niedziela, 9 maja 2021

--- Robiłem coraz większe oczy

 


Osiem lat temu, dokładnie o tym czasie, dostałem kwalifikację do bycia ojcem zastępczym w charakterze pogotowia rodzinnego. Gdyby wówczas ktoś nazwał mnie ignorantem w temacie pieczy zastępczej, to z pewnością bym się obruszył. Bo przecież byłem nafaszerowany świeżo zdobytą wiedzą na szkoleniu, poznałem kilka rodzin zastępczych, które pokazały mi życie za kulisami, a Majka dzień w dzień komentowała rozmaite rewelacje, do których docierała w sieci. Byłem wielki...

Opiszę moje doświadczenia z oczywistym zastrzeżeniem, że są one moje i tylko moje. Inne rodziny zastępcze z pewnością mają swoje.

Skąd się biorą dzieci

Wiedziałem, że nie przynosi ich bocian, gdyż Majka od ponad roku przygotowywała mnie na to, że będziemy opiekować się dziećmi zabezpieczanymi przez policję podczas interwencji. Spodziewałem się zatem częstych gości w niebieskich mundurkach o bardzo różnych porach dnia... zwłaszcza tych, gdy już nie świeci słońce.

Spodziewałem się również wielu noworodków, których mamy zrzekałyby się tuż po porodzie z bardzo różnych powodów.
Przemoc, alkohol, zaniedbanie – tak, to też brałem pod uwagę myśląc o dzieciach, którymi przyjdzie mi się opiekować.
Wiem co niektórzy może sobie teraz pomyślą. Ale aż tak niedoszkolony nie byłem i na hasło, że „dzieci odbiera się z biedy” już nabrać bym się nie dał. Jednak wcale się nie dziwię, że wielu osobom tak właśnie się wydaje. Niektóre (wyżej postawione) idą jeszcze dalej w tym kierunku, wymyślając coś czego nie ma, aby to czego nie ma zakazać odpowiednim zapisem w ustawie. No i jacy to oni są wtedy dobrzy, empatyczni, mający za cel jedynie dobro dziecka i rodziny.

W tej chwili mogę powiedzieć, że policjantów w swoim domu mam przyjemność gościć co siedem i pół roku, a radiowozu przed płotem jeszcze nie widziałem. Pierwszymi dziećmi przywiezionymi przez policję była Sztanga i Asteria, które to dziewczynki chodziły już do szkoły, a panowie którzy je przywieźli byli nieumundurowani i przyjechali nieoznakowanym samochodem. Potem było długo, długo nic, ponieważ trafiały do naszej rodziny dzieci małe, a policja twierdzi, że nie ma na swoim wyposażeniu fotelików do ich przewożenia. W związku z tym zawsze chcieli, abyśmy to my po dzieci przyjeżdżali. No i w większości przypadków był problem, kto te dzieci odbierze rodzicom. Mając postanowienie sądu o zabezpieczenie dziecka w trybie natychmiastowym (a takie sąd jest w stanie wydać nawet w ciągu godziny), możemy zwyczajnie pojechać po dziecko i zabrać je do swojego domu. Nie ma problemu, gdy przebywa ono poza domem (np. w przedszkolu, szpitalu). Gorzej, gdy trzeba je odebrać mamie. W tym przypadku zaczynają się schody, bo po pierwsze nie chcemy jawić się w oczach dziecka w roli tych złych, którzy zabierają je od mamy, a po drugie, która matka dobrowolnie i bez awantury odda swoje dziecko obcej babie, która wymachuje jakimś papierem i mówi, że jest matką zastępczą. Zresztą według mojego stanu wiedzy, przy odebraniu dziecka rodzicom, musi być obecny albo pracownik socjalny, albo kurator. Policja występuje jedynie w charakterze zabezpieczenia. Taki policjant nie może nawet dotknąć ani dziecka, ani rodzica. No chyba, że ten drugi jest agresywny, co daje podstawę aby go skuć w kajdanki... i to jest chyba najbardziej pożądane przez wszystkich zachowanie rodzica. Doskonale pamiętam jak pojechaliśmy po Ptysie. Pół dnia staliśmy na korytarzu, w którym to czasie kilka osób próbowało przekonać mamę, aby oddała je nam dobrowolnie. Była niegrzeczna, ale nie agresywna. Teoretycznie moglibyśmy tak stać nawet kilka dni, gdyby w ramach posiłków nie sprowadzono jakiegoś negocjatora.

Policja ma prawo odebrać dzieci tylko w sytuacji kryzysowej (czyli na przykład podczas nocnej interwencji) i musi je przekazać rodzinie zastępczej (albo zawieźć do jakiejś placówki). Dlatego coś mi się wydaje, że z tymi fotelikami to jakaś wielka ściema, tym bardziej, że nie są one potrzebne ani w taksówce, ani w karetce pogotowia.
Przerzucanie piłeczki między kuratorem, a pracownikiem socjalnym jest związane z tym, że w grę wchodzą dwie różne ustawy. Zgodnie z „procedurą 12a” ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, jedynym upoważnionym do odebrania dziecka jest pracownik socjalny wykonujący obowiązki służbowe. Szkopuł polega na tym, że jednocześnie musi wystąpić zagrożenie życia lub zdrowia dziecka, musi mieć ono charakter bezpośredni, i pozostawać w związku z przemocą w rodzinie. Czasami sprawa nie jest tak bardzo jednoznaczna, więc pracownik socjalny próbuje przerzucić odpowiedzialność na kuratora. Do tego pracownik socjalny wcale nie uważa, że po godzinie piętnastej nadal wykonuje obowiązki służbowe. W każdym razie jakoś się zawsze dogadują i któryś z nich się pojawia.

Drugą sytuacją, gdy dziecko zostało przywiezione do nas przez policję był przypadek Rambo. Mamę przymknęli w czasie gdy chłopiec był w przedszkolu, a tatę nieco wcześniej. Nie było nikogo, kto mógłby chłopca odebrać i się nim zaopiekować... żadnej babci, żadnej ciotki, nikogo. Przedszkole kończyło już pracę, a Majka choćby ze względu na odległość, nie była w stanie dojechać. Na miejsce szybko dotarła policja i pracownik socjalny pomocy społecznej. Ale co dalej? Być może jednak z tymi fotelikami coś jest na rzeczy, bo pani policjantka wykombinowała, że skoro nie mogą do nas przyjechać radiowozem, to pewnie mogą zadzwonić po taksówkę. Jak pomyślała, tak zrobiła. Po dwóch godzinach pod dom podjechała taryfa, a w niej Rambo z obstawą. Dobrze, że nie kazali nam zapłacić za rachunek, gdyż lekko licząc, mogło to być nawet kilkaset złotych.

Jednak najbardziej przerażają mnie sytuacje, gdy dzieci mieszkają w rodzinach, w których od dawna nie powinno ich być. Od kilku tygodni czekamy na kilkumiesięcznego Briana. Pomoc społeczna złożyła wniosek do sądu, my wyraziliśmy gotowość do przyjęcia chłopca. I co? Nic. Sąd myśli. Chociaż pewnie bardziej prawdopodobne jest to, że nie myśli, tylko wniosek leży na stercie innych papierów i czeka na swoją kolejkę.

Podobno w naszym powiecie jest kilkanaścioro dzieci, które niemal od zaraz powinny trafić do pieczy zastępczej. Póki nie ma tragedii, nikt się tym specjalnie nie przejmuje.

Kim są rodzice biologiczni

Potocznie określa się ich „patologią”. Piją, biją, kradną, ćpają, prostytuują się. Dzieci są piątym kołem u wozu, które wcale nie jest potrzebne, aby karawana szła dalej. Też tak kiedyś myślałem. Wydawało mi się, że dzieci będą do nas przychodziły z takich właśnie środowisk.

Przygotowywałem się na spotkania z niesympatycznymi i agresywnymi osobami, które będą przychodziły pod mój dom, wykrzykiwały i obrzucały go nie wiadomo czym. Na ścianie mieliśmy wypisane numery telefonów, które w sytuacji kryzysowej mogły się przydać, a piloty antynapadowe wciąż były pod ręką.

Teraz jedynym ważnym numerem, który znam, jest „112”, a piloty leżą gdzieś w szufladzie z wyczerpaną baterią.

Być może doświadczenie trudnego rodzica biologicznego dopiero jest przede mną.

W większości przypadków, rodzice naszych dzieci, to ludzie nieporadni życiowo. Osoby, którym dobrze jest z tym co mają i z tym jak żyją. Oni wcale nie chcą żadnych zmian. Dziwią się tylko, że ktoś im odebrał ich dzieci. Dziwią się, bo przecież uważają się za dobrych rodziców. Tak naprawdę, w głębi serca oni wcale nie są aż tak źli. To o czym napisałem na początku jest najczęściej skutkiem nieradzenia sobie w życiu i brakiem pomocy z czyjejś strony. Ale nie pomocy teraz. Pomocy kiedyś... gdy jeszcze byli dziećmi i jakaś obca rodzina mogła zmienić ich przeznaczenie.

Zawsze się irytuję, gdy zdarza mi się czytać listy dzieci z domu dziecka zaczynające się na przykład tak: „Drogi darczyńco, marzę o nowym łóżeczku...”. Jedne dzieci marzą o łóżeczku, inne o pieluchach, albo proszku do prania. Nasze dzieci też raz na jakiś czas piszą listy do sponsora. Jednak one brzmią następująco: „Kochany Mikołaju, chciałbym dostać gwiazdkę z nieba, bo pieluchy już mam”. Trochę przesadziłem, ale chciałem pokazać pewien kontekst. Tak jak w tym domu dziecka, jest też w niewydolnych rodzinach, których dzieci trafiają do nas. Jest to życie oparte na darczyńcach i sponsorach (choćby z ośrodka pomocy społecznej). Model przekazywany kolejnym pokoleniom.

Dlatego powoli przestaję mieć nadzieję na to, że kiedykolwiek pojawi się jakiś rodzic, który będzie w stanie przewartościować swoje życie i zacząć wszystko od początku. Przestaję mieć nadzieję na to, że komukolwiek uda się tym ludziom pomóc. Wiem tylko tyle, że oni nie potrafią opiekować się swoimi dziećmi.
Jeżeli któremuś faktycznie powinie się noga w życiu, to odzyskuje dziecko po pierwszej rozprawie w sądzie. Jeśli nie wykorzysta pierwszych trzech, czterech miesięcy aby się naprawić, to znaczy że nie wykorzysta już żadnego innego danego mu czasu.

Mieliśmy kiedyś ojca, który był lokalnym mafioso (wtedy był to jeszcze mafioso-junior). Przyjeżdżał do swojego syna Filemona razem ze swoją mamą, która ciągle go rugała słowami typu: „No odezwij się”, „Powiedz coś do Filemona, przecież to jest twój syn”. Nawet go lubiłem. Wydawał się taki nieporadny, chociaż być może zajmował się zbieraniem haraczu od lokalnych sklepikarzy. Filemon jest starszym bratem Bliźniaków. Niestety nie miał w życiu tyle szczęścia co nasi chłopcy.

Coraz większe oczy robiłem również wówczas, gdy poznawałem nietypowe wzorce rodziców biologicznych, którym odebrano dzieci. Osoby z wyższym wykształceniem? Dlaczego nie. Sędzia sądu rodzinnego?

Albo mamy dzieci. Takie, które biją i gryzą niemowlaki. Takie, które zwykłą nitką i igłą zszywają ranę ciętą głowy dziecka, bojąc się pojechać do szpitala. Takie, które nie pamiętają, że już urodziły, a nawet, że kiedyś były w ciąży. Takie, które samowolnie opuszczają szpital twierdząc, że urodziły samą główkę. Takie, które się dziwią, że roczne dziecko pozostawione bez opieki na trzy dni, chodzi głodne, mimo że lodówka jest pełna. Albo takie, które wychodzą z domu, aby sprawdzić czy dziecko je kocha. Jeżeli płacze po powrocie, to znaczy, że kocha.

Dzieci

Kiedyś byłem przekonany, że przychodzące do nas dzieci będą płakać, tęsknić za mamą. Będą chciały rozmawiać z nią przez telefon, spotykać się.

Rambo jest pierwszy... po ośmiu latach.

Więzy krwi

Nie wolno rozdzielać rodzeństw – rzekłbym jeszcze cztery lata temu.

Teraz nie jestem już tego taki pewien. Ważniejsze niż więzy krwi są już dla mnie więzi pomiędzy rodzeństwem. A z tym bywa bardzo różnie. Gdy słyszę, że jest do umieszczenia trójka, czwórka, albo jeszcze więcej dzieci z danej rodziny, to zastanawiam się ile z nich ma tego samego ojca. Dobrym wynikiem jest dwoje.
Ojciec najmłodszego dziecka najczęściej nie najlepiej sprawdza się w roli opiekuna dzieci swoich poprzedników. W zasadzie to nawet nie najlepiej sprawdza się w roli ojca swojego dziecka i często byłoby lepiej, aby go wcale nie było. No ale jest i starsze dzieci traktuje o wiele gorzej niż swoje. Bywa, że te młodsze mają piękny, kolorowy pokój, a starsze odrapane ściany i śpią na podłodze. Zdarza się, że pięciolatek ma telefon komórkowy, a przyrodni, jedenastoletni brat na niego nie zasłużył. Albo starsze dzieci mają zakaz wchodzenia do pokoju tych młodszych. Nie należą też do rzadkości sytuacje, gdy te młodsze dzieci biją starsze, w majestacie prawa ustanowionego przez rodziców. Nietrudno sobie wyobrazić, jak to może wpływać na relacje pomiędzy rodzeństwem. Czy umieszczenie takich dzieci w jednej rodzinie, która nie będzie wyróżniać żadnego z nich, spowoduje że wszystko zostanie zapomniane? Czy nie będą wracać dawne zachowania, lęki? Nie będzie powrotów do odgrywania zakorzenionych ról? Ptysie i Bliźniaki zdają się potwierdzać takie tezy. Być może Rambo będzie miał okazję im zaprzeczyć.

Bywają też rodzeństwa, które znają się słabo, albo wcale. Czy warto próbować połączyć to, co już raz zostało rozerwane? Myślę teraz o naszej Paprotce i Calineczce. Obie dziewczynki mają starszych braci i siostry. Calineczka mieszka z nami od urodzenia, a Paprotka od swojego czwartego miesiąca życia. Jakoś nikt nie zadaje sobie pytania, jakie więzi łączą obie dziewczynki, chociaż (niezależnie od tego jak silne one są) wkrótce zostaną zerwane. Pojawiają się rozważania dotyczące ewentualnego umieszczenia w jednej rodzinie Calineczki ze swoim rodzeństwem i Paprotki ze swoim. Pytam: „W imię czego?”. Właściwie jest to pytanie retoryczne, bo przecież znam na nie odpowiedź. Z dużym niepokojem czekamy na zakwalifikowanie Paprotki do adopcji. Z Calineczką historia powtórzy się za kilka miesięcy.

Byliśmy pytani o zdanie na zespole dotyczącym oceny Paprotki i zapewne będziemy musieli się wypowiedzieć, gdy przyjdzie czas na Calineczkę. Ja nie mam problemów z jednoznacznym wyrażeniem swojej opinii, chociaż wiem, że tym samym w jakiś sposób przekreślam szanse adopcyjne starszego rodzeństwa obu dziewczynek. Jestem cholernie logiczny i pragmatyczny. Wiem, że za bardzo. Ale nie potrafię inaczej. Nie potrafię eksperymentować, gdy margines niepowodzenia sięga kilkudziesięciu procent. Myślę, że znacznie przekracza połowę.

Skupię się na Paprotce. Dziewczynka mieszka z nami już ponad rok. Mógłbym powiedzieć, że o rok za długo. Niech jednak będzie, że o cztery miesiące za długo. W tej chwili każdy kolejny dzień powoduje, że rozstanie będzie coraz trudniejsze, a trauma z nim związana coraz większa. Paprotka przez cały okres pobytu u nas, tylko przez miesiąc była jedną z czterech, a przez pozostałe jedenaście miesięcy – jedną z pięciu, jedną z sześciu. Pewnie ktoś by powiedział, że to jest właśnie rodzina wielodzietna. No, nie do końca się z tym zgadzam. Kompilacja ciągle zmieniających się kilkulatków z problemami różnej natury, moim zdaniem nie wpisuje się w definicję rodziny wielodzietnej.

Przepraszam, ale w tym miejscu muszę zrobić krótką dygresję, by spróbować udowodnić swoją tezę. Opiszę mój dzisiejszy poranek. Majka musiała wyjechać, zostawiając mi pod opieką piątkę dzieci. Każde innego ojca, a nawet innej matki. W perspektywie miałem przewinięcie, ubranie, nakarmienie i zajęcia edukacyjno-wychowawcze.

Dzień rozpocząłem przed szóstą, ponieważ Stokrotka ma w zwyczaju wstawanie z kurami. Przez prawie dwie godziny czułem się całkiem zrelaksowany. Dziewczynka zajmowała się swoimi sprawami, a ja piłem kawę i upajałem się błogą ciszą, która w naszej rodzinie jest towarem deficytowym. Przed ósmą powoli zaczęła budzić się reszta towarzystwa. W zasadzie nie powoli... zdecydowanie odbywało się to w sposób lawinowy. Gdy już wszystkich zniosłem do pokoju dziennego, zacząłem określać priorytety. Na pierwszy ogień poszła Calineczka, której kupa wychodziła z pieluchy aż na plecy. Niby nie pierwszyzna, ale gdy zdjąłem jej piżamkę, to wszystko rozmazało się aż po czubki uszu. Bez wątpienia nadawała się pod kran, ale przecież nie mogłem zostawić samopas pozostałej czwórki. Musiałem radzić sobie przy pomocy chusteczek nawilżanych, co znacznie przedłużało całą operację. W tym czasie zaczęła wydzierać się Blanka, zgłaszając swoje potrzeby. Podrzuciłem jej pierwszą z brzegu niedopitą w nocy butelkę z mlekiem. Nie pomogło. Jednak chodziło jej o wzięcie na ręce. Beczała więc dalej. Stokrotka zaczynała odczuwać zmęczenie rannym wstaniem i też zrobiła się marudna. Widocznie nie spodobało się to Paprotce, bo wzięła zabawkową gitarę i zdzieliła ją przez ten „łysy łeb”. No to dopiero się zaczęło. Paprotka dołączyła do orkiestry, bo widocznie poczuła się urażona zwróconą jej uwagą. A to był dopiero początek. Miałem jeszcze do wymiany dwie pieluchy, przygotowanie dwóch butelek z mlekiem i zrobienie śniadania dla starszyzny.
Tylko Rambo się nie odzywał. Siedział i tęsknił. Dopiero od dwóch dni wie, że ma prawo tęsknić, że ma prawo być smutny, że ma prawo płakać. W jego domu było to zakazane.
Niech mi więc ktoś powie, że tak wygląda rodzina wielodzietna. U nas każdy walczy o życie.

Z taką refleksją wracam do tematu Paprotki. Dlaczego miałbym chcieć, aby dziewczynka zamieszkała razem ze swoimi braćmi i siostrą, z których każdy (zdaniem ich rodziców zastępczych) jest w jakiś sposób zaburzony i wymaga terapii. Przecież Paprotka zupełnie ich nie zna. Czy rzeczywiście więzy krwi są takie ważne? Nawet dla jej mamy chyba nie były, gdyż ani razu nie przyjechała się z nią spotkać. Razem z Majką stwierdziliśmy, że dziewczynka potrzebuje rodziny na wyłączność , więc w tym duchu napisałem naszą ocenę sytuacji na zespół. Na dobrą sprawę mógłbym opowiedzieć się po stronie idei nierozdzielania rodzeństw. Z pewnością nikt nie miałby mi tego za złe. Mógłbym też zupełnie pominąć tę kwestię, zdając się na decyzję zespołu. Tak byłoby łatwiej. Być może wówczas wnioski wynikające z posiedzenia byłyby zupełnie inne. Być może ułatwiłyby podjęcie decyzji ośrodkowi adopcyjnemu. Być może bez większego namysłu rozpocząłby poszukiwania rodziców adopcyjnych dla czwórki dzieci. Jednak stawiam dolary przeciwko orzechom, że takiej rodziny w swojej bazie nie ma, a dotychczasowe doświadczenia z adopcją kilkorga dzieci niezbyt dobre. No to może dwie adopcje po dwoje dzieci. Ale jak dokonać wyboru? Według jakiego klucza? Jak poprowadzić proces zapoznawania się z rodzicami adopcyjnymi? Jedni przychodzą do jednego dziecka, a drudzy do pozostałej dwójki? A ci od tego jednego, na drugą zmianę do Paprotki? A może to jedno przerzucić na kilka tygodni do nas, fundując mu kolejną traumę?

Znam złoty środek. A w zasadzie środek, który kilka lat temu nazwałbym złotym. Wystarczyło całą czwórkę umieścić rok temu w jednej rodzinie zastępczej. Nawet jeszcze wierzę w to, że teraz nikt na siłę nie chciałby wyadoptowywać tych dzieci, które dałoby się wyadoptować i rodzeństwo w komplecie nie zostałoby zakwalifikowane do adopcji, mając tym samym możliwość wspólnego wzrastania w jednej rodzinie. Ale takich rodzin nie ma - często dla tylko dwójki dzieci. Coraz bardziej zaczynam powątpiewać w tę dużą ilość „pustych” rodzin zastępczych, które nie są spożytkowane wyłącznie z przyczyn istniejącej rejonizacji. W naszym powiecie też istnieją takie puste rodziny zastępcze (nawet zawodowe), a jednocześnie brakuje rodzin zastępczych. Paradoks? Otóż te puste rodziny wcale nie są zainteresowane przyjęciem jakiegokolwiek dziecka, albo wybrzydzają niczym księżniczka przed zamążpójściem. Z kolei te chętne i gotowe, nie zawsze dają gwarancję należytego pełnienia swojej funkcji. Kto im zatem kiedyś dał odpowiednie kwalifikacje? Być może jest więc tak, że mamy tylko duże pokłady „papierowych” rodzin zastępczych.

Proces przejścia do rodziny adopcyjnej

Temat rzeka. Moje zmiany świadomościowe w tej kwestii raczej nazwałbym rewolucją niż ewolucją. Jeszcze kilka lat temu, metody które opisałem przy pożegnaniu bliźniaków, prawdopodobnie uznałbym za fanaberie psychologów. Kilkutygodniowe życie dziecka na dwa domy. Dwie mamy, z których jedna ma na imię „Ciocia”, a druga „Małgosia”. Emigrowanie w ciągu dnia i powroty na noc. Weekendowe wyjazdy z nowymi rodzicami z opcją noclegu. Częste spotkania tuż po zamieszkaniu z rodzicami adopcyjnymi. Pudełko wspomnień?

Po co to wszystko? Trzeba dążyć do jak najszybszego zamieszkania dziecka z nowymi rodzicami. Niech nie tęskni, niech nie wspomina. Niech się cieszy nowym rozdaniem kart. Niech zapomni o tym co było.

Czy ja naprawdę kiedyś taki byłem? No, byłem.

Nieraz słyszę w telewizji: „Nieujawnione źródło z partii rządzącej przekazało informację, że...”. Kiedy już dowiedziałem się jak powinien wyglądać prawidłowy proces przejścia dziecka do nowej rodziny, postanowiłem dotrzeć do takiego źródła. Może nie z partii rządzącej (bo pewnie zostałbym utwierdzony w moim dawnym przekonaniu), ale z samego centrum świata pieczy zastępczej. Zapytałem: „Dlaczego mało kto tak robi?”. Odpowiedź była krótka: „Bo nikomu na tym nie zależy”. Rodzice adopcyjni najchętniej natychmiast pojechaliby po dziecko i zabrali je do swojego domu. Nieraz wydaje im się, że dziecko nic w swoim życiu nie robiło, tylko czekało na swoich wybawców, którzy otoczą je bezgraniczną miłością. Ale to nie bajka. Krzywda emocjonalna wyrządzona dziecku w taki sposób, może się odbijać czkawką jeszcze przez wiele lat, a czasami dopiero po wielu latach. Rodziny zastępcze często też nie są chętne na trwające tygodniami spotkania. Plątający się po domu rodzice adopcyjni po kilku dniach przestają być mile widziani, a przepisy prawa nie pozwalają na przebywanie dziecka z rodzicami adopcyjnymi bez obecności rodzica zastępczego. Zatem zabieranie dziecka na wycieczki, czy spędzanie sam na sam całego weekendu, wielokrotnie są tylko mrzonką. Osoby szkolące rodziny adopcyjne często nie mówią o tym jak powinien wyglądać prawidłowy proces przejścia, gdyż nie ma jasno określonych procedur, a rodzice zastępczy z dużym prawdopodobieństwem będą dążyć do skrócenia procesu. Osoby szkolące rodziny zastępcze też o tym nie mówią, dokładnie z takich samych powodów. Bardzo często rodzice adopcyjni próbują (często nawet podświadomie) wymazać z pamięci dziecka okres pobytu w rodzinie zastępczej. Bywa, że próby podążania za potrzebami dziecka zostają odbierane przez rodziców adopcyjnych jako nieuzasadnione przedłużanie wszystkiego. No i kółko się zamyka.

Na szczęście zauważam, że od kilku lat sporo zaczyna się dziać, wiele się zmienia. Tylko prawo stoi w miejscu.

Teraz uważam, że warto poświęcić te kilka tygodni na intensywne poznawanie się dziecka z jego nowymi rodzicami. Dla rodziców adopcyjnych są to często jedyne tak ważne tygodnie w całym ich życiu, a rodzice zastępczy też przecież nie mają adopcji za adopcją. Skoro piecza zastępcza jest ich pasją, czy misją – to niech się postarają.

Ja nie mogę sobie darować przebiegu procesu adopcji Iskierki. To było wiele lat temu. Dziewczynka była jeszcze bardzo mała, radosna, otwarta na obce osoby. Rodzice przyjeżdżali z daleka. Po trzech krótkich spotkaniach wydawało się, że można już zamknąć kolejny rozdział w życiu Iskierki. Ale chyba tylko się wydawało. Właściwie to ja spieprzyłem wszystko. Nawet nie mam do siebie pretensji o to, że nie miałem takiej świadomości jak teraz. Cóż, może zostałem źle przeszkolony. Jednak wówczas czułem, że coś jest nie tak, że to jest zbyt krótko - ale się nie odezwałem. Do dzisiaj spotykamy się z dziewczynką kilka razy w roku, a mimo wszystko mam wrażenie, że ona się jeszcze z nami nie pożegnała, że nasza historia w jakiś sposób wciąż trwa, a Iskierka nie potrafi ułożyć całej układanki.

2 komentarze:

  1. Tylko daję znać, że przeczytałam, jak zwykle z zapartym tchem. Lubię, kiedy wracasz do historii poprzednich dzieci. Kiedyś im kibicowałam i cieszę się, jak teraz przeczytam coś o nich, przeczytam, że jeszcze gdzieś są na horyzoncie.
    Beza

    OdpowiedzUsuń
  2. La jak to Rambo? Napisz coś wiecej. I o iskierce.

    OdpowiedzUsuń