Osiem lat temu, dokładnie o tym czasie, dostałem kwalifikację do bycia ojcem zastępczym w charakterze pogotowia rodzinnego. Gdyby wówczas ktoś nazwał mnie ignorantem w temacie pieczy zastępczej, to z pewnością bym się obruszył. Bo przecież byłem nafaszerowany świeżo zdobytą wiedzą na szkoleniu, poznałem kilka rodzin zastępczych, które pokazały mi życie za kulisami, a Majka dzień w dzień komentowała rozmaite rewelacje, do których docierała w sieci. Byłem wielki...
Opiszę moje doświadczenia z oczywistym zastrzeżeniem, że są one moje i tylko moje. Inne rodziny zastępcze z pewnością mają swoje.
Skąd się biorą dzieci
Wiedziałem, że nie przynosi ich bocian, gdyż Majka od ponad roku przygotowywała mnie na to, że będziemy opiekować się dziećmi zabezpieczanymi przez policję podczas interwencji. Spodziewałem się zatem częstych gości w niebieskich mundurkach o bardzo różnych porach dnia... zwłaszcza tych, gdy już nie świeci słońce.
W tej chwili mogę powiedzieć, że policjantów w swoim domu mam przyjemność gościć co siedem i pół roku, a radiowozu przed płotem jeszcze nie widziałem. Pierwszymi dziećmi przywiezionymi przez policję była Sztanga i Asteria, które to dziewczynki chodziły już do szkoły, a panowie którzy je przywieźli byli nieumundurowani i przyjechali nieoznakowanym samochodem. Potem było długo, długo nic, ponieważ trafiały do naszej rodziny dzieci małe, a policja twierdzi, że nie ma na swoim wyposażeniu fotelików do ich przewożenia. W związku z tym zawsze chcieli, abyśmy to my po dzieci przyjeżdżali. No i w większości przypadków był problem, kto te dzieci odbierze rodzicom. Mając postanowienie sądu o zabezpieczenie dziecka w trybie natychmiastowym (a takie sąd jest w stanie wydać nawet w ciągu godziny), możemy zwyczajnie pojechać po dziecko i zabrać je do swojego domu. Nie ma problemu, gdy przebywa ono poza domem (np. w przedszkolu, szpitalu). Gorzej, gdy trzeba je odebrać mamie. W tym przypadku zaczynają się schody, bo po pierwsze nie chcemy jawić się w oczach dziecka w roli tych złych, którzy zabierają je od mamy, a po drugie, która matka dobrowolnie i bez awantury odda swoje dziecko obcej babie, która wymachuje jakimś papierem i mówi, że jest matką zastępczą. Zresztą według mojego stanu wiedzy, przy odebraniu dziecka rodzicom, musi być obecny albo pracownik socjalny, albo kurator. Policja występuje jedynie w charakterze zabezpieczenia. Taki policjant nie może nawet dotknąć ani dziecka, ani rodzica. No chyba, że ten drugi jest agresywny, co daje podstawę aby go skuć w kajdanki... i to jest chyba najbardziej pożądane przez wszystkich zachowanie rodzica. Doskonale pamiętam jak pojechaliśmy po Ptysie. Pół dnia staliśmy na korytarzu, w którym to czasie kilka osób próbowało przekonać mamę, aby oddała je nam dobrowolnie. Była niegrzeczna, ale nie agresywna. Teoretycznie moglibyśmy tak stać nawet kilka dni, gdyby w ramach posiłków nie sprowadzono jakiegoś negocjatora.
Drugą sytuacją, gdy dziecko zostało przywiezione do nas przez policję był przypadek Rambo. Mamę przymknęli w czasie gdy chłopiec był w przedszkolu, a tatę nieco wcześniej. Nie było nikogo, kto mógłby chłopca odebrać i się nim zaopiekować... żadnej babci, żadnej ciotki, nikogo. Przedszkole kończyło już pracę, a Majka choćby ze względu na odległość, nie była w stanie dojechać. Na miejsce szybko dotarła policja i pracownik socjalny pomocy społecznej. Ale co dalej? Być może jednak z tymi fotelikami coś jest na rzeczy, bo pani policjantka wykombinowała, że skoro nie mogą do nas przyjechać radiowozem, to pewnie mogą zadzwonić po taksówkę. Jak pomyślała, tak zrobiła. Po dwóch godzinach pod dom podjechała taryfa, a w niej Rambo z obstawą. Dobrze, że nie kazali nam zapłacić za rachunek, gdyż lekko licząc, mogło to być nawet kilkaset złotych.
Jednak najbardziej przerażają mnie sytuacje, gdy dzieci mieszkają w rodzinach, w których od dawna nie powinno ich być. Od kilku tygodni czekamy na kilkumiesięcznego Briana. Pomoc społeczna złożyła wniosek do sądu, my wyraziliśmy gotowość do przyjęcia chłopca. I co? Nic. Sąd myśli. Chociaż pewnie bardziej prawdopodobne jest to, że nie myśli, tylko wniosek leży na stercie innych papierów i czeka na swoją kolejkę.
Kim są rodzice biologiczni
Potocznie określa się ich „patologią”. Piją, biją, kradną, ćpają, prostytuują się. Dzieci są piątym kołem u wozu, które wcale nie jest potrzebne, aby karawana szła dalej. Też tak kiedyś myślałem. Wydawało mi się, że dzieci będą do nas przychodziły z takich właśnie środowisk.
Teraz jedynym ważnym numerem, który znam, jest „112”, a piloty leżą gdzieś w szufladzie z wyczerpaną baterią.
W większości przypadków, rodzice naszych dzieci, to ludzie nieporadni życiowo. Osoby, którym dobrze jest z tym co mają i z tym jak żyją. Oni wcale nie chcą żadnych zmian. Dziwią się tylko, że ktoś im odebrał ich dzieci. Dziwią się, bo przecież uważają się za dobrych rodziców. Tak naprawdę, w głębi serca oni wcale nie są aż tak źli. To o czym napisałem na początku jest najczęściej skutkiem nieradzenia sobie w życiu i brakiem pomocy z czyjejś strony. Ale nie pomocy teraz. Pomocy kiedyś... gdy jeszcze byli dziećmi i jakaś obca rodzina mogła zmienić ich przeznaczenie.
Zawsze się irytuję, gdy zdarza mi się czytać listy dzieci z domu dziecka zaczynające się na przykład tak: „Drogi darczyńco, marzę o nowym łóżeczku...”. Jedne dzieci marzą o łóżeczku, inne o pieluchach, albo proszku do prania. Nasze dzieci też raz na jakiś czas piszą listy do sponsora. Jednak one brzmią następująco: „Kochany Mikołaju, chciałbym dostać gwiazdkę z nieba, bo pieluchy już mam”. Trochę przesadziłem, ale chciałem pokazać pewien kontekst. Tak jak w tym domu dziecka, jest też w niewydolnych rodzinach, których dzieci trafiają do nas. Jest to życie oparte na darczyńcach i sponsorach (choćby z ośrodka pomocy społecznej). Model przekazywany kolejnym pokoleniom.
Mieliśmy kiedyś ojca, który był lokalnym mafioso (wtedy był to jeszcze mafioso-junior). Przyjeżdżał do swojego syna Filemona razem ze swoją mamą, która ciągle go rugała słowami typu: „No odezwij się”, „Powiedz coś do Filemona, przecież to jest twój syn”. Nawet go lubiłem. Wydawał się taki nieporadny, chociaż być może zajmował się zbieraniem haraczu od lokalnych sklepikarzy. Filemon jest starszym bratem Bliźniaków. Niestety nie miał w życiu tyle szczęścia co nasi chłopcy.
Coraz większe oczy robiłem również wówczas, gdy poznawałem nietypowe wzorce rodziców biologicznych, którym odebrano dzieci. Osoby z wyższym wykształceniem? Dlaczego nie. Sędzia sądu rodzinnego?
Dzieci
Kiedyś byłem przekonany, że przychodzące do nas dzieci będą płakać, tęsknić za mamą. Będą chciały rozmawiać z nią przez telefon, spotykać się.
Więzy krwi
Nie wolno rozdzielać rodzeństw – rzekłbym jeszcze cztery lata temu.
Bywają też rodzeństwa, które znają się słabo, albo wcale. Czy warto próbować połączyć to, co już raz zostało rozerwane? Myślę teraz o naszej Paprotce i Calineczce. Obie dziewczynki mają starszych braci i siostry. Calineczka mieszka z nami od urodzenia, a Paprotka od swojego czwartego miesiąca życia. Jakoś nikt nie zadaje sobie pytania, jakie więzi łączą obie dziewczynki, chociaż (niezależnie od tego jak silne one są) wkrótce zostaną zerwane. Pojawiają się rozważania dotyczące ewentualnego umieszczenia w jednej rodzinie Calineczki ze swoim rodzeństwem i Paprotki ze swoim. Pytam: „W imię czego?”. Właściwie jest to pytanie retoryczne, bo przecież znam na nie odpowiedź. Z dużym niepokojem czekamy na zakwalifikowanie Paprotki do adopcji. Z Calineczką historia powtórzy się za kilka miesięcy.
Skupię się na Paprotce. Dziewczynka mieszka z nami już ponad rok. Mógłbym powiedzieć, że o rok za długo. Niech jednak będzie, że o cztery miesiące za długo. W tej chwili każdy kolejny dzień powoduje, że rozstanie będzie coraz trudniejsze, a trauma z nim związana coraz większa. Paprotka przez cały okres pobytu u nas, tylko przez miesiąc była jedną z czterech, a przez pozostałe jedenaście miesięcy – jedną z pięciu, jedną z sześciu. Pewnie ktoś by powiedział, że to jest właśnie rodzina wielodzietna. No, nie do końca się z tym zgadzam. Kompilacja ciągle zmieniających się kilkulatków z problemami różnej natury, moim zdaniem nie wpisuje się w definicję rodziny wielodzietnej.
Przepraszam, ale w tym miejscu muszę zrobić krótką dygresję, by spróbować udowodnić swoją tezę. Opiszę mój dzisiejszy poranek. Majka musiała wyjechać, zostawiając mi pod opieką piątkę dzieci. Każde innego ojca, a nawet innej matki. W perspektywie miałem przewinięcie, ubranie, nakarmienie i zajęcia edukacyjno-wychowawcze.
Z taką refleksją wracam do tematu Paprotki. Dlaczego miałbym chcieć, aby dziewczynka zamieszkała razem ze swoimi braćmi i siostrą, z których każdy (zdaniem ich rodziców zastępczych) jest w jakiś sposób zaburzony i wymaga terapii. Przecież Paprotka zupełnie ich nie zna. Czy rzeczywiście więzy krwi są takie ważne? Nawet dla jej mamy chyba nie były, gdyż ani razu nie przyjechała się z nią spotkać. Razem z Majką stwierdziliśmy, że dziewczynka potrzebuje rodziny na wyłączność , więc w tym duchu napisałem naszą ocenę sytuacji na zespół. Na dobrą sprawę mógłbym opowiedzieć się po stronie idei nierozdzielania rodzeństw. Z pewnością nikt nie miałby mi tego za złe. Mógłbym też zupełnie pominąć tę kwestię, zdając się na decyzję zespołu. Tak byłoby łatwiej. Być może wówczas wnioski wynikające z posiedzenia byłyby zupełnie inne. Być może ułatwiłyby podjęcie decyzji ośrodkowi adopcyjnemu. Być może bez większego namysłu rozpocząłby poszukiwania rodziców adopcyjnych dla czwórki dzieci. Jednak stawiam dolary przeciwko orzechom, że takiej rodziny w swojej bazie nie ma, a dotychczasowe doświadczenia z adopcją kilkorga dzieci niezbyt dobre. No to może dwie adopcje po dwoje dzieci. Ale jak dokonać wyboru? Według jakiego klucza? Jak poprowadzić proces zapoznawania się z rodzicami adopcyjnymi? Jedni przychodzą do jednego dziecka, a drudzy do pozostałej dwójki? A ci od tego jednego, na drugą zmianę do Paprotki? A może to jedno przerzucić na kilka tygodni do nas, fundując mu kolejną traumę?
Proces przejścia do rodziny adopcyjnej
Temat rzeka. Moje zmiany świadomościowe w tej kwestii raczej nazwałbym rewolucją niż ewolucją. Jeszcze kilka lat temu, metody które opisałem przy pożegnaniu bliźniaków, prawdopodobnie uznałbym za fanaberie psychologów. Kilkutygodniowe życie dziecka na dwa domy. Dwie mamy, z których jedna ma na imię „Ciocia”, a druga „Małgosia”. Emigrowanie w ciągu dnia i powroty na noc. Weekendowe wyjazdy z nowymi rodzicami z opcją noclegu. Częste spotkania tuż po zamieszkaniu z rodzicami adopcyjnymi. Pudełko wspomnień?
Po co to wszystko? Trzeba dążyć do jak najszybszego zamieszkania dziecka z nowymi rodzicami. Niech nie tęskni, niech nie wspomina. Niech się cieszy nowym rozdaniem kart. Niech zapomni o tym co było.
Nieraz słyszę w telewizji: „Nieujawnione źródło z partii rządzącej przekazało informację, że...”. Kiedy już dowiedziałem się jak powinien wyglądać prawidłowy proces przejścia dziecka do nowej rodziny, postanowiłem dotrzeć do takiego źródła. Może nie z partii rządzącej (bo pewnie zostałbym utwierdzony w moim dawnym przekonaniu), ale z samego centrum świata pieczy zastępczej. Zapytałem: „Dlaczego mało kto tak robi?”. Odpowiedź była krótka: „Bo nikomu na tym nie zależy”. Rodzice adopcyjni najchętniej natychmiast pojechaliby po dziecko i zabrali je do swojego domu. Nieraz wydaje im się, że dziecko nic w swoim życiu nie robiło, tylko czekało na swoich wybawców, którzy otoczą je bezgraniczną miłością. Ale to nie bajka. Krzywda emocjonalna wyrządzona dziecku w taki sposób, może się odbijać czkawką jeszcze przez wiele lat, a czasami dopiero po wielu latach. Rodziny zastępcze często też nie są chętne na trwające tygodniami spotkania. Plątający się po domu rodzice adopcyjni po kilku dniach przestają być mile widziani, a przepisy prawa nie pozwalają na przebywanie dziecka z rodzicami adopcyjnymi bez obecności rodzica zastępczego. Zatem zabieranie dziecka na wycieczki, czy spędzanie sam na sam całego weekendu, wielokrotnie są tylko mrzonką. Osoby szkolące rodziny adopcyjne często nie mówią o tym jak powinien wyglądać prawidłowy proces przejścia, gdyż nie ma jasno określonych procedur, a rodzice zastępczy z dużym prawdopodobieństwem będą dążyć do skrócenia procesu. Osoby szkolące rodziny zastępcze też o tym nie mówią, dokładnie z takich samych powodów. Bardzo często rodzice adopcyjni próbują (często nawet podświadomie) wymazać z pamięci dziecka okres pobytu w rodzinie zastępczej. Bywa, że próby podążania za potrzebami dziecka zostają odbierane przez rodziców adopcyjnych jako nieuzasadnione przedłużanie wszystkiego. No i kółko się zamyka.
Teraz uważam, że warto poświęcić te kilka tygodni na intensywne poznawanie się dziecka z jego nowymi rodzicami. Dla rodziców adopcyjnych są to często jedyne tak ważne tygodnie w całym ich życiu, a rodzice zastępczy też przecież nie mają adopcji za adopcją. Skoro piecza zastępcza jest ich pasją, czy misją – to niech się postarają.
Tylko daję znać, że przeczytałam, jak zwykle z zapartym tchem. Lubię, kiedy wracasz do historii poprzednich dzieci. Kiedyś im kibicowałam i cieszę się, jak teraz przeczytam coś o nich, przeczytam, że jeszcze gdzieś są na horyzoncie.
OdpowiedzUsuńBeza
La jak to Rambo? Napisz coś wiecej. I o iskierce.
OdpowiedzUsuń