piątek, 17 stycznia 2020

--- Obserwacja psychologiczna




Kilka dni temu uświadomiłem sobie, że już niedługo czeka nas kolejne spotkanie z psychologiem, którego zadaniem jest potwierdzenie (albo zanegowanie) naszych zdolności do bycia zawodową rodziną zastępczą.
Dla mnie jest to całkiem dobra praktyka, gdyż niezależnie od tego konkretnego badania, pozwala na przyjrzenie się sobie samemu. Dla nas będzie to już kolejna ocena psychologiczna, więc doskonale wiem, czego mogę się spodziewać. Pewnie będą jakieś testy do wypełnienia, później rozmowa.
Doskonale już wiem, jak należy prawidłowo zaznaczać odpowiednie kwadraty mające potwierdzać moje kompetencje do bycia rodziną zastępczą. Opanowałem mowę ciała, więc będę patrzył w oczy prowadzącej badanie, chociaż najbardziej skupiam się, gdy patrzę w przestrzeń i chodzę w tę i z powrotem. Przy pytaniu: „za to samo przewinienie różnie postępuję, nie reaguję, wymierzam karę, krzyczę”, zapewne zaznaczę odpowiedź sugerującą, że jestem osobą zrównoważoną emocjonalnie. Może będę miał możliwość rozwinąć wątek w bezpośredniej rozmowie.

Jednak prowadzenie tego bloga pozwala mi na dużo więcej. Mogę zajrzeć do swojego wnętrza sprzed prawie dwóch lat... i porównać moje obecne przekonania z tym, o czym myślałem dawniej. W kwietniu 2017 roku napisałem post „Czy warto?”. Wówczas byłem już po badaniu psychologicznym. Podzieliłem moje poglądy na kilka kategorii.
Teraz tego nie zrobię. Nie wiem, czy jestem bardziej chaotyczny, czy bardziej dojrzały w swoich opisach. Nie wiem też, czy bardziej piszę dla siebie, czy może moje wpisy mogą się przydać komuś innemu... wszystko jedno.

Psycholog zapewne zapyta, co było najtrudniejsze w ostatnich dwóch latach.
Dwa lata temu bez zastanowienia odpowiedziałem: „Kapsel”. A teraz?
Teraz też odpowiem „Kapsel”. Nie chodzi jednak o fakt rozstania. Odwiezienie chłopca do domu pomocy społecznej, było dla nas pewnego rodzaju błogosławieństwem. Jednak w tym momencie musiałem przyznać przed samym sobą, że chłopiec zwyczajnie mnie przerósł. Kapsel nie był naszym pierwszym dzieckiem. Mieliśmy już doświadczenie i kilka lat praktyki w byciu rodziną zastępczą. Wydawać by się mogło, że jesteśmy w stanie poradzić sobie emocjonalnie z każdym dzieckiem, że nad każdym potrafimy zapanować, albo chociaż pogodzić się ze swoją niemocą.
Czasami na rozmaitych forach spotykam się z poszukiwaniem rodzin dla różnych dzieci. Wszyscy wychodzą z założenia, że każde dziecko powinno mieszkać w swoim domu... jakimkolwiek domu, jakiejkolwiek rodzinie – byle własnej. My dla Kapsla też poszukiwaliśmy rodziny... może dobrze, że jej nie znaleźliśmy.
Pisałem już wielokrotnie o znanej nam rodzinie zastępczej, która przyjęła pod swój dach chłopca z domu pomocy społecznej. Wydawało się, że znalazł się w tej placówce przez pomyłkę. Był inteligentny, miły... był inny. Niedawno spotkaliśmy się z tą rodziną. Powiedzieli, że gdy chłopiec wróci ponownie do placówki, nie będą czuli potrzeby odwiedzania go i utrzymywania z nim dalszych kontaktów. Ja też nie mam potrzeby odwiedzania Kapsla. Byłem w jego nowym domu zaledwie dwa razy. Majka jeździ częściej, czasami rozmawia z chłopcem przez telefon. Dlaczego to robi? Przecież też najchętniej przesłoniłaby cały nasz wspólny pobyt ciemną kurtyną. Pewnie po części dla samego Kapsla, a po części dla innych, którzy śledzą tę historię. Może też dla samej siebie, bo wydaje jej się, że Kapsel tego potrzebuje. Czy potrzebuje?
Cofnę się do mojej początkowej myśli, gdy wspomniałem o poszukiwaniu rodziny dla chorych lub zaburzonych dzieci poprzez rozmaite strony internetowe. Sam tak robiłem zarówno w przypadku Kapsla, jak też wcześniej Królewny. Teraz mam wątpliwości, czy miało to sens. Czy istnieje rodzina, która potrafi takim dzieciom dać szczęście? Nie na początku... na początku to każda potrafi. Problemy zaczynają się po kilku latach. I to nie z dziećmi, gdyż te dzieci najczęściej niewiele się zmieniają. Po czasie są takie same jak były na początku. To rodzice się zmieniają, albo może bardziej zaczynają dostrzegać coś, na co nie zwracali uwagi kiedyś. Żeby nie zwariować, zaczynają traktować swoją opiekę nad dzieckiem jako misję, posłannictwo które daje szczęście tylko w wymiarze psychologicznym, czy też filozoficznym.
Najciekawsze w moich rozważaniach jest to, że być może się mylę. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem przykładem osoby, której wydawało się, że da radę... a nie dała.

Psycholog zapewne zapyta mnie: „co jeszcze było dla ciebie trudne?” Niewątpliwie rozstanie z Ploteczką. Tutaj tylko rozum dążył do jak najszybszego przekazania dziewczynki rodzinie adopcyjnej. Serce pragnęło, aby mama biologiczna dziewczynki odwołała się od decyzji sądu, bo to dawało nadzieję na jeszcze kilka miesięcy wspólnego bycia z sobą. Na szczęście zarówno w moim przypadku jak i Majki, rozum panuje nad sercem.
Z Plotką spotykam się bardzo często. Majka się ze mnie śmiała, że przed wylotem do Kenii zrobiłem dwie najważniejsze dla mnie rzeczy... odwiedziłem swoich rodziców i zaprosiłem do siebie Plotkę. Był to przypadek, ale jak niektórzy mówią „coś jest na rzeczy”. Od tego czasu nie minęło wiele tygodni, a właśnie wróciliśmy z odwiedzin u dziewczynki. Gdy kupowałem dla niej prezent (bo już za parę dni skończy dwa lata), to uświadomiłem sobie, jak już mało o niej wiem. Nie mam pojęcia czym lubi się bawić, czy układa klocki, rysuje, a może lepi z plasteliny. Jednak jej widok sprawia mi ogromną radość, i mam wrażenie, że ona również cieszy się ze wspólnych spotkań.

I tak się często zastanawiam, co będą czuły Ptysie i Bliźniaki, gdy zamieszkają w innej rodzinie. Być może ich tęsknota będzie dużo większa niż Plotki. Te dzieci dużo więcej pamiętają. Przez kilkanaście miesięcy wrosły w naszą rodzinę na tyle, że nasz dom jest jedynym domem, który tak nazywają. Ptyś w przedszkolu często opowiada o swojej rodzinie. Ale wcale nie o swojej mamie, czy babci... opowiada o nas.
Babcia Balbiny ostatnio zapytała, czy w przypadku gdy sąd podejmie decyzję o umieszczeniu dziewczynki u niej, to czy będzie mogła ją odebrać następnego dnia. Odpowiedzieliśmy, że tak ponieważ takiej decyzji sądu zupełnie nie bierzemy pod uwagę.
Przynależność tej czwórki dzieci do naszej rodziny zauważamy zwłaszcza gdy coś się dzieje... coś co odbiega od codziennej rutyny. Niedawno gościliśmy przez weekend dwie siostry zbliżone wiekiem do naszych dzieci. To jest niesamowite jak bardzo nasza czwóreczka podkreślała, że jest w swoim domu, a my jesteśmy jej rodziną. To była gościnność połączona z przekazem – wy tu jesteście tylko na chwilę. Balbina, która generalnie łamie wszelkie zasady, stała się strażnikiem tych zasad. Ptyś był smutny i w poniedziałek nie chciał iść do przedszkola, a Remus miał nocne koszmary. Romulus tylko pozornie zniósł wizytę dziewczynek nie okazując większych emocji. Pozornie, gdyż kilka razy słyszeliśmy skargi „a Romulus mnie uderzył”.
Przykład Bliźniaków i Ptysi jest więc kolejną smutną refleksją, którą pewnie będę musiał się podzielić z oceniającym nas psychologiem. Jeszcze kilka lat temu opiekowaliśmy się głównie dziećmi kilkumiesięcznymi, które kończyły roczek i szły do rodziny adopcyjnej. Teraz wszystko się zmienia, co widzimy nie tylko po naszym pogotowiu rodzinnym. Dzieci dużo dłużej przebywają w rodzinie, z której dawno powinny być zabrane. Ich rodzicom bardziej niż kiedyś zależy na utrzymaniu dzieci przy sobie, a rozmaite służby czują presję opinii społecznej. Wszystkim się wydaje, że dzieciom najlepiej jest w swojej rodzinie, a że tak nie jest, często wychodzi dopiero wówczas gdy dziecko zacznie chodzić do przedszkola, albo nawet do szkoły.
Gdy kilka miesięcy temu mieszkał z nami Bill (starszy brat Balbiny i Ptysia), dostał w szkole zadanie nauczenia się piosenki. Majka drugiego dnia dała za wygraną i przysłała go do mojego pokoju. Po trzech godzinach sam się jej nauczyłem (chociaż wcale nie było to moim zamierzeniem), a Bill potrafił powtórzyć tylko dwa słowa refrenu... a przecież jest w normie rozwojowej. Ptysia też uczyłem wierszyka na dzień babci i dziadka, chociaż ten wprost powiedział, że nie będzie go ze mną powtarzał. Postanowiłem, że wszyscy się go nauczymy. Bliźniakom poszło to w mig, Balbinie zabrało trochę więcej czasu, ale też potrafiła go wyrecytować. Gdy nawet ja opanowałem tę sztukę, to stwierdziłem że kończymy zabawę w naukę. Okazało się jednak, że Ptyś zapamiętał cztery wałkowane wersy i nie tylko jeszcze teraz potrafi je powtórzyć, ale nawet przy odrobinie dobrej woli chwali się tym przed paniami w przedszkolu. Problem polega na tym, że będzie miał to powiedzieć na scenie podczas przedstawienia z okazji święta babci i dziadka. Nie wiem czy mu się ta sztuka uda. Chociaż w roli dziadka na widowni ja wystąpię, więc może się zepnie w sobie i coś z tego wyjdzie.
Zresztą przy okazji dnia babci i dziadka wynikła dość ciekawa sytuacja na facebookowej grupie rodziców. Nie do każdego dziecka może przyjechać babcia. No i pytanie, czy w związku z tym takie występy powinny w ogóle się odbywać? A jeżeli tak, to może dziecko, u którego babcia nie zagości, powinno tego dnia pozostać w domu? To mniej więcej te same wątpliwości, gdy przychodzi dzień matki. Jak takie uroczystości nazywać? Przecież nie każde dziecko ma mamę, tatę, babcię, czy dziadka. A nawet jak ma, to nie do każdego ktoś przyjdzie. Rezygnować z takich uroczystości? Nazywać je dniem rodziny? No ale przecież wierszyki są wierszykami. Jak ubezpłciowić wers „babciu, babciu coś ci dam, jedno serce tylko mam”. Czasami mam wrażenie, że problem mają rodzice, a nie dzieci, bo one same traktują ten szczególny dzień właśnie jako święto rodziny.
Ja w przedszkolu pełnię rolę taty, dziadka, wujka. Gdy ktoś niebędący w temacie powie „tata po ciebie przyszedł”, to dzieci wiedzą, że mają szukać mnie, a nie swojego taty. Gdy Sasetka pisała laurkę „mamusiu, która nosiłaś mnie pod serduszkiem”... to robiła ją dla Majki, zupełnie nie wgłębiając się w sens słów. Tym razem do Bliźniaków przyjedzie ich babcia. Problem polega na tym, że chłopcy mają uroczystość dokładnie w tym samym czasie. Babcia się nie rozdwoi, więc u jednego tę rolę będzie pełnić Majka. Mógłbym się założyć, że gdyby ich zapytać, do którego ma przyjść Majka, to obaj chcieliby widzieć na widowni ciocię.

Wrócę jednak do badania psychologicznego, które wkrótce mnie czeka. Pani psycholog zapewne nie da za wygraną i jednak będzie chciała usłyszeć, co w przeciągu tych dwóch lat było fajne, dawało mi radość, było moją siłą napędową do dalszego bycia rodzicem zastępczym. Pewnie zacznę jak zawsze, że moim motorem napędowym jest widok dzieci, które rozkwitają na naszych oczach. Przeobrażają się z szarego kaczątka w łabędzia. Jest w tym dużo prawdy, chociaż ta największa transformacja ma miejsce dopiero wówczas, gdy dzieci od nas odchodzą. Być może nie wystarczają im słowa „kocham cię”. Być może oczekują sformułowania „będziemy razem na zawsze”. Same nie pytają, a my im tego powiedzieć nie możemy.
Jest jednak coś, co w przeciągu tych dwóch lat w sobie przepracowałem i zrozumiałem. Jest to może bardzo egoistyczne... może nawet egocentryczne. Najważniejszym elementem naszej rodziny zastępczej jesteśmy my – Majka i ja. Bliźniaki bardzo przeżyły nasz miesięczny okres rozłąki. Jeszcze teraz rano w przedszkolu dopytują, kto i o której po nich przyjdzie... i czy aby na pewno. Wiele zawodowych rodzin zastępczych mówi „nie biorę urlopu od dzieci”. Wiele mówi „przyjmę to ósme, czy dziesiąte dziecko, bo jak nie, to trafi do domu dziecka”. Znam kilka fajnych rodzin zastępczych zajmujących się większą gromadką dzieci. Ale jeszcze więcej takich, które rodzicielstwo zastępcze przerosło.
Te dwie dziewczynki, o których wcześniej wspomniałem, były bardzo grzeczne, niesprawiające większych problemów. Co by jednak było, gdyby dzieci miały zostać na dłużej? Ciągła walka o względy rodziców zastępczych, czy może rezygnacja z tej walki?

Co więc było fajne? Co odpowiem pani psycholog? Chyba tylko to, że nadal uważam się za zwyczajną rodzinę. Taką, która nie miewa „doła” i nie zadaje sobie pytania „po co to wszystko?” Nie mam ambicji zbawiać świata, ani ratować wszystkie dzieci. Wiem, że mnie na to nie stać i tego się trzymam. Wiem też, że nasze działania są wspierane przez nasz PCPR. Nasza koordynatorka stoi za nami murem, a jej szefostwo jest otwarte na argumenty. Może właśnie to jest podstawą bycia dobrą rodziną zastępczą... bo za taką się uważam.


Najlepsze Blogi

9 komentarzy:

  1. Mnie się wydaje, że ważną częścią bycia dobrą rodziną zastępczą jest też po prostu niedoprowadzenie sytuacji do punktu, w ktorym powie się systemowi "sprawdzam!". Bo jeśli się doprowadzi to może się okazać, że ani ten system nie stoi za nami, ani tym bardziej za dziećmi. Taką mam luźną myśl.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak. Dotychczas nie mieliśmy problemów dużej wagi i niestety nie mam pewności a właściwie mam wątpliwości czy w takim przypadku moglibyśmy też liczyć na wsparcie. Nie chciałabym
      "sprawdzać" czy zawsze dziecko byłoby najważniejsze?

      Usuń
    2. Dlatego wydaje mi się, że bardzo ważną rzeczą jest poznanie granicy, której nie powinno się przekraczać. Zresztą z obu stron.
      Jako przykład podam znowu nasz urlop. Teoretycznie dzieci powinny na ten czas zostać umieszczone w rodzinie zastępczej pomocowej, która nie powinna być rodziną zawodową. Z punktu widzenia PCPR-u, chodzi z jednej strony o to, aby nie przemęczać rodzin zawodowych (bo co z tego, że pogotowie, do którego poszły nasze Ptysie miało dwa tygodnie wcześniej urlop, skoro krótko po tym musiało się zmierzyć z siódemką dzieci), a z drugiej – aby w pewien sposób pozwolić się sprawdzić rodzicom zastępczym dopiero oczekującym na dziecko, albo będącym krótko po szkoleniu. W zasadzie doskonale to rozumiem. Jednak w przypadku Ptysi ważnym argumentem było to, że w pogotowiu (do którego ostatecznie poszły) mieszka ich brat. Nasza koordynatorka nas doskonale rozumiała i trochę postawiła się dyrekcji... chociaż może powinienem napisać, że przedstawiła nasze wspólne racje, które zostały wysłuchane.
      Z kolei w przypadku Bliźniaków byliśmy przekonani, że bardzo trudno będzie im przebywać z rodziną, której zupełnie nie znają. Nie chcieliśmy rozgrzebywać ran rodzinie pomocowej, w której chłopcy przebywali rok temu, i która zwyczajnie się w nich zakochała. Dlatego zaproponowaliśmy naszą logopedkę. Dziewczynę znaną chłopcom, lubianą przez nich, mającą przygotowanie pedagogiczne, ale niestety bez szkolenia na rodzica zastępczego. Teoretycznie moglibyśmy wytoczyć działa i złożyć wniosek bezpośrednio do sądu... być może ten przychyliłby się do naszej prośby. Uznaliśmy to jednak za działanie bezsensowne, więc w pewien sposób poświęciliśmy dobro rodziny pomocowej z poprzedniego roku. Gdyby przypadkiem ta nie wyraziła jednak zgody, to bardziej skupilibyśmy się na lepszym zapoznawaniu się z jakąś zaproponowaną nam rodziną, niż na walce z systemem.

      Usuń
    3. Pikuś,a bliźniaki , dlaczego nie mogły i nie mogłyby nadal na stałe zamieszkać rodzinie pomocowej,która się w nich zakochała?
      Jeszcze jedna sprawa,ale to na spokojnie pytanie do zadania,w odniesieniu do Twojej notki.
      Jednak chwilowo nie dysponuję czasem,by o to zapytać z sensem. Więc wkrótce,bo piszę w biegu...
      Pozdrawiam.
      Nikola

      Usuń
    4. Wczoraj była u nas na praktyce rodzina po szkoleniu. Rodzice planują wziąć w opiekę zastępczą jedno dziecko, ale nie wzbraniają się też przed dwójką rodzeństwa. Jednak bliźniaki nie wchodzą w grę... nie przy bardzo aktywnej mamie biologicznej. Brak stabilizacji i możliwość powrotu do rodziny biologicznej nawet po kilku latach, jest skutecznym straszakiem dla wielu rodzin zastępczych. Również dla rodziny pomocowej, u której chłopcy spędzili wakacje. Wychodzi więc na to, że czasami szybciej może znaleźć rodzinę zastępczą dziecko chore lub zaburzone, ale pozbawione balastu w postaci swojej rodziny biologicznej.

      Usuń
    5. "Poznanie granicy, której się nie powinno przekraczać" - mówisz. No nie wiem. Wierzę, ze są systemy, w których te granice istnieją po obu stronach. Dziś akurat musiałam posiedzieć nad ustawą australijską, konkretnie Nowej Południowej Walii. Tam jest taka granica od 2014 roku, że dzieci do lat 2 mają mieć regulowaną sytuację do 6 miesięcy, a dzieci powyżej 2 lat mają czas wydłużony do roku (konkretnie ich rodzice). Jeśli ktoś sądzi, że to jest wymuszanie 'zabierania dzieci' to bardzo się myli, bo Australia ma silnego szmergla na punkcie reintegracji. Więc oni reintegrują intensywnie i zawsze preferują pieczę spokrewnioną, tyle że po wielu latach wreszcie skrócili ten czas intensywnej pracy, bo zorientowali się, że mają kilkanaście tysięcy dzieci w pieczach długoterminowych, a to tylko w jednym stanie. Było to własnie efektem dawania wieloletnich szans rodzinom biologicznym, na czym dzieci wprawdzie chyba nie cierpiały za bardzo będąc w RZ, no ale zawieszone były latami. Tyle, że Australia zachowywała się uczciwie, bo jeśli już taka sytuacja się zdarzyła - a zdarzała się często, gdyż tam adopcja wcale nie ma dobrej prasy - to rodzina występowała o status długoterminówki, dostawała reprezentację prawną dziecka i święty spokój od systemu, dzięki którym mogła realnie chronić stabilność dziecka.

      W Polsce jest bardzo podobnie jak w Australii przed 2014, to znaczy dzieci również kwitną latami w rodzinach zastępczych, tylko jak już się uregulują to nikt nie wspomina o żadnej pieczy zastępczej długoterminowej, a po prostu kwalifikuje dzieci do adopcji i koniec balu panno Lalu. Kwestie więzi, stabilizacji dzieci i tak dalej nikogo nie interesują.
      Więc to jest na przykład moja granica, której wcale nie miałam zamiaru przekroczyć, ale system zrobił to wobec mnie. Wcześniej nie uprzedzając mnie, że dzieci interwencyjne to statystycznie trzy lata i siedem miesięcy pobytu w RZ, po których system bez skrupułów będzie mi te dzieci chciał odebrać i skierować do adopcji. A ja naiwna wierzyłam, ze jeśli w ustawie jest 18 miesięcy to znaczy to 18 miesięcy. I spoko - po roku byłam gotowa do współpracy adopcyjnej, po półtora roku też, ale po trzech latach nie mogłam dłużej okłamywać siebie i własnej wiedzy przedmiotowej na tyle, aby uwierzyć w ściemę, ze to ma być w interesie dzieci. Destabilizowanie dzieci po trzech latach nie jest w ich interesie, chyba że zabieramy je z rodziny pozabezpiecznej. Destabilizowanie dzieci po trzech latach służy jedynie temu, aby system zaoszczędził środki budżetowe na świadczeniach i wypuścił te dzieci - często oporujące, mówiące 'nie' i straumatyzowane kolejną destabilizacją w swoim życiu - do rodziny adopcyjnej, która jest za darmo.
      I nawet jeśli tej rodzinie będzie bardzo trudno - a będzie, bo nie dostanie żadnej pomocy postadopcyjnej - to nie jest to już zmartwienie systemu, a tym bardziej jego budżetu.

      Przykro mi, ale polski system nie ma żadnych granic, bo żadnych nie jest w stanie dotrzymać.

      Usuń
    6. Bloo dzieci są u ciebie już tak długo? i co dalej?

      Usuń
    7. No właśnie. Tym się różnimy od innych krajów, że u nas nawet jeżeli coś ma podstawy prawne, to najczęściej nie do końca jest ono wymagalne, za to może podlegać rozmaitym interpretacjom i negocjacjom pomiędzy stronami.
      Wielokrotnie już pisaliśmy na temat tworzenia nowych domów dziecka, chociaż według prawa małe dzieci nie powinny tam trafiać. No ale skoro już są, to powiat nie ma żadnego interesu w tworzeniu nowych zawodowych rodzin zastępczych. Ma wolne miejsca w placówce, które po części i tak już opłaca i doskonale wie, że jak nie stworzy nowych rodzin zastępczych, to ich zwyczajnie nie będzie i nikt nie zarzuci, że maluch trafi do domu dziecka. Proste. Tutaj, jako rodzina zastępcza niewiele możemy zrobić... jedynie głośno o tym mówić.
      Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz, która często ma bardzo podobny skutek, a od rodzin zastępczych zależy. Co jakiś czas gdzieś czytam albo słyszę, że jakaś rodzina zastępcza przyjęła dziesiąte czy dwunaste dziecko pod swój dach. Sama ma wątpliwości czy da radę, ale przecież alternatywą jest placówka. Wszyscy mówią „chwała ci za to”. Ja się za bardzo w takich dyskusjach nie odzywam, chociaż czasami mnie korci, aby zapytać „a pomyślałaś o dotychczasowych dzieciach, a pomyślałaś o sobie?” Nawet znam odpowiedzi, które zapewne bym usłyszał: „dzieci uczą się empatii, zaradności, odpowiedzialności... a ja inaczej nie potrafię”. Tyle tylko, że jest to prosty przekaz dla powiatu, że tak można. Wychodzi więc on z założenia, że skoro rodziny dają radę z dziesiątką dzieci, to na cholerę tworzyć nowe rodziny zastępcze, które będą miały tylko ustawową trójkę i jeszcze trzeba będzie im płacić pensję. I to jest przykład granicy, o której pisałem. Granicy, którą czasami trzeba postawić. Można powiedzieć tylko trójka i ani jedno więcej, można powiedzieć maksymalnie czwórka, albo piątka ale tylko w przypadku rodzeństwa. Można powiedzieć dziesiątka... jak ktoś uważa, że nadal będzie dobrym rodzicem. My mówimy maksymalnie czwórka, a piątka do negocjacji. Inaczej nas zajedziecie i stracicie moim zdaniem dobrą rodzinę zastępczą. O takich granicach myślę w relacjach my i PCPR.

      Usuń
    8. no ja się z tym zgadzam, tylko widzę tu jeszcze inny kontekst, który roboczo bym nazwała grą w "ile jajek masz w koszyku?". Rodziny zawodowe wiążą się z PCPRem umową. W wielu powiatach ta umowa przewiduje również mieszkanie z zasobów miasta i konkretne przywileje, które nabywa się wraz ze stażem, zaufaniem itd. I potem bywa tak, że ma się czworo dzieci w pieczy, do tego dwoje biologicznych, z czego część z tych dzieci ma np. niepełnosprawność, a samemu nie pracowało się poza pieczą już od 10 lat, więc powrót na rynek pracy jest praktycznie niemożliwy, i jednocześnie słyszy się, że do przyjęcia jest trójka dzieci.
      Mówisz - asertywność. Ja też bym tak powiedziała, ale wiem, że jeśli mieszka się w mieszkaniu od miasta, jest się osadzonym w życiu rodziny zastępczej i jednak ma się szóstkę dzieci oraz zero widoków na błyskawiczne przebranżowienie, to pewne propozycje stają się propozycjami nie do odrzucenia. Bo w koszyku trzymanym przez PCPR znajdują się wszystkie nasze jajka.
      Być może część takich rodzin zagra wtedy w inną grę, która nazywa się 'va banque', ale też znam rodziny, które faktycznie to zrobiły i z tygodnia na tydzień straciły umowę z PCPRem, mieszkanie i pensję, nie straciły natomiast szóstki dzieci, za które nadal chciały i musiały ponosić odpowiedzialność finansową i prawną.
      I jasne, że to jest pewien przekaz dla powiatu, który mówi wiele o władzy i możliwości rozciągania granicy, jeśli tylko się tych jajek da do koszyka na tyle dużo, że potem trzyma się rodzinę w garści. Jest to też być może przekaz dla rodzin, aby jajka z koszyka jednak dywersyfikować, choć - żeby być szczerą - trochę nie wiem, jak można prowadzić rodzinny dom dziecka dla 8 dzieci i jednak uchronić się przed włożeniem wszystkich jajek do tego koszyka. Myślę, że samo pójscie w zawodową pieczę już jest grą, w której wiele będzie zależało jednak od partnerów przy stole, a nie tylko od nas samych.

      Usuń