mówimy o tym dzieciom z obawy o to co pomyślą, gdy kandydaci nie zdecydują się na adopcję, gdy zrezygnują. A przecież mają takie prawo.OA nawet po tym pierwszym spotkaniu nie wymaga konkretnych decyzji. Daje czas na poznanie dziecka i zastanowienie się w miarę na spokojnie. Gdy kandydaci zadeklarują chęć przysposobienia, pałeczka przekazana jest w ręce dziecka. Dowiaduje się wtedy, że Ci ludzie chcą go poznać, pokochać i być rodzicami. I na każdym etapie słuchamy co on na to. Mniej więcej tak też było w przypadku Romulusa i Remusa.
I tu przychodzi mi do głowy właśnie ta druga myśl.
Przygotowując się do tego niewątpliwie trudnego procesu przekazywania bliźniaków, zastanawiałam się ile takie pięciolatki rozumieją. Zgadzałam się z opinią, że trzeba im mówić o wszystkim, choć często miałam wrażenie, że niemożliwe jest aby oni to pojęli. Staraliśmy się tak z nimi rozmawiać a ich odpowiedzi, uwagi i pytania były zaskakująco w punkt. Świadczyły o tym że rozumieją więcej niż nam się może wydawać. Dlatego jestem pewna, że Remus mówiąc w przedszkolu, że ciocia Majka i wujek Pikuś razem z Panią Agnieszką, szukają dla nich najlepszych na świecie rodziców, ale jeśli im się nie spodobają to będziemy szukać jeszcze lepszych, bo ciocia i wujek nie pozwolą im się przeprowadzić do takich których oni nie pokochają,bo muszą być naj naj najlepsi dla nich, to był głęboko przekonany o swojej sprawczości. Wierzył w to, że jego zdanie będzie brane pod uwagę.
Zastanawiam się dlaczego chłopcy tak lgnęli do Jasia, a Małgosia pozostawała na drugim planie? Czy nastąpiło jakieś przeniesienie więzi z Waszej rodziny. Czy to się zmieniło, bo rozumiem że Małgosia przebywa teraz z nimi non stop w domu z uwagi na urlop macierzyński? Pozdrawiam😊
OdpowiedzUsuńJasia w szczególny sposób wyróżniał Romulus. Remus starał się obdarzać swoimi uczuciami także Małgosię, chociaż też w większości „wisiał” na Jasiu. Również zastanawialiśmy jakie mogą być tego przyczyny.
UsuńJedną z nich było prawdopodobieństwo utożsamiania faceta z zabawami sportowo-ruchowymi. Gdy ja poświęcałem czas chłopcom, to najczęściej były to zajęcia o charakterze fizycznym – przewroty, pompki, przysiady, trampolina, jazda na rowerze. Z większych wspólnie zrealizowanych zadań był montaż placu zabaw – ale to też była praca fizyczna. Tata biologiczny właściwie nie nadawał się do niczego więcej niż rower, sanki, czy basen. Jasiu doskonale wpisywał się w ten męski schemat.
Druga możliwość, to pewnego rodzaju znudzenie dziewczynami. Przez większą część swojego życia Bliźniaki otaczali się kobietami. Na początku była ich mama, potem Majka, a w przedszkolu same panie. Do tego znali też psycholożki, lekarki, koordynatorki, ekspedientki. Być może mężczyznę traktowali jak wymierający okaz – czyli był atrakcyjny.
Istnieje też opcja, że Małgosia jest bardziej asertywna. W zasadzie od samego początku potrafiła powiedzieć dzieciom „nie, tak nie robimy”. Jasiu twierdził, że nie potrafi chłopcom niczego odmówić. Z biegiem czasu zaczęło się to trochę zmieniać. Ale tylko trochę. Być może tata potrzebuje jakiegoś silniejszego bodźca... na przykład pokolorowanej ściany w nowo wyremontowanym domu, albo zarysowanego lakieru na samochodzie.
Być może prawda leży gdzieś pośrodku, albo chodzi o coś jeszcze zupełnie innego.
W tej chwili chłopcy cały dzień spędzają z mamą będącą na urlopie macierzyńskim, więc siłą rzeczy tata wracający późnym popołudniem z pracy wciąż jest największą atrakcją. Do tego każdą wolną chwilę poświęca tylko chłopcom. Mama gdzieś w międzyczasie musi zrobić zakupy, obiad, posprzątać (chociaż stara się w te prace również włączać dzieci).
Może Majka coś jeszcze dopisze, albo zupełnie się ze mną nie zgodzi. Teraz to tylko ona rozmawia z rodzicami i widzi (będąc w odwiedzinach) budujące się przywiązanie.
U nas było podobnie. Mąż na pierwszym spotkaniu stał się " główną atrakcją", a dzień później dzieci ( w chwili adopcji niespełna 3 i 4 -letnie) już nazywały go tatą. Ja na "mamę" musiałam poczekać chyba 2 tygodnie...
UsuńIga
Dzięki za ten opis. Dla refleksyjnych rz czy rodzin ado, czy dla innych pieczowo/adopcyjnych urzędników jest bezcennym materiałem. Trzymam kciuki za dalsze budowanie relacji bliźniaków z rodzicami. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWszyscy jesteśmy dobrej myśli. Rodzice adopcyjni również, chociaż często wydaje im się, że jest naprawdę trudno. Ostatnio mieli pewnego rodzaju superwizję (dwugodzinne spotkanie on-line) z psycholożką z ośrodka adopcyjnego. Przekonała ich, że wszystko tak właśnie powinno wyglądać. Chłopcy są jeszcze na tyle mali, że wielu rzeczy nie ogarniają rozumem i muszą sobie wszystko przewartościować od początku. Jednocześnie chcą się z nami spotykać, ale boją się przyjść do naszego domu, gdyż nie wiedzą jakie mogą być tego skutki. Ciągła chęć bycia z mamą i tatą, a nawet lęk przed opuszczaniem nowego domu, na tym etapie, świadczą o tym, że chłopcy nie mają zaburzeń natury przywiązaniowej.
UsuńPowyższy tekst pisałem jeszcze przed rozprawą o przysposobienie, na której musiała być również Majka (jako opiekun prawny). Następnego dnia trzeba było na trzy godziny gdzieś chłopców umieścić. Skoro nie chcieli przyjść do naszego domu, to padło na Marlenkę. Wydawało się, że była to ciocia weekendowa i chłopcy chętnie do nie pójdą. Okazało się, że tym razem też nie chcieli. Romulus już dnia poprzedniego stwierdził, że będzie spał tak długo, dopóki rodzice nie wrócą z sądu. Najpierw nie chciał opuścić domu, a potem wyjść z samochodu przed domem cioci Marlenki. Jakoś się udało, ale było ciężko.
Sporo już się w życiu dowiedziałem na temat więzi, ale wciąż trudno mi zrozumieć, że czasami „źle”, to znaczy „dobrze”.
swego czasu moi rodzice sprzedali nasz dom rodzinny. My, dzieci, rozumielismy to i akceptowaliśmy. Ale - nie potrafię spokojnie przejechać obok. WYbieram dalszą trasę, żeby tylko go nie mijać. Może u Chłopców też tak to działa.
OdpowiedzUsuńKiedy czytam ten post i komentarze pod nim to mam wrażenie że czuje się lekkie rozgoryczenie, że te dzieci może powinny bardziej tęsknić do swojego tymczasowego domu (oraz próby wyjaśnienia sobie co to może oznaczać ich zachowanie, z czego wynikać itp. co też świadczy o tym że Wy czujecie się związani z tymi dziecmi). Zrobiliście świetną robotę - doprowadziliscie do tego że dzieci nie wróciły do rodziny biologicznej, nie będą się tulac po różnych miejscach jak starsze rodzeństwo bliźniaków, będą mieć dom i jest duża szansa że nie podziela historii swoich rodziców biologicznych�� Więc można sobie pogratulować i świętować szczęśliwe zakończenie tej historii, chociaż jest w niej też smutny element rozstania�� Skoro bliźniacy w tej chwili tak się zachowują, że boją się wejść do waszego domu, to trzeba to uszanować i nie rozpatrywać w kategorii jakiejś porażki (być może się mylę, ale tak to trochę pobrzmiewa z tego postu) tylko po prostu jakiegoś kolejnego etapu przez który przechodzą te dzieci, co jest im potrzebne prawdopodobnie aby znów poczuć się bezpiecznie.
OdpowiedzUsuńAbsolutnie nie traktujemy niechęci chłopców do odwiedzenia naszego domu w kategorii porażki. Powiedziałbym raczej, że jest to kategoria „zdziwienie”. Może dlatego, że gdy odchodziła kiedyś od nas Sasetka ze swoim bratem, to dzieci chętnie do nas przyszły w odwiedziny, a dziewczynka bardzo chciała zobaczyć swój dawny pokój, swoje byłe łóżeczko.
UsuńNie jest nam przykro z powodu zachowań bliźniaków. Raczej zastanawiamy się nad ich przyczynami. Próbujemy odczytywać potrzeby chłopców, aby adekwatnie na nie reagować. Szanujemy ich wolę i do niczego nie zmuszamy... dostosowujemy się. Chcą się spotykać na swoich warunkach – proszę bardzo. A przecież chcą. Tylko albo u siebie, albo na neutralnym gruncie. Dlatego doskonale wiemy, że te więzi między nami wciąż istnieją. Nie czujemy rozgoryczenia, że nie tęsknią – bo wiemy, że tęsknią. Gdyby nie tęsknili, to dopiero wówczas byłby w nas niepokój... że zrobiliśmy coś nie tak, że chłopcy się nie przywiązali. Bo to by oznaczało, że tego nie potrafią, że ich tego nie nauczyliśmy.
Ja spotkałem się z chłopcami dotychczas dwa razy. Raz przywiozła ich mama, a drugi raz Majka. Chcieli tego. Jednak Remus nie odważył się wyjść z samochodu. Romulus wyszedł, ale nie chciał nawet przejść za furtkę... nawet do ogrodu. Zastanawiamy się więc dlaczego?
Strasznie trudno się czytało ten wpis :(. W zasadzie bardzo szybko pojawił mi się wkurw na to,że jeden czy drugi sąd "pozwolił" na to że chłopcy nie trafili do "docelowego" domu. Przywiązali się, trudno się temu dziwić, teraz znów ich "oddano". U Iskierki od jakiegoś już czasu podobne zachowania jak u chłopaków w nowym domu. Nie jest lekko :(
OdpowiedzUsuńMój synek, który w momencie adopcji miał 4 lata powiedział mi po ok 1,5 roku w naszej rodzinie, że nie wiedział, że będzie miał nowych rodziców. Że sądził, że to RZ są jego rodzicami. Dla młodszego syna odejście z RZ musiało być traumą, taką jak odebranie od rodziców biologicznych, bo miał ledwie 7 miesięcy, gdy do nich przybył, a łącznie dzieci przebywały aż 2 lata w RZ. Wciąż brakuje im poczucia bezpieczeństwa, starszy pyta: A co jeśli coś znów się zmieni...? Pierwsza wizyta w RZ była po 3 miesiącach, ale to chyba ja się bałam najbardziej, że młodszy będzie chciał zostać.
OdpowiedzUsuńjustycha
Widzę że wam ciężko... czasem to co dobre jest takie trudne. Współczuję serdecznie
OdpowiedzUsuńMoi przyjaciele będący pogotowiem też mówią że jak dziecko było u nich 2 lata to potem bardzo było trudno z uczuciami. Ich dzieci biologiczne bardzo długo płakały... dobrze że bliźniaki mają fajnych rodziców i są w kontakcie. Za rok będzie to już całkiem inaczej wyglądać.
OdpowiedzUsuń