Losem
człowieka rządzą rozmaite siły. Losem faceta głównie kobiety.
Moim Majka... ale często okazuje się, że nie tylko.
Ostatni
dzień roku skłania głównie do dzielenia się życzeniami (czasami
noworocznymi, a czasami urodzinowymi), lecz również stanowi
pretekst do rozmaitych podsumowań.
To jak
postrzegam nasze dzieci zastępcze po roku wspólnego pobytu, w dużej
mierze jest też związane z miesięcznym byciem obok siebie...
fizycznie bardzo daleko.
Nie mam
wątpliwości, że rozłąka naszych dzieci zastępczych z nami jest
czymś złym. Nie mam też już wątpliwości, że ta sama rozłąka,
która pozwala nam nieco odetchnąć i z innej perspektywy spojrzeć
na wiele spraw, w dłuższym okresie wpływa bardzo pozytywnie na
nasze relacje i rozumienie rozmaitych rzeczy.
Już jesteśmy razem - ubieramy choinkę |
A tak żegnaliśmy dzisiaj Stary Rok... trochę pusto na tym stole, nawet kielonków nie podano |
Tegoroczny
urlop od dzieci (wiem jak źle to brzmi) uzmysłowił mi, że być
może moje dotychczasowe przekonania, wcale nie są takimi pewnikami
jak myślałem.
Zacznę
od opisania pewnych zachowań Ptysi i Bliźniaków przed rozstaniem z
nami, w trakcie rozłąki, i po powrocie do naszej rodziny.
Ptysie
są rodzeństwem, którego starszy brat przebywa w innym pogotowiu
rodzinnym. Dzieci mają częsty kontakt i świadomość swojej
sytuacji... chociaż nigdy nie dopytują „co będzie dalej?”. W
mojej ocenie (ale również psychologa), cała trójka przejawia
zachowania związane z traumą po przeżyciach z przeszłości, o
czym już wcześniej często pisałem.
Ptysia i
Balbiny nie przygotowywaliśmy w jakiś szczególny sposób do pobytu
w rodzinie, w której mieszka ich brat Bill. Dzieci wiedziały, że
spędzą tam wakacje... chociaż to były nasze wakacje. Miało być
fajnie, bo przecież miło jest być razem. W zasadzie było – tak
samo jak w przypadkach, gdy Bill spędzał wakacje u nas... do
pewnego momentu.
Przewidywałem,
że dzieci mogą być bardzo grzeczne w rodzinie swojego brata, w
której nigdy nie były jeszcze dłużej niż dwa dni z rzędu.
Brałem nawet pod uwagę możliwość, że przejdą w tryb
przetrwania i będą idealnymi dziećmi przez cały miesiąc.
Ptyś na
dwa dni przed pójściem do domu swojego brata i ostatnim spotkaniem
się z mamą, zaczął powoli wchodzić w rolę, która nie była
dla mnie zaskoczeniem. Chował się pod stołem, walił głową w
ścianę – zarówno w domu jak też w przedszkolu. Balbina
zachowywała się normalnie, co można podsumować terminem „uparte
dziecko”.
Pierwsze
dni pobytu w nowej rodzinie przebiegły pod znakiem sielanki. Balbina
była bardzo grzeczna, a Ptyś oddawał się rysowaniu. Nigdy
wcześniej nie robił tego z takim zapałem (wręcz nie lubi
rysować), więc zastanawiałem się, czy jest to już jakaś forma
zawieszania się, lub bycia niewidocznym. Panie w przedszkolu też
zauważyły, że Ptyś jest inny. Grzeczniejszy, bardziej skory do
współpracy. Balbina w przedszkolu też nie sprawiała problemów,
co nie było może czymś niezwykłym, ale wychowawczynie zauważyły
jakąś zmianę na plus.
Dzieci
zupełnie nas nie wspominały, co razem wzięte powodowało, że
Majka zaczęła nawet się zastanawiać, że może jednak coś z nami
jest nie tak. Na jej wątpliwości odpowiadałem „poczekaj”,
chociaż brałem przecież pod uwagę możliwość takich zachowań
dzieci przez cały miesiąc.
Mniej
więcej w połowie pobytu zaczął działać syndrom starszego brata
(tak działo się, gdy Bill przebywał u nas przez dłuższy czas).
Ptyś zrobił kilka awantur w domu, a Balbina w przedszkolu. Ptyś
tylko krzyczał (prawdopodobnie przenosząc się jednocześnie w inny
czas i inne miejsce), natomiast Balbina rzucała krzesłami, drapała
swoje ulubione panie wychowawczynie, nie dawała się opanować.
W tym
momencie zrobię małą dygresję dotyczącą naszego prywatnego
przedszkola, o którym już nie raz wspominałem. Nasze panie
wychowawczynie miały okazję poznać zupełnie inne zachowania tych
samych dzieci i... zupełnie inne zachowania rodziców zastępczych.
Do tej pory byliśmy jedyną znaną im rodziną zastępczą, gdyż
większość personelu jest tuż po studiach. Dla większości
pracujących tam osób, jedyną receptą na naprawienie dziecka jest
rozmowa z rodzicem (w sensie dziecka z rodzicem)... i musi ona
przynieść zamierzony skutek. No cóż... to tylko
teoria. Praktyka jest dużo bardziej skomplikowana, o czym wiedziały
panie przedszkolanki z kilkudziesięcioletnim stażem z państwowego
przedszkola, do którego uczęszczał kiedyś Kapsel. Ciekawy jestem
jak bylibyśmy postrzegani, gdyby do obecnego przedszkola uczęszczał
Kapsel. Przecież on też rzucał nawet stołami, wchodził na jakieś
rury centralnego ogrzewania, zapychał toalety.
Mam
wrażenie, że wakacyjny tata zastępczy wyświadczył nam dużą
przysługę. Na wszelkie telefony z przedszkola odpowiadał „proszę
sobie poradzić, nie mam możliwości przyjechać po dziecko”.
„Proszę podpisać, że przyjmuje pan do wiadomości, że dziecko
rzucało krzesłami... proszę bardzo”.
A teraz
Bliźniaki.
Przygotowania
do wakacji trwały ponad miesiąc. Chłopcy znali rodzinę (w której
mieli spędzić cztery tygodnie) z poprzedniego roku. W międzyczasie
też kilka razy się spotkaliśmy. A jednak był duży opór.
Początkowo Majka mówiła „zostańcie na chwilę, ciocia musi coś
załatwić”. Później ta chwila trwała coraz dłużej... i
dłużej. Na końcu chłopcy mieli już świadomość tego, że przez
jakiś czas będą mieszkać w innym domu. Jednak cały czas
wiedzieli, że jest to tylko sytuacja tymczasowa... że za jakiś
czas znowu będziemy razem. Przez cały nasz urlop o nas wspominali i
dopytywali, kiedy wreszcie wrócą. Dzwonili przez telefon, aby upewnić się, że
istniejemy – tylko nadal załatwiamy swoje sprawy.
Pamiętaliśmy
sytuację sprzed roku, gdy chłopcy po wakacjach nie za bardzo
chcieli do nas wrócić. Przez kilka tygodni zawoziliśmy ich co
kilka dni na parę godzin do rodziny wakacyjnej. Teraz spodziewaliśmy
się czegoś podobnego. Jednak ostatni telefon rozwiał wszelkie
wątpliwości. Majka zapytała Remusa „fajnie jest?”.
Odpowiedział „nie, chcę do ciebie”.
Powrót.
Bliźniaki
weszły do domu jakby wymazując sobie cały miesiąc z pamięci.
Chłopcy nawet się ze mną nie przywitali. Tylko się do mnie
uśmiechnęli i podeszli do swoich zabawek. Gdy zapytałem „co
chcecie na kolację?”, odpowiedzieli „to co zawsze”.
Ptysie
zaskoczyły mnie w zupełnie drugą stronę. Zwłaszcza Ptyś, który
gdy mnie zobaczył, to wtulił się we mnie i powiedział „kocham
cię”. Z takim zachowaniem z jego strony, dotychczas spotkałem się
zaledwie kilka razy.
Sytuacja
prawna całej czwórki wygląda bardzo źle. Podczas naszego urlopu
miały miejsce dwie rozprawy, na których nie zostały podjęte żadne decyzje.
Nie
zostaliśmy poproszeni ani na jedną, ani na drugą. Teoretycznie sąd
zna nasze zdanie, gdyż PCPR dołącza moje opisy do przesyłanej mu
dokumentacji.
Czy to
czyta?
Na
rozprawę Bliźniaków została zaproszona tylko psycholożka z OZSS,
która po tak zwanym badaniu więzi, wydała opinię, że chłopcy
powinni pójść do adopcji, i nie ma większych więzi z rodzicami i
rodzeństwem. Czy miała tylko utwierdzić sędzinę w jej przekonaniach? Ja tak to odebrałem... inni spodziewają
się jednak, że chłopcy zostaną umieszczeni w rodzinie zastępczej
długoterminowej.
W
wigilijną noc rozdawaliśmy prezenty... właściwie to Święty
Mikołaj zostawił je pod choinką. Zarówno Ptysiom, jak i
Bliźniakom powiedzieliśmy, że za dwa dni spotkają się ze swoimi
rodzicami, i u nich na pewno też Mikołaj zostawił jakieś
podarunki.
Chłopcy
dwa świąteczne dni spędzili u swojej babci. Miała tam zawitać
mama, a może i tata. Nie przyszła. Popiła (o czym śpiewają
skowronki), zapomniała, czy nie miała ochoty spotkać się z
dziećmi? Dwa dni później zadzwoniła, że chce przyjechać do
swoich dzieci i była zdziwiona, że o tym tygodniu może zapomnieć.
Ale wykazała chęć. Dobrze wie, że ta informacja dotrze do sądu.
Mama dla bliźniaków jest w zasadzie nikim. Nawet rodzina wakacyjna
zwróciła na to uwagę. Ważni jesteśmy my i ich babcia.
A mama
Ptysi? Ta co w sądzie deklaruje, że przeznacza miesięcznie pięćset
złotych na swoje dzieci. Przyszła. Balbina dostała pluszaka za
punkty z biedronki, a Bill i Ptyś jakiś pistolet. Starszy z braci
zepsuł go po kilku minutach, a Ptyś oddał mu swój, twierdząc że
takimi zabawkami się nie bawi. Chłopiec za swoje zachowanie dostał
w domu specjalną zabawkę, chociaż nasza pochwała chyba była już
wystarczającą nagrodą.
Zarówno
mama Bliźniaków, jak i Ptysi deklarują, że odwołają się od
każdej decyzji, która nie spowoduje powrotu dzieci do rodziny
biologicznej. Co to oznacza? Przynajmniej kolejny rok pobytu dzieci w
naszej rodzinie. Biorąc pod uwagę, że obie mają swojego prawnika,
jest to bardzo prawdopodobne.
Wszystko
to powoduje, że z coraz większą obawą spoglądam w przyszłość.
Przynajmniej jeżeli chodzi o Romulusa i Remusa. Tegoroczny przykład pokazał, że dobre przygotowanie do zamieszkania z nową rodziną,
niekoniecznie musi być gwarantem sukcesu. Bliźniaki zwyczajnie nie
chcą mieszkać z nikim innym, jak tylko z nami. Ich rodzice są dla
nich nikim, a ich babcia jest zwyczajną babcią, do której chętnie
jadą na weekend.
Ptyś
sprawia wrażenie jakby pobyt w naszej rodzinie był dla niego jakąś
formą terapii. Robi coraz większe postępy, których może my nie
zauważamy, ale widzą je osoby mające z chłopcem kontakt raz na
jakiś czas. Chociaż nas w pewien sposób zaskoczyło zdanie
wychowawczyni z przedszkola, która sporządziła notatkę dla
psychologa z naszej poradni. Było tam napisane, że Ptyś bardzo
często wspomina w przedszkolu swoją rodzinę. Tą rodziną okazała
się Majka i Pikuś, Balbina, Romulus i Remus. Nawet Bill utożsamiany
był jako ktoś bliski, ale jednak spoza rodziny.
Niektórzy
rodzice adopcyjni często wspominają o witaminie „M”, która
potrafi czynić cuda i wyprowadzić dziecko z rozmaitymi traumami na
prostą. Nie do końca się z tym zgadzam, bo przecież sama miłość
nie wystarcza. Czasami może nawet przynieść więcej szkód, niż
pożytku. A jednak w przypadku Ptysia zaryzykowałbym stwierdzenie,
że nawiązała się między nami jakaś nić porozumienia, którą
chyba mógłbym nazwać miłością. Chłopiec jest już
przewidywalny, a ja mam wrażenie, że próbuje podążać za moimi
oczekiwaniami i sprawia mu to przyjemność. Pewnie, że czasami
szaleje z innymi dziećmi, ale na tym polega dzieciństwo. Gdyby ktoś
mnie teraz zapytał, czy byłbym skłonny adoptować trudnego
pięciolatka po przejściach, to odpowiedziałbym, że „tak”.
Minął jednak aż rok od momentu, gdy chłopiec znalazł się w
naszym domu. W jakiś sposób udało mu się przewartościować swoje
postrzeganie rzeczywistości. Być może akurat jemu pomógł nasz
urlop i miesiąc rozłąki. Przebywał w rodzinie, w której zapewne
panują inne zasady, inaczej oceniane są pewne zachowania. Czy
faktycznie brak konsekwencji i łamanie zasad są kluczem do dzieci
pokroju Ptysia?
Balbina
niestety po roku tkwi emocjonalnie w tym samym miejscu. Być może
przyczyną jest nasz brak profesjonalizmu. Być może powinniśmy z
Majką odbyć jeszcze jakieś szkolenia, a być może jednak
rozpocząć terapię z psychologiem, chociaż ten odradzał ją nam –
rodzicom zastępczym „na chwilę”. Balbina przychodzi do mnie i
mówi „kocham cię”. Jest to jednak zupełnie inne „kocham
cię”, niż w wykonaniu Bliźniaków, czy Ptysia. Jest to „kocham
cię” nastawione na określony cel. Odpowiadam jej „ja też cię
kocham”, daję buziaka, przytulam. Jednak oboje odgrywamy pewnego
rodzaju scenkę. Dobrze wiemy, że ani ona nie kocha mnie, ani ja
jej. Czy to się zmieni? Ile jeszcze czasu potrzeba?
Bliźniaki,
chociaż po wakacjach wróciły strasznie rozpaskudzone i hałaśliwe,
to jednak nadal są nasze. Bo przecież jak tu nie kochać Remusa,
który mówi:
- Wujku, mam ci coś bardzo ważnego do powiedzenia.
- No, słucham.
- Emmm, muszę pomyśleć... chcę siku.
Do tego wciąż mówi "wujku jesteś piękny". Chciałem to pominąć milczeniem, ale uczciwość mi nie pozwala... do Majki mówi "jesteś piękna, mądra i dobra".
Dołączę
jeszcze moją ostatnią ocenę Ptysi (sprzed ponad dwóch miesięcy).
Tę, z którą zapoznał się sąd... a przynajmniej powinien się
zapoznać.
Przeczytałem
ten tekst po kilku miesiącach, gdyż musiałem zmienić imiona na
potrzeby bloga. Teraz napisałbym go nieco inaczej. Przede wszystkim
bym się tak nie wymądrzał.
Ptyś
(5 lat 5 miesięcy),
Balbina
(4 lata i 2 miesiące).
Rodzeństwo
mieszka z nami już prawie rok. Jest to zdecydowanie zbyt długi
okres, ponieważ zdaniem psychologa z fundacji „Dziecko w Centrum”,
zarówno Balbina jak i Ptyś powinni jak najszybciej rozpocząć
terapię psychologiczną. Oboje przejawiają zachowania
potraumatyczne wynikające nie tyle z samego rozstania z rodziną
biologiczną, ile są one związane z zaburzeniami więzi.
Prawdopodobne jest też istnienie głębszych urazów natury
psychicznej, emocjonalnej i seksualnej. Problem polega na tym, że
taką terapię należy rozpocząć dopiero w momencie, gdy dzieci
znajdą się już w docelowej rodzinie (gdyż główny nacisk
powinien być położony na procesy przywiązaniowe).
Rozwój
dzieci w każdej sferze jest nieharmoniczny. Przez jakiś czas idą
do przodu, by za chwilę cofnąć się do zachowań sprzed kilku
tygodni. W dużej mierze podłożem tego jest spotykanie się z mamą
i bratem Billem (przebywającym w innej rodzinie zastępczej).
Zwłaszcza
dotyczy to kontaktów rodzeństwa, które są częste i niekiedy
kilkutygodniowe. W tym okresie dochodzi do bardzo dziwnych sytuacji,
które pozwalają nam przypuszczać, że dzieci wspólnie zaczynają
przejawiać dawne zachowania. Wzajemnie są dla siebie czynnikiem
spustowym uruchamiającym mechanizmy o charakterze dysocjacyjnym.
Szczególnie
widać to po zachowaniu Ptysia, który raz na jakiś czas sprawia
wrażenie, jakby jednocześnie przebywał w dwóch miejscach i dwóch
czasach jednocześnie. Jest to dość łatwe do zauważenia, ponieważ
jego oczy stają się wówczas zimne, nie wyrażające żadnych
emocji, albo wprost przeciwnie, ukazujące naprzemiennie (zaledwie w
ułamkach sekundy) lęk, agresję i ufność. Dotyczy to również
mimiki twarzy.
Przedstawię
kilka sytuacji, które miały miejsce właśnie podczas pobytu Billa
w naszym domu. Nie zdarza się to (najwyżej sporadycznie i nie o
takim nasileniu), gdy najstarszy z rodzeństwa odwiedza nas na kilka
godzin, albo przebywa w swojej rodzinie zastępczej.
- Pewnego dnia, a właściwie późnego wieczora (bo dzieci po kąpieli przebywały już w swoim pokoju i miały spać), chłopiec nieoczekiwanie zaczął mieć przebłyski ułańskiej fantazji. Biegał po pokoju, wysypywał klocki z pojemników, rzucał zabawkami, krzyczał (co zupełnie nie było w jego stylu). Wiedziałem, że to się źle skończy, więc odwlekałem jak mogłem swoją reakcję. Było wprawdzie kilka ostrzeżeń, w tym dwa ostateczne, ale nie przynosiło to żadnego efektu. Nawet rodzeństwo domagało się uspokojenia go, bo chciało już spać. Gdy po raz kolejny wszedłem do pokoju, Ptyś po raz kolejny tej nocy struchlał i zimnymi oczami wpatrywał się w prost w moją twarz. Znowu liczył na to, że może go nie zauważę i wyjdę z pokoju. Jednak tym razem złapałem go za rękę i starałem się odizolować od innych, aby trochę ochłonął. Zaczął się wyrywać, pluć na mnie, krzyczeć, że mnie nie lubi i mnie pobije, próbował mnie gryźć. Wyjątkowo nie bił mnie pięściami, jak to już wcześniej bywało. Postawiony przy ścianie dość szybko przestał się awanturować... zmienił jednak taktykę. Zaczął mnie straszyć, że odgryzie sobie palec. „To odgryź”, odpowiedziałem. Było to dość ryzykowne posunięcie, ponieważ Ptyś ma dużą tolerancję na ból. Gdy czasami przychodzi po opatrunek, to nie dlatego, że go coś boli, ale dlatego, że leci mu krew. Jednak tym razem widocznie stwierdził, że mu się to nie opłaci, więc zagroził pogryzieniem kartonów z papierem, które stały w pobliżu. Też nie zrobił tym na mnie większego wrażenia, ale swoją obietnicę zrealizował. Po kilkunastu minutach uspokoił się na tyle, że mógł wrócić do rodzeństwa, i dalej był już spokojny. Dla zasady pytam w takich sytuacjach o powód jego zachowania, próbuję tłumaczyć – ale nie wiem, czy cokolwiek do niego dociera.
- W innym przypadku chłopiec zaczął wylizywać talerz po obiedzie. Dotychczas nigdy tak się nie zachowywał, więc spokojnie zwróciłem mu uwagę, że tak nie należy robić, że nie jest to kulturalne zachowanie. Znowu się zawiesił. Jednak tym razem po chwili zaczął lizać talerz od dołu, później gryźć widelec. Nie reagowałem... no to podszedł do drzwi i zaczął gryźć klamkę. Ja nadal nic. Pewnie powinienem być konsekwentny do końca. A może właśnie nie, tym bardziej, że inne dzieci zaczęły się śmiać z jego zachowania. Pewnie powinienem zająć go czymś innym i na przykład powinniśmy pójść wspólnie umyć samochód... chociaż wątpię czy coś z tego by wyszło. No ale nie spróbowałem. Gdy zaczął gryźć drewnianą futrynę, to skończyło się to wypadem do jego pokoju. Było to dużym błędem, gdyż chłopiec wcale nie przemyślał swojego zachowania, a jedynie utwierdził się w przekonaniu, że nadal może liczyć tylko na siebie. W pokoju Ptyś najpierw się zabarykadował. Wyrzucił pod drzwi niemal wszystkie zabawki, które miał pod ręką i część mebli, które był w stanie przesunąć. Po kilkunastu minutach wszystko uporządkował i przyszedł do nas jakby nigdy nic.
- Kolejna sytuacja jest o tyle inna, że chłopiec sam doprowadził się do stanu, w którym ewidentnie dysocjował. Poszedł do swojego pokoju po jakąś zabawkę. Nagle usłyszałem trzaskanie drzwiami. Wszedłem na piętro i pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to ten jego pusty wzrok. Stał i walił drzwiami tak, że dom trząsł się w posadach. Gdy tylko mnie zobaczył, to rzucił się na mnie z pięściami. Chciał mnie kopnąć, szukał zabawki którą mógłby mnie zdzielić. Już wiedziałem, że powinienem spróbować go przytulić. Tak też zrobiłem, chociaż może bardziej chodziło o ograniczenie jego ruchów. Pewnie wyczuł moje emocje (że wcale nie mam nastroju na przytulanki), bo zaczął na mnie pluć i się wyrywać. Odpuściłem. Spędziliśmy razem kilkanaście minut. On siedział w kącie, a ja po drugiej stronie ściany. W pewnym momencie podszedł do mnie, uśmiechnął się, dał buziaka, przybił piątkę i się przytulił. Nie wracałem do jego zachowania, ale miałem wrażenie, że chłopiec niczego nie pamiętał.
- Najdziwniejszą rzeczą było zachowanie tym razem całej trójki dzieci w dniu, gdy przyjechali do nas w odwiedziny goście. Wielu z tych ludzi, nasze dzieci zastępcze widziały po raz pierwszy, chociaż to raczej nie powinno mieć znaczenia (przynajmniej tak nam się początkowo wydawało). Mniej więcej od połowy imprezy, wszyscy zaczęli zachowywać się nienaturalnie. Bill usiadł na skarpie, z dala od wszystkich (również innych dzieci), Ptyś wszedł pod samochód i ani prośbą, ani groźbą nie dało się go przekonać, aby wyszedł. Balbina z kolei trzymała się blisko mnie, co jakiś czas przychodząc się przytulić. Była smutna, niewiele mówiła, tylko obserwowała to, co działo się wokół. Za to inna dwójka naszych dzieci zastępczych w tym czasie brylowała na parkiecie. Chłopcy przechwalali się swoją sprawnością fizyczną, pokazywali zabawki, śpiewali piosenki. Wszystko zmieniło się w chwili, gdy ogłosiłem przygotowanie do kolacji i zapowiedziałem w niedalekiej przyszłości kąpiel i spanie. Nagle całej trójce poprawił się nastrój, a nawet poprosiły o jeszcze trochę czasu na skoki na trampolinie. Nie była to pierwsza impreza, w której dzieci brały udział, chociaż pierwsza, która nie dotyczyła jakiegoś dziecka (na przykład uroczystości urodzinowej). Za każdym razem bywało na nich sporo osób, więc raczej o tłum nie chodziło. Czy mieliśmy do czynienia z retrospekcją, z odtwarzaniem w pamięci jakichś sytuacji z przeszłości dzieci? Dziwiło nas tylko to, że ponury nastrój prysł jak bańka mydlana w sposób nagły. Co się mogło wydarzyć? Wgłębialiśmy się w najdrobniejsze szczegóły, które przychodziły nam do głowy, by w końcu dojść do wniosku, że dzieci uznały, że ci obcy ludzie przyszli po nich. Tak naprawdę nie mamy pojęcia, jakie myśli zaprzątają głowy dzieci z rodzin zastępczych. Nasza dwójka była już świadkiem odejścia jednej dziewczynki do adopcji, a Bill rozstał się z dwojgiem swoich kolegów. Być może najstarszy z rodzeństwa pomyślał, że teraz przyszła kolej na nich, i na dobre przestraszył Ptysia i Balbinę. Gdy zorientowali się, że jednak tutaj pójdą spać, wszelkie obawy stały się nieaktualne. Nie wiem dlaczego, ale jakoś nie braliśmy pod uwagę możliwości, że dzieciaki pokłóciły się gdzieś za domem i zwyczajnie nie miały ochoty się do nikogo odzywać. A przecież to było chyba najbardziej logicznym wytłumaczeniem.
Gdy
rodzeństwo jest w komplecie, to pojawiają się zachowania zupełnie
niewytłumaczalne. Znowu wracają epitety typu dupa, pipa i inne.
Znowu dzieci rzucają zabawkami w siebie, albo w lampę. Znowu chodzą
po meblach, biegają po pokoju, skaczą z drabinek. Znowu straszą
się duchami i czarownicami. Opowiadają o babci z pałką, która
podobno jest postacią z bajki, ale dzieci przez cały okres pobytu w
naszej rodzinie nigdy tej bajki nie oglądały.
Znowu
przejawiają niepokojące zachowania o zabarwieniu seksualnym.
Balbina zdejmuje majtki i przybiera nietypowe pozy kojarzące się
jednoznacznie z filmami dla dorosłych. Chłopcy kładą się razem
do łóżka i szepczą do siebie prawie dotykając się ustami. Czy
odgrywają w ten sposób jakieś role?
Pewne
dziwne zachowania wynikające ze wspólnego przebywania rodzeństwa,
przenoszą się również na życie przedszkolne. Zwłaszcza widać
to po Ptysiu, który rozładowuje swoje emocje w sposób bardzo
niekonwencjonalny. Gryzie buty (lub własną rękę), wkłada do buzi
skarpetki, albo małe przedmioty do nosa i ucha. Jedna z takich
przygód zakończyła się na izbie przyjęć.
Staramy
się w miarę możliwości traktować dzieci tak jak „dzieci
zranione”, co oznacza, że nie stosujemy tradycyjnych metod
wychowawczych. Łamiemy zasady, bywamy niekonsekwentni. Nie zawsze
jest to możliwe, gdyż często patrzy na to również, pozostała
dwójka dzieci zastępczych.
Z
psychologicznego punktu widzenia, mniejsze znaczenie ma niwelowanie
rozmaitych niedoborów, jak choćby nabywanie wiedzy, korygowanie wad
wymowy, czy niewłaściwych zachowań społecznych. Nasza praca
skupia się zatem na dużej dawce kontaktu fizycznego, w tym
zwłaszcza wzrokowego i dotykowego.
Nie jest
to proste, ponieważ Balbina dopiero od kilku miesięcy zaczęła się
przytulać. Najciekawsze jest to, że czuje taką potrzebę tylko w
stosunku do mnie (czyli ojca zastępczego). Mama zastępcza nadal
jest w swego rodzaju niebycie emocjonalnym. Balbina nie odrzuca
przytulania, ale sama się do niej nie przytula, chociaż bez
zmrużenia oka wykonuje jej polecenia. Gdy nie zgadza się z moją
opinią, to potrafi krzyczeć i tupać w podłogę.
Największą
trudność mamy z prawidłowym odczytaniem zachowań dzieci. Może
być tak, że agresja czy krzyk, czyli zachowania uchodzące za
naganne, mogą być objawem zdrowienia. Walka z nimi może tylko
spowodować ich zamianę na jeszcze bardziej destrukcyjne.
Tak więc
rozmaite bunty, wykłócanie się o swoje, a nawet gdy Ptyś mówi do
mnie „głupi wujek”, uznajemy za coś pozytywnego (mimo że na
obelgi reagujemy i zwracamy chłopcu uwagę). Wcześniej Balbina
często unikała jakichkolwiek bliższych relacji z nami, za to
chętnie przytulała się do zupełnie obcych sobie osób w różnych
miejscach. Teraz już tego nie robi, chociaż jeszcze chętnie
wszystkich zagaduje.
Ptyś
nie miał większych problemów z dotykiem, chociaż do dzisiaj
rzadko sam przychodzi się przytulić. Sprawia wrażenie, jakby nadal
podświadomie traktował nasz dom jak miejsce wrogie. Być może
kiedyś wypracował w sobie mechanizmy pozwalające mu na przetrwanie
w takim wrogim środowisku, do których w niektórych sytuacjach
wraca, reagując agresją bądź ucieczką.
Zarówno
Ptyś jak też Balbina uczęszczają na zajęcia logopedyczne.
Zwłaszcza chłopiec nadal mówi dość niewyraźnie, a do tego
wymawia niektóre wyrazy rozpoczynając od samogłoski. Dla przykładu
mówi: „Remus abrał ój apeć es ytania”.
Dzieci
chętnie biorą udział w zajęciach dodatkowych w przedszkolu. Oboje
chodzą na warsztaty naukowe, do tego chłopiec na robotykę, a
dziewczynka na judo. Balbina tym sposobem sprawnie nauczyła się
liczyć. Gdy miała policzyć jabłuszka w książeczce, to nie
bardzo jej wychodziło. Przełamała się, gdy zaczęła liczyć
przysiady. Być może zorientowała się, że gdy po ośmiu powie
cztery, to będzie musiała wykonać jeszcze sześć przysiadów, a
nie tylko dwa.
Ptyś
niedługo zacznie uczęszczać na zajęcia korekcyjno-kompensacyjne.
Aktualnie jesteśmy umówieni na ocenę psychologiczną w Poradni
Psychologiczno-Pedagogicznej, która jest niezbędna do rozpoczęcia
zajęć. Czekamy też na wyznaczenie terminu konsultacji
neurologicznej, która była zaleceniem poprzedniego badania
psychologicznego. Ma ona na celu wykluczenie neurologicznego
charakteru jego zaburzeń. Nie naciskamy na przyspieszenie tego
badania, ponieważ widać duży postęp zarówno w koordynacji
ruchowej, jak też myśleniu przyczynowo-skutkowym, czy szeregowaniu
zdarzeń. Nadal jednak w tej sferze chłopiec jest w dolnej granicy
normy.
W
opiniach przekazywanych z przedszkola, Ptyś wypada nieco gorzej niż
według naszych obserwacji. Zapewne problem polega na tym, że
chłopiec gorzej funkcjonuje w większej grupie i trudno jest mu się
otworzyć. W domu również często jest niechętny, aby rozpocząć
jakieś zadanie, nadal ma niską wiarę w siebie. Jednak gdy zauważa,
że mu wychodzi, zwłaszcza gdy na tle młodszych od niego naszych
dzieci zastępczych wręcz błyszczy, to jest to dla niego bardzo
motywujące. Przykładem może być układanie puzzli. W domu bardzo
chętnie to robi, a w przedszkolu unika wszelkich układanek.
Podobnie jest z liczeniem. W przedszkolu uchodzi za dziecko, które
nie potrafi liczyć. W domu niby jest podobnie, gdy poprosimy go o
to. Jednak gdy się bawi i nie ma świadomości, że ktoś go
obserwuje, to sprawnie potrafi zarówno liczyć, jak też policzyć
(choćby klocki) w zakresie dziesięciu.
Od
września dzieci uczęszczają do osobnych grup w przedszkolu.
Chłopiec funkcjonuje teraz dużo lepiej niż kiedyś. Wprawdzie
siostra dawała mu pewne wsparcie, to jednocześnie w jakimś sensie
go tłamsiła.
Pewnym
ciekawym zachowaniem dziewczynki była nadopiekuńczość w stosunku
do brata. Z jednej strony o niego dbała, ale gdy próbował mieć
inne zdanie, to go biła. Być może było to też jakieś zachowanie
wyniesione z domu. W tej chwili Balbina przeniosła swoje instynkty
macierzyńskie na innego chłopca. Nie ma jednak łatwo, gdyż ten
chłopiec potrafi się bronić, a do tego ma brata bliźniaka, który
bez wahania staje w jego obronie.
W
przedszkolu dzieci nie sprawiają problemów. Balbina uchodzi za
dziewczynkę pogodną i zabawną, a Ptyś dziecko spokojne i
zdyscyplinowane (chociaż nie zawsze tak było).
Dzieci
spotykają się z mamą raz na dwa tygodnie. Prawie rok temu
ustaliliśmy taką częstotliwość spotkań, z możliwością jej
zwiększenia w przyszłości. Muszę przyznać, że nie było
sytuacji, aby mama nie przyszła w odwiedziny do dzieci bez
usprawiedliwienia. Jednak nigdy nie upomniała się o to, aby
spotykać się częściej.
Początkowo
mama raz na jakiś czas dzwoniła i chciała rozmawiać z dziećmi,
chociaż one nie zawsze miały na to ochotę. Otrzymywała jednak
wyczerpujące informacje na temat funkcjonowania dzieci w naszej
rodzinie. W pewnym momencie dowiedzieliśmy się, że nasze rozmowy
są bez naszej zgody nagrywane. Od tego momentu byliśmy niechętni
do opowiadania o dzieciach przez telefon. Nadal jednak mama mogła
rozmawiać z Ptysiem i Balbiną, i oczywiście miały miejsce
spotkania z dziećmi. Wkrótce jednak rozmowy były coraz rzadsze, aż
w końcu przeszły w pytania o dzieci poprzez SMS-y (mniej więcej
raz w tygodniu). Najczęściej brzmiały one: „co u dzieci, proszę
powiedzieć, że je kocham”. Bywały jednak okresy dłuższej
przerwy, jak choćby między ... Od ... (daty rozprawy) są one
regularne.
Rodzice
biologiczni naszych dzieci zastępczych najczęściej starają się
pamiętać o rozmaitych uroczystościach swoich pociech. W tym
przypadku też miały miejsce urodziny dzieci. Ptyś został
zaszczycony obecnością swojej mamy, chociaż powiedziała tylko
„wszystkiego dobrego, synek”, a prezent był dużo gorszy niż
ten, który w tym dniu otrzymała Balbina. Z kolei w przypadku
dziewczynki, gdy wszystko było już dokładnie ustalone (łącznie z
tortem i wielką fetą), zadzwoniła rano, że wszystko odwołuje, bo
jest niedysponowana. Do tego, o wszystkim powiadomiła nas poprzez
mamę zastępczą Billa, z prośbą o przekazanie Balbinie życzeń
urodzinowych. Nie mogła chociaż zadzwonić do dziewczynki?
Najciekawsze
jest to, że na Balbinie nie zrobiło to większego wrażenia.
Zapytała tylko, czy od nas dostanie tort i wyprawimy jej urodziny.
Zresztą dzieci nie wspominają mamy, nie dopytują o następne
spotkanie. Za to często spotykamy się z pytaniem „A kiedy
pojedziemy do Billa?”
Czasami
zastanawiamy się, na ile mama zna potrzeby dzieci i jakie są jej
kompetencje rodzicielskie. Pewnego razu kupiła swoim latoroślom
nieco większe podarunki. Siedmioletni Bill dostał
dwudziestoelementowe puzzle, a czteroletnia Balbina grę logiczną
dla dzieci powyżej siódmego roku życia. Może chodziło o to, że
gra była w kolorze różowym, a puzzle niebieskim.
Wkrótce
rodzeństwo ponownie spędzi razem kilka tygodni w rodzinie
zastępczej Billa. Balbina i Ptyś wielokrotnie już tam bywali, ale
zawsze był to pobyt najwyżej dwudniowy. Nie jest wykluczone, że
ponownie (przynajmniej Ptyś) przejdą w tryb przetrwania i będą
idealni... bo tak było na samym początku.
Dzięki za wpis :)
OdpowiedzUsuńDużo materiału do refleksji, powiedziałabym. Czy terminy rozpraw są już wyznaczone?
Przypomniała mi się pewna historia, być może niezwiązana z historiami obu rodzeństw, ale mimo to napiszę. Do znajomej RZ trafiło dziecko. Stan bardzo kiepski, dziecko moczyło się na widok MB. Bywają dzieci tęskniące za rodzicami, bywają dzieci nieodgadnione, bywają dzieci niejednoznaczne w zachowaniach - czasem trafiają się dzieci, które na miarę swojego wieku i możliwości formułują bardzo jasne komunikaty odnośnie rodziny pochodzenia. To dziecko było z tej ostatniej grupy - do MB mówiło 'nie lubię cię', 'idź stąd', uderzało głową w podłogę na jej widok itd.
Jak jednak wiadomo, w Polsce nie ma kompletnie żadnego znaczenia, co mówi dziecko, o ile rodzicowi zależy. Tu MB zależało. Przychodziła na spotkania (przeglądała w ich czasie telefon, ale rz mówiła 'pani napisze w notatce, że byłam'). Dzwoniła - dziecko nie chciało z nią rozmawiac, ale fakt telefonu musiał być odnotowany. Korzystała ze wsparcia reintegracyjnego. Miała adwokata z urzędu.
Ta wesoła gra trwała trzy lata. W tym czasie dziecko robiło się coraz bardziej rozdarte, ale też niechętne matce biologicznej. Reagowało agresją wobec matki zastepczej za to, że woziła je na spotkania. Powstała obfita dokumentacja ze strony RZ opisująca, jak zaburzający ten kontakt jest dla dziecka, jak beznadziejną jakość mają 'kontakty' ze strony MB, jak kompletnie nie jest zainteresowana dzieckiem i jak zupełnie nie ma to wszystko sensu. Tę dokumentację uzupełniały też opinie psychologów, przedszkola, pedagogów, ozssu itd. Po drugiej stronie - adwokat MB i wspierające ją instytucje. Sąd reagował na to w taki oto sposób, że wyznaczał kolejne sprawy, bo przecież: matce zalezy, przychodzi co jakiś czas, pozostaje w kontakcie, walczy.
Po trzech latach sprawa rozwiązała się w sposób najbardziej banalny z możliwych: MB poznała kolejną miłość swego życia i ruszyła w Polskę. Miała na tyle przyzwoitości, aby poinformować o tym instytucje i powiedzieć, że rezygnuje. Spotkała się też z RZ z tej okazji. Wtedy doszło do rozmowy. RZ spytała, po co to wszystko było? Po co aż trzy lata niszczenia dziecka i jego stabilności?
MB odparła beztrosko, że tak po prawdzie to nigdy jej nie zależało na odzyskaniu dziecka, ale asystentka rodziny, adwokatka i pani z jednostki reintegracyjnej przekonały ją, że powinna zawalczyć, bo wtedy zwiększy sobie szansę na mieszkanie z zasobów miasta, no i zasiłki też wzrosną. Ale przychodzenie na te kontakty uważała za nonsensowne i miała lepsze rzeczy do roboty, jednak raz w miesiącu byc musiała, bo inaczej urzędniczki piłowały jej głowę.
wiem, że adwokat z urzedu jest wspaniałym wyrazem demokracji, równości wobec prawa i inne sraty pierdaty. Wiem, że trudno mieć pretensję do tych ludzi, że wykonują swoje obowiązki.
Ja jednak nie wierzę w zdeterminowanych i jednocześnie gotowych do uczciwej pracy nad swoimi błędami rodziców biologicznych. Tacy istnieją, bo statystyka nie kłamie, ale uważam, ze mówimy tu o promilach. Nie spotkałam takich osobiście. Nie sądzę też, aby matki obu rodzeństw choćby zbliżyły się do takiej sytuacji, tak samo jak matka opisywanego wyżej dziecka nawet nie stała obok rzeczywistej, wewnętrznej motywacji bycia matką. Nikomu to nie przeszkadza.
Nie wiem nawet, czy zagranie w otwarte karty (pomijając, że RZ nie jest do tego uprawniona, bo zawsze można ją oskarżyć o próbę manipulacji decyzjami RB) coś by tu dało, bo np. ja próbowałam w te karty parę razy zagrać i to nawet nie była kwestia lęku, że RB mnie nagra czy o coś oskarży - to po prostu był groch o ścianę (najnowsza bajeczka: od pół roku nie było spotkań z dziećmi, bo miałem astmę i byłem hospitalizowany). Faktycznie tylko czas może tu zmęczyć zawodniczki, ewentualnie jakieś wydarzenie losowe typu miłość na drugim końcu Polski.
Jesteśmy jako rodziny zastępcze tak kurewsko bezradni wobec losu dzieci, że to się w głowie nie mieści :(
Podobno rozprawy zakończone. Czekamy tylko na ogłoszenie postanowień. Oba w styczniu. Niestety nie bardzo wierzę że to realnie zmieni coś w sytuacji dzieci. Jeśli matki prawidłowo się odwołają(co jest bardzo prawdopodobne przy pomocy adwokatek) to sprawa może się toczyć jeszcze rok😥Z natury nie jestem pesymistką ale tu trudno mi wykrzesać w sobie odrobinę optymizmu😩. Tli się tylko maleńki płomyczek nadziei🙂
Usuńa zakładając scenariusze apelacji - czy wtedy Wasz powiat przenosi dzieci do innych rodzin zastępczych? Mnie też się wydaje, że skoro MB mają pomoc prawną to apelacja zostanie złożona skutecznie. System załamuje się dopiero na przegranej apelacji, bo wtedy kończy się zobowiązanie adwokata z urzędu. No ale aby dojść do tego momentu to trzeba jednak tę apelację najpierw zrobić, potem jeszcze przegrać. Czas płynie.
UsuńW okresie odwołania się od wyroku dzieci pozostają tam gdzie są, czyli nadal będziemy razem, chociaż jesteśmy tylko PR.
UsuńSpodziewamy się, że decyzją sądu będzie umieszczenie zarówno Bliźniaków jak i Ptysi w rodzinie zastępczej długoterminowej. Gdyby PCPR w czasie trwania apelacji skierował dzieci do innej rodziny, to w zasadzie wykonałby postanowienie sądu, od którego przecież odwołują się rodzice.
dobra, a co się dzieje później z dziećmi, które w podobnej sytuacji zostały umieszczone w rodzinie długoterminowej? Czy ta rodzina faktycznie jest długoterminówką i wychowuje dzieci juz do pełnoletności, czy też z niej dzieci będą/mogą być adoptowane przez osoby trzecie?
Usuńbtw. to teraz uświadomiłam sobie, że mam niejasność. Ale może źle myślę lub nie mam wiedzy o trzeciej możliwości. Bo rozumiem, że opcje są takie (w sensie możliwego wyroku): 1. odebranie praw rodzicielskich (i wtedy RB się będzie chciała odwołać, a jesli to zrobi to dzieci zostają w pogotowiu). 2. umieszczenie dzieci w rodzinie długoterminowej przy utrzymaniu ograniczenia praw RB (ale od czego się tu wtedy odwoływać, jeśli groźba adopcji zostaje oddalona?).
Coś mi umknęło?
Przy okazji mam wrażenie, że jeśli faktycznie Wasze sądy praktykują opcję 2. to stanowią pewien wyjątek w skali kraju, bo przecież oficjalnie nie ma 'długoterminowych rodzin zastępczych'. Takie historie jak ta pokazują właśnie słabość systemu, bo na dobrą sprawę - skoro już rodziny biologiczne mają status świętych krów - należałoby pójść za ciosem i zwyczajnie dać tym rodzicom opcję kontaktów, ale przy utrzymaniu bezpiecznego środowiska dla dzieci. Czyli rodziny długoterminowe bez bawienia się w ściemnianie, bo moim zdaniem po 2 latach opcja adopcji powinna wygasnąć; wiem, że nie będziemy mieć tu zgodności poglądów i że to jest bardzo indywidualna sprawa, bo zależy od gotowości konkretnego dziecka, ale jako zasadę ogólną (z wyjątkami) uważam właśnie zasadę "minimum destabilizacji".
dobra, więcej nie popiszę, bo dzieci wołają
Dotychczas mieliśmy do czynienia zawsze z opcją pierwszą. Może poza Białaskiem, który do dzisiaj mieszka w rodzinie zastępczej, a która bardzo chciałaby go adoptować. Tutaj jednak wszystko skomplikował fakt pójścia mamy biologicznej do więzienia, co skutkowało decyzją o poczekaniu, aż mama wyjdzie na wolność. No i wszystko wlecze się już trzeci rok.
UsuńW przypadku Ptysi wszyscy odrzucają możliwość powrotu dzieci do mamy. Wychodzą jednak z założenia, że trudno będzie znaleźć rodzinę adopcyjną dla całej trójki, więc spodziewaną opcją jest rodzina zastępcza... najprawdopodobniej już na zawsze. Nie wiemy jednak jak postąpi sąd, gdyż mamy z nim do czynienia po raz pierwszy.
Przypadek Bliźniaków jest podobny. Piecza zastępcza jest bardzo bezpieczna z punktu widzenia sądu. Nikt się nie przyczepi, bo przecież rodzice nadal będą mieli szansę. Nikt nie powie, że jest to już na całe życie, chociaż z dużym prawdopodobieństwem tak będzie.Jednak zarówno dla dzieci, jak też ich rodziców zastępczych ciągle będzie to sytuacja niepewna.
Mamy biologiczne będą się odwoływać, gdyż jedynym akceptowanym przez nie rozwiązaniem jest powrót dzieci do nich. Obydwie zakładały, że święta spędzą już wspólnie. Rodzina zastępcza jest dla nich gorszym rozwiązaniem niż pobyt u nas, gdyż jest bezterminowa. W przypadku pogotowia, wiadomo że kiedyś musi nastąpić koniec. Do tego my jasno mówimy, że dzieci nigdy nie będą z nami, nigdy nie zechcemy ich adoptować. W przypadku innej rodziny zastępczej może być różnie.
Dlatego będą gotowe położyć na szali nie tylko dobro swoich dzieci, ale też hipotetyczną możliwość, że sąd apelacyjny skieruje sprawę do ponownego rozpatrzenia, podtrzyma dotychczasowy wyrok, ale może nawet odbierze im prawa rodzicielskie i skieruje dzieci do adopcji.
Jesteście, Bloo, kurde niestety tak. A powinniście być zdecydowanie stroną w sprawach przed sądami, mając na względzie, kim jesteście dla dzieci. Przy czym zdaję sobie sprawę, że część RZ to nie są osoby o takim poziomie IQ jak Ty, czy Pikusie. Ale widzę małe światło w tunelu. Widzę - wydaje mi się, że trafnie - miejsce, gdzie można i powinno sie powalczyć. Szkolenia, których program ułożyłaby taka Bloo. A może nawet by je prowadziła. Tu kropla powinna drążyć kamień, tu, zdecydowanie. Tylko ha, czy pozwoliłoby na to Ministerstwo Sprawiedliwości?
OdpowiedzUsuńzeżarło mi fragment, dośc istotny. Powinno być : szkolenia dla SĘDZIÓW WYDZIAŁOW RODZINNYCH. Zdecydowanie o takie mi chodzi. To są osoby decyzyjne, ostatecznie decyzyjne.
UsuńSzkolenia z pewnością by się przydały, bo pewnie wyższa świadomość sędziów w jakiś sposób przekładałaby się na orzekanie w poszczególnych przypadkach.
UsuńUważam jednak, że bardziej przydałyby się rozwiązania systemowe choćby zwiększające ilość sędziów i wymuszające przestrzeganie ram czasowych, po których powinna nastąpić konkretna decyzja. W tej chwili jest tak, że w większości znanych nam sądów, pracuje tylko jeden sędzia zajmujący się sprawami rodzinnymi. Gdy idzie na urlop, albo zachoruje, to wszystko siada. Nawet gdy pani sekretarka zachoruje, to kontakt z sądem rodzinnym się urywa, bo nikt nawet nie odbierze telefonu.
Gdyby istniejące obecnie w ustawie 18 miesięcy od umieszczenia dziecka w pieczy zastępczej, po którym to okresie sytuacja prawna dziecka musi być uregulowana, nie było martwym zapisem, to już uznałbym to za duży postęp. Tyle tylko, że w tym czasie musiałyby się odbyć przynajmniej ze dwie rozprawy, aby rodzice wiedzieli czego się od nich oczekuje i mieli czas na realną poprawę. Osobiście uważam, że 8 miesięcy w zupełności by wystarczyło... albo ktoś chce i coś robi (choćby tak jak mama Messengera), albo nie ma do nikogo pretensji.
Przydałoby się też wprowadzenie funkcji rodziny zastępczej długoterminowej z prawdziwego zdarzenia. Takiej, która owszem miałaby wpisane w swoje obowiązki utrzymywanie kontaktów z rodziną biologiczną, ale miałaby też gwarancję stabilizacji. Tego, że dzieci nie zostaną jej nagle odebrane i przekazane rodzicom biologicznym, bo jakiś nawiedzony sędzia nagle będzie miał takie widzimisię. Tego, że będzie mogła ze spokojem realizować potrzebne leczenie i prowadzić terapie, że będzie miała zagwarantowane środki finansowe na to przeznaczone.
Przydałoby się też finansowanie adopcji w określonych przypadkach. W chwili obecnej pewnie nikt nie podjąłby się przysposobienia trójki Ptysi, bo nawet trudno oszacować koszty związane z potrzebną terapią i wydatki konieczne choćby na wyrównanie braków rozwojowych i w kształceniu. Trudności Billa związane z nauką w szkole są tak wielkie, że nawet rodzina zastępcza (mająca przecież wsparcie finansowe i w jakiejś mierze lepsze traktowanie przez rozmaite instytucje i specjalistów) może nie być zainteresowana opieką nad całą trójką. W perspektywie jest przecież szkoła Ptysia i Balbiny. Sąd pewnie o tym wie, i być może właśnie dlatego nie podejmie decyzji o skierowaniu dzieci do adopcji.
Może jeszcze stworzenie rodzin terapeutycznych? Takich, w których mógłby zafunkcjonować Kapsel, albo Królewna. Rodzin, które mogłyby zająć się jednym trudnym, upośledzonym, bądź chorym dzieckiem, nie musząc walczyć z biurokracją i brakiem finansów.
Może... adopcja otwarta? Jako alternatywa do istniejącej obecnie formy i współistniejąca razem z nią. Jeszcze łudzę się, że w przypadku naszych Bliźniaków jest szansa na decyzję sądu, która pozwoli dzieciom zamieszkać w rodzinie adopcyjnej. Ich starsze rodzeństwo w zasadzie nie ma na to żadnych szans. Nikt tego nie oczekuje od sądu, gdyż istnieją więzi z rodzicami biologicznymi. Te więzi nie są prawidłowe, ale jakieś są, i dzieci też przyzwyczaiły się do tego, że raz na jakiś czas spotykają się z rodzicami. Dlatego większe prawdopodobieństwo jest, że zostaną umieszczone w domu dziecka, niż w rodzinie adopcyjnej.
cdn.
Takich „może” jest jeszcze więcej... choćby związki partnerskie. Dlaczego Ośrodki Adopcyjne wymagają, że rodzice starający się o dziecko muszą być małżeństwem i do tego z określonym stażem?
UsuńW takich realiach funkcjonują sądy. Być może doskonale znają teorię. Być może wcale nie podlegają wpływom polityki, czy opinii społecznej. Być może wcale nie potrzebują szkolenia w zakresie teorii przywiązania.
Nasz kurator od mamy Bliźniaków doskonale zna nasze zdanie. Mimo tego, że odcina się od jakiegokolwiek wpływu na decyzję sądu, to jednak w mojej ocenie, jest najważniejszą osobą, z której zdaniem liczy się sędzina. Przecież ona nie zna ani dzieci, ani ich rodziców. Opiera się tylko na opiniach. Czy uwierzy psychologowi i Pikusiowi?
Wreszcie, czy nawet ja jestem pewny tego, że mam rację?
W całej sytuacji dotyczącej Bliźniaków, podoba mi się to, że każda ze stron potrafi jasno wyrazić swoje zdanie i w jakimś sensie stanowimy zespół. Różnimy się w swoich poglądach nie tylko z mamą dzieci, ale też z kuratorem. Rozumiemy argumenty strony przeciwnej i potrafimy ze sobą rozmawiać.
Mama Bliźniaków zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo ważni jesteśmy dla jej dzieci, jak wielki jest nasz udział w procesie wychowania chłopców. Stoimy po dwóch stronach barykady, gdyby takimi kategoriami określać nasze relacje. Nie wiem jak potoczą się dalsze losy Romulusa i Remusa, ale mam wrażenie, że nawet gdyby dzieci wróciły do mamy, to pozwoliłaby im nadal uczestniczyć w naszym życiu... przynajmniej przez jakiś czas.
Jest to dziewczyna, która ciągle bardzo wierzy w siebie. Mówi do siebie „jeszcze nie dzisiaj, może jutro... a już na pewno gdy chłopcy wrócą”. Ja tego nie kupuję, ale przecież jej nie znam. Kurator jest z nią od kilkunastu lat. Jest z nią związany emocjonalnie niemal tak samo jak my z chłopcami... a może i bardziej.
Nie lubię tego sądu, gdyż wszystko ciągnie się tam ślimaczym tempem. Jest to sąd Smerfetki, Plotki, Sasetki i Maludy. Nie mam jednak pretensji personalnych. Mam pretensje do systemu.
Pikuś oj to poszedłeś znacznie dalej niż ja, w takie cuda szybko, tu i teraz to nie wierzę:(. A co do potrzeby szkolenia w zakresie teorii przywiazania - to skąd sędziowie mieliby to wiedzieć? ze studiów? no tu jest ogromny brak
Usuńja z wnioskiem formalnym poza trybem: kurator znający klientkę od kilkunastu lat? Z perspektywy klientki sytuacja na pewno bardzo dobra, ale z perspektywy dzieci?
UsuńMam tu własne przemyślenia, również nieobiektywne, ponieważ u nas sytuacja była analogiczna: cały zespół oceniający sytuację trzeźwo i negatywnie dla RB oraz jeden, jedyny kurator znający OB 'od kilkunastu lat', który optował za powrotem dzieci. Nie spotkaliśmy się osobiście, może dobrze, bo sądzę, że mogłabym w mordę dać. Tyle że tu podłożem nie były entuzjastyczne nadzieje (pozbawione podstaw), a cyniczne przekonanie, że jaka mać taka nać. W sensie - po co ratować dzieci, i tak skończą jak rodzice, to jest system sztafetowy, a rodzice sobie jakoś tam radzą, no z siekierą ostatecznie nie ganiają.
Nie wiem, na ile to jest reprezentatywne dla kuratorów, pewnie zupełnie nie jest, może w ogóle nie oddaje obrazu sytuacji, w których kuratorzy zmieniają się w wieloletnich obserwatorów swoich klientów, kogoś w rodzaju urzędowych przyjaciół. Ale nawet jeśli tak miałoby być to znów mamy asymetrię wobec dzieci, bo fajnie, ze taka mama może liczyć na kuratorkę, ale na kogo wobec tego może liczyć dziecko?
I druga rzecz, która mi się przypomniała - dla tych ludzi to jednak tylko praca, po skończonej szychcie wracają do domu. Kiedyś prezentowałam wyniki badań reintegracyjnych, są one miażdżące, a moje wystąpienie zostało zakwestionowane przez kuratora. Powiedział autorytarnie, że te badania są z pewnością przekłamane, bo np. jego reintegracje są co do zasady udane. Tak się składało, że znałam RZ opiekujące się dziećmi, ktorych rodzice byli pod nadzorem tego kuratora.
Jego reintegracje nie były udane, sypały się z latami, a dzieci trafiały do domów dziecka, bo były już za duże i zbyt przeorane 'zwrotkami', aby szukać im znów miejsca w rodzinach zastępczych. Ogólnie to klęska jego pracy świetnie ilustrowała moje tezy.
Możliwe, że on nie śledził dalej losów tych swoich rodzin, bo po powrocie dzieci rodzicom zdjęto nadzór. Ale RZ te losy śledziły, bo były w stałym kontakcie z OPSami, środowisko jest małe.
Czy Wy wchodzicie z tym kuratorem w dyskusję?
Bo ja bym weszła. Dla mnie punkt centralny jest taki, że nawet jeśli taki kurator postawi na swoim i doprowadzi do reintegracji, to co potem: weźmie odpowiedzialność? Widzi funkcjonowanie dzieci w tej rodzinie? W jakiej perspektywie? Jak bardzo długoterminowej? Czy ma świadomość, ze jeśli dzieci przekroczą 10 lat to znalezienie im stabilnego domu i wydobycie z deficytów będzie już graniczyło z cudem?
Kurator mamy Bliźniaków jest osobą, z którą można porozmawiać, i to robimy. On nawet się z nami zgadza. Potwierdza to, że z punktu widzenia dzieci, najlepszym rozwiązaniem byłoby odebranie praw rodzicielskich ich rodzicom.
UsuńZna mamę naszych chłopców od dziecka, bo jest to właśnie przypadek sztafety. Mama wychowywała się w rodzinie zastępczej spokrewnionej, w której działo się to, co nie powinno mieć miejsca. On rozumie, że jej życie jest konsekwencją przeszłości. Doskonale widzi, że po raz trzeci powtarza dokładnie takie same zachowania i po raz trzeci ma odbierane dzieci. Zdaje sobie sprawę z tego, że starsze rodzeństwo stoi już na straconej pozycji.
Jednak wychodzi z założenia, że musi rozpatrywać dobro całej rodziny. Również potrzeby bycia matką i brak zgody mamy na definitywne rozstanie z chłopcami.
Czy chce przerwać tę sztafetę? Wydaje mi się, że tak... nawet jestem tego pewien. Tyle tylko, że proponuje rodzinę zastępczą zamiast adopcyjnej. Jego zdaniem, mama jest zbyt dobra, aby odebrać jej dzieci. Zrobiła wszystko, czego od niej wymagano. Ma pracę, mieszkanie, poddała się kolejnej terapii. Jednak właśnie dlatego, że dzieje się tak już po raz trzeci, sprzeciwia się powrotowi chłopców do domu.
I właśnie takiej decyzji sędziny spodziewają się wszyscy... poza mną. Wychodzę z założenia, że przecież coś takiego mogła ogłosić tuż po rozprawie. Wszyscy byliby zadowoleni, konsensus został osiągnięty. Jeszcze nigdy tak długo nie zwlekała z wydaniem orzeczenia.
Wydaje mi się, że nawet sama mama byłaby skłonna zaakceptować rodzinę zastępczą długoterminową. W końcu cały czas mogłaby widywać się z dziećmi. Dlatego najbardziej teraz miesza jej prawniczka, chociaż pewnie trudno ją za to winić. Sądzę więc, że to może jej najbardziej przydałoby się szkolenie dotyczące więzi.
Czekamy na decyzję sądu... jeszcze kilkanaście dni. Czasami myślę, że może faktycznie lepszym rozwiązaniem byłaby rodzina zastępcza. We współpracy z kuratorem, może udałoby się nam przekonać mamę, aby nie składała apelacji. W przypadku odebrania praw, taka możliwość raczej nie istnieje.
A Wy widzicie w przypadku tych konkretnych dzieci zalety pieczy długoterminowej? Czy raczej 'czytacie' ich potrzeby i sytuację jako skłaniającą do adopcji?
UsuńJa... wyznam, że im dłużej siedzę w temacie tym bardziej skłaniam się do [radykalnego w Polsce stanowiska], że adopcja powinna być zarezerwowana dla wąskiej grupy przypadków, na pewno węższej niż obecnie. Zresztą sądzę, ze to jest pewnego rodzaju proroctwo, bo Polska juz idzie tą drogą. Niestety idzie głupio i opłotkami.
Gdyby sąd mógł zagwarantować, że rodzina zastępcza będzie już na zawsze, to z pewnością przyklasnęlibyśmy takiemu pomysłowi. Podstawową zaletą takiego rozwiązania byłoby utrzymanie kontaktu chłopców ze swoją babcią. Przy odrobinie asertywności rodziny zastępczej dałoby się też kontrolować zapędy mamy, która jest bardzo roszczeniowa i najchętniej sama chciałaby decydować co, gdzie i jak. Pewnie nasze kontakty z chłopcami też mogłyby być w jakimś zakresie kontynuowane. W końcu dzieci spędziły z nami już prawie połowę swojego życia – moim zdaniem tę ważniejszą. Być może udałoby się też zachować kontakty Bliźniaków ze swoim rodzeństwem. Wszystko według potrzeb.
UsuńJest jednak jeden podstawowy minus takiego rozwiązania. Jak mówi kurator „mama chłopców jest zbyt dobra”. Może nie ma odpowiednich kompetencji rodzicielskich, ale jest inteligentna. Wystarczy, że jej kolejny partner (bo to jest raczej nieuniknione) będzie spoza środowiska, w którym się dotychczas obraca. Wystarczy, że imprezy nie będą kończyły się interwencjami policji. Wystarczy, że za kilka lat jednak dorośnie do tego, aby być matką. Nie ma gwarancji, że jakiś natchniony sędzia nie stwierdzi, że przecież dzieci mogą już do niej wrócić. I to jest dla mnie podstawowy argument, który powoduje, że wciąż optuję za adopcją.
Teraz rozumiem. I podzielam obawy. Tak, to jest własnie ta pułapka braku oficjalnej pieczy długoterminowej, która jasno by określała, na czym stoi rodzina i dzieci. Przypomina mi się też rodzina, która sądziła o sobie, że jest długoterminowa, bo miała dzieci przez siedem lat. Trafiły do niej jako maluszki. Po siedmiu latach jak królik z kapelusza wyskoczyła bliska krewna dzieci, która w ciągu siedmiu lat ani razu się dziećmi nie zainteresowała, ale wówczas powołała się na 'więzy krwi' i wystąpiła o pieczę. Choć nikomu normalnemu ta sytuacja nie pomieściłaby się w głowie, sędziemu się jednak pomieściła i dzieci z dnia na dzień musiały opuścić swoją rodzinę - cóż z tego, że zastępczą, skoro dla nich to była matka i ojciec?
UsuńTo kuriozalne, że wybieramy jako RZ adopcję nie dlatego, bo uważamy, że będzie lepsza niż piecza zastępcza, ale dlatego, że mając wiedzę o takich kejsach jak opisany przede wszystkim mamy na uwadze zagwarantowanie dzieciom bezpieczeństwa (a nie tylko nasze przekonanie, że są bezpieczne). Polska to chory kraj.
Wydaje mi się, że jest to jeden z ważniejszych powodów braku rodzin zastępczych. Sądzę, że dużo ważniejszy niż sprawy finansowe i lepszy dostęp do specjalistów. Poza pogotowiami (które muszą zakładać istnienie rotacji dzieci w ich rodzinie) nie spotkałem rodziny, której celem byłoby wyprowadzenie dziecka na prostą i zwrócenie go naprawionej rodzinie biologicznej. Wszyscy obawiają się właśnie tego powrotu. Rodzice wakacyjni Bliźniaków już rok temu mówili, że bardzo chętnie zostaliby rodzicami zastępczymi dla chłopców. Tym bardziej, że przecież mają już jedno dziecko w pieczy zastępczej. Odpuścili, znając ich sytuację... bardzo niepewną sytuację. Hipotetyczne rozstanie mogło by zostać opłacone traumą nie tylko Bliźniaków, ale całej rodziny.
UsuńNa ostatnich praktykach kandydatów na rodziny zastępcze, było u nas małżeństwo, które było oczarowane chłopcami. Osoby te zaakceptowały nawet kontakty z całą rodziną, wspólne wakacje, razem spędzane święta. Nie byłyby jednak gotowe na potencjalną reintegrację z rodziną biologiczną.
Nasz PCPR uważa, że dla chłopców bardzo szybko znajdzie się rodzina zastępcza. Ja nie jestem tego taki pewny. Być może łatwiejsze będzie znalezienie rodziców dla Ptysi.
Dziękuję za interesujący wpis.
OdpowiedzUsuńCzy mogę prosić o rozwinięcie wątku Balbiny? Chodzi mi o ten fragment, gdy pisze Pan, że Balbina stoi od roku emocjonalnie w miejscu. Na czym konkretnie polega problem dziewczynki?
Pozdrawiam noworocznie,
Agnieszka
Balbina jest w mojej ocenie dziewczynką, która nauczyła się kiedyś radzić sobie w życiu sama. Wypracowała jakieś mechanizmy, które pozwalały jej nie tylko sterować swoimi braćmi, ale również swoją mamą. Jest to o tyle dziwne... a może właśnie nie, że w tym przypadku mamy do czynienia z motywem molestowania seksualnego. Jaki był jego charakter i czy faktycznie miał miejsce, pewnie na zawsze pozostanie tajemnicą. W każdym razie Balbina bardzo broni się przed nawiązaniem bliższych relacji z kimkolwiek. Początkowo nie chciała się do nas przytulać, chociaż wchodziła na kolana przypadkowym osobom i zagadywała każdego, kto okazał jej jakiekolwiek zainteresowanie. Gdy weszła w bliższą relację ze mną, co przekładało się na siadanie na kolanach, przytulanie się i mówienie „kocham cię”, wydawało się, że coś się zmienia. Przestała też przytulać się do zupełnie obcych osób. Cały czas ignorowała Majkę, co w zasadzie trwa do dzisiaj.
UsuńMam wrażenie, że wybrała sobie mnie jako to słabsze emocjonalnie ogniwo. To, nad którym łatwiej można zapanować i uzyskać pewne korzyści. Podczas naszego urlopu dzieci przebywały w pogotowiu rodzinnym. Oznacza to tyle, że w takiej rodzinie istnieją zasady, których trzeba przestrzegać. Pewnie dlatego swoje emocje rozładowywała w przedszkolu, w którym trudno zastosować konwencjonalne metody wychowawcze. Nie można dziecka ukarać, nie można oddzielić go od grupy, aby się wyciszyło. Okrutnym zabiegiem wychowawczym jest posadzenie go przy osobnym stole. Jak w takim razie bronić się przed fizyczną agresją?
Mnie najbardziej zaniepokoiło jej zachowanie podczas świąt. Nie przychodziła przytulić się do mnie. Znowu szukała osób, które mało zna, albo wcale. Siadała im na kolanach, głaskała po brodzie... zawsze wybierając mężczyzn.
Pewną symptomatyczną rzeczą jest to, że dziewczynka jest bardzo lubiana przez osoby, które jej nie znają, albo mało znają. Przecież ona jest urocza. Ona bardzo was kocha, bo ciągle was wspomina i czeka kiedy przyjdziecie. Przychodzimy i... zaczyna się jazda. Dziewczynka nie bawi się z trójką naszych chłopców. Snuje się z kąta w kąt szukając jakiejś zaczepki. Gdy byłem nastolatkiem, to oglądałem horror „Laleczka Chucky”. Balbina bardzo mi przypomina jego bohaterkę. No dobrze... żartowałem.
z tego co piszesz wychodzi, że teza o konieczności jak najszybszego umieszczenia Balbiny w terapii jest słuszna. I nie chodzi tylko o to, co to dziecko 'ma', ale głównie o to, czego nie ma: nie ma stabilności i gwarancji, które pozwoliłyby jej się zacząć odbijać. Wydaje mi się - ale to jest obserwacja niepoparta niczym poza obserwacjami właśnie - że rodziny krótkoterminowe trafiają z grubsza na dwie grupy dzieci. Pierwsza to ta, w której dzieci są jeszcze zbyt małe (albo po prostu mają taką właściwość wynikającą z osobowości, poziomu umiejętności poznawczych, poziomu zdolności rezyliencyjnych, powody mogą być różne), że mała stabilizacja im wystarczy, aby zacząć się wydobywać z deficytów emocjonalnych. I tutaj będzie zauważalny rozkwit, może nie w szczycie możliwości, ale będzie.
UsuńNatomiast druga grupa jest taka (i też zależy to od wielu czynników, ale uważam, ze znaczące są: inteligencja, wiek oraz to, jakiego rodzaju była trauma), gdzie rozkwit będzie na poziomie minimalnym, to znaczy dziecko zaabsorbuje podstawy: bezpieczeństwo materialne, fizyczne, jakieś mechanizmy behawioralne. To, co zostaje niepokryte to potrzeba przynależności. Forma krótkoterminowa nigdy tego nie zaspokoi, co nie oznacza, że może to zrobić jedynie adopcja, bo uważam, że dobra rodzina długoterminowa (ale faktycznie długoterminowa - do końca, na zawsze) też świetnie dałaby radę.
Sama banalna kwestia Waszego urlopu - kiedy jesteś w rodzinie to dorośli nie znikają. Nie chcę tu wchodzić w prawo pracy i prawo człowieka do przeciwdziałania wypaleniu, bo to oczywistości. To, co chciałam pokazać to to, że z perspektywy dzieci z tej drugiej grupy samo zniknięcie opiekunów już stanowi powtarzalność wczesniejszej sekwencji: dorosły jest i znika, ja wciaż do nikogo nie przynależę na zawsze i bezwarunkowo. Zaufanie i związanie nie są wobec tego racjonalne, nie ma powodu obniżać gardy, bo za nią są kolejne zranienia. To też nie znaczy, że Balbina Was nie kocha i nie jest z Wami związana, bo pewnie jest. Ale być może istnieje granica, której nie przekroczy dopóki nie uzyska właśnie gwarancji, a Wy jej dać nie możecie.
Dla mnie to fascynujący kejs (tzn. nie Balbina, bo jej nie znam, ale właśnie dzieci z drugiej grupy), bo mam taki w domu i widzę, jak dużo jest tu niuansów, które można wychwycić chyba jedynie w uważnej obserwacji i takiej urefleksyjnionej pracy. Np. to, ze jak długo gra jest takim kołem fortuny, czyli nie wiadomo do końca, co ostatecznie wypadnie i co powiedzieć dziecku (mówię tu o tych klasycznych dziecięcych pytaniach w różnych formach, których przesłaniem jest: co ze mną będzie? do kogo należę? czy zostanę tu na zawsze? czy wrócę do mamy/taty?) tak długo proces zdrowienia dojdzie do pewnej granicy i tam się zatrzyma. Nie pójdzie już dalej. Ta grupa dzieci jest głęboko odporna na ściemy, na zmiany tematów, na odpowiedzi wymijające. Nawet jeśli dorosły zdecyduje się odpowiedzieć wymijająco, to dziecko i tak usłyszy najważniejszą odpowiedź: wciąż jestem w zawieszeniu. No i blok, bo jak długo to zawieszenie się nie odwiesi, to to dziecko nie wejdzie w proces głębokiego wiązania się na mocy swojej własnej, suwerennej decyzji (co jest cholernie ważne u dzieci z silną potrzebą kontroli, a to jest właśnie ta grupa).
W tym sensie witamina M jest w takim samym stopniu przereklamowana, co niedoceniana - ja uważam ją mimo wszystko za kluczowy czynnik, tyle że w tej grupie ta witamina M musi iść w parze z obietnica gwarancji, dziecko musi poczuć i uwierzyć, ze naprawdę należy i naprawdę nikt go nigdzie już nie odda. A co istotniejsze to musi być prawda.
To oczywiście nie znaczy, że później będzie już różowo, bo nie będzie; tu terapia się dopiero ma szansę zacząć. Ale jest wielka szansa na to, że ruszy się z miejsca.
Gdy jeszcze nie byłem rodzicem zastępczym, to zawsze wydawało mi się, że dzieci będące w wieku naszej aktualnej obsady będą tęsknić, dopytywać kiedy wrócą do mamy, albo wręcz przeciwnie, chcieć pozostać z nami na zawsze. Nic takiego się nie dzieje, co każe przypuszczać, że ich wątpliwości są podświadomie skrywane.
UsuńNawet siedmioletni Bill pomija ten temat, a zapytany wprost odpowiada tylko, że do mamy nie chce wrócić. My tego rodzaju kwestii nie poruszamy dopóki niczego konkretnego nie wiemy. Wszyscy znajdujemy się w stanie zawieszenia i pewnie wszyscy wypieramy ze swojej świadomości fakt, że aktualna sytuacja kiedyś musi się zmienić.
Potwierdza to nawet przypadek Sasetki, która dopiero w momencie, gdy dowiedziała się, że będzie miała nową mamę, to zaczęła do niej tęsknić, nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie tak się stanie. I faktycznie dopiero wówczas się odbiła.
Dziękuję za wpis.
UsuńZastanawiam się na ile Balbina nie odczuwa przywiązania/ miłości, a na ile ma po prostu problem z ich ujawnianiem, czy wręcz nawet nie chce tego robić? A jak ona funkcjonuje w przedszkolu z innymi dziećmi?
Pozdrawiam,
Agnieszka
Trudno jest rozpatrywać Balbinę w oderwaniu od Ptysia, gdyż przecież dzieci cały czas wychowują się razem. Na dziewczynkę, jej mama mówiła „moja księżniczka”, a o chłopcu „on nie jest do końca normalny”. Fakt, że Ptyś był określany przez mamę jako „dziecko z gwałtu”, też pewnie ma niebagatelny wpływ na sytuację, z którą mamy do czynienia.
UsuńPtyś od samego początku potrafił i lubił się bawić samodzielnie. Nie chciał bawić się w grupie, jednak po roku czasu można powiedzieć, że jego rozwój społeczny ma charakter galopujący.
Samodzielna zabawa Balbiny polega na tym, że wyrzuca na dywan rozmaite przedmioty i to jest koniec. Wysypie jakieś puzzle i tak je zostawia. Idzie po jakąś grę i sytuacja się powtarza.
Lubi gdy ktoś dorosły organizuje jej zabawę i wówczas świetnie bawi się nawet z innymi dziećmi. Dlatego w przedszkolu Balbina uchodzi za dziecko zgodne i lubiane przez innych. Jest jednak jedno podstawowe założenie. Zabawa musi być zgodna z oczekiwaniami dziewczynki, albo być przez nią kontrolowana. Dlatego potrafi bawić się z samym Ptysiem (gdyż wówczas to ona rządzi), za to nie bawi się z Bliźniakami i Ptysiem (bo nie chce się podporządkować regułom przez nich wymyślonym). W przedszkolu również potrafi odsunąć się od grupy, usiąść i wydzierać na całe gardło.
Nie jest jednak prawdą, że Balbina nie potrafi bawić się samodzielnie. Kilka dni temu jechaliśmy na pogrzeb i próbowaliśmy na pół dnia umieścić gdzieś nasze dzieci. Nie mieliśmy odwagi znowu prosić rodziców zastępczych Billa, więc nasze Ptysie wylądowały u siostrzenicy. Po trzech godzinach dziewczyna wysłała nam sms-a „czy z Balbiną jest wszystko w porządku, bo właśnie ułożyła siedem puzzli i zabiera się za ósme?”.
Nawet teraz sytuacja jest taka, że Majka poszła na jakieś babskie spotkanie i sam jestem z dziećmi. Chłopcy budują tory i bawią się kolejkami. Balbina siedzi obok mnie i świetnie bawi się lalką. Wystarczy, że co jakiś czas coś jej przytaknę, albo odpowiem na nurtujące ją pytanie. Ale muszę być obok. Wystarczy, że za chwilę pójdę robić kolację, a znowu zacznie się snuć i bręczeć, że nie ma co z sobą zrobić. Moim zdaniem jest to zachowanie pasujące może do dwu-trzylatka, ale nie do prawie pięciolatki.
Ale i tak jest lepiej, niż było kiedyś.
Zupełnie nie na temat.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam Twój stary wpis z 2015,historia" porwania".
Była tam opowieść w komentarzu, historia porzuconego dziecka.
Czasami coś co wydaje się nieprawdopodobne dzieje się naprawdę.
Poznałam niedawno rodzeństwo/po 50/które miało taka historię.
Dzieci,po śmierci mamy zostają z ojcem pijakiem.Trafiają do DD.Maluch/ok roczny-szybko adoptowany/dziewczynki nie pozwolił adoptować ojciec. Wreszcie zniknął ze świata/zapił/Dziewczynką zajmowały się dalekie krewne/brały na przepustki/Dziewczynka wiedziała,że ma brata,widywała go na ulicy/ciocie pokazały/ona dalej za płotem DD widziała jak jeździ na rowerku itp.I nigdy nie zdradziła mu,że jest jego siostrą/przecież kiedyś to obiecała.Upłynęło wiele lat,dziewczyna zamieszkała za granicą a chłopiec po skończeniu studiów, młody mąż przeglądał szuflady po ojcu/rodzice już nie żyli/W wieku prawie 30 lat poznał częściową historię swojego życia.Dużo ludzi już nie żyło,DD nie istniał ale odnalazł siostrę.
Zyją w zgodzie.
Tak jakoś mi się przypomniało,może taka historia z optymistycznym zakończeniem czasami jest potrzebna?
Joanna
Zupełnie zapomniałem tę historię z komentarza pod postem „Misiek”. Czasami warto cofać się do dawnych opisów, bo wtedy można spostrzec jak zmieniają się poglądy i spojrzenie na tę samą sprawę. Kiedyś uważałem, że jedyną akceptowalną formą dla dzieci, które od nas odchodzą, jest adopcja. Teraz myślę, że niekoniecznie. Rodzice adopcyjni mimo najszczerszych chęci, zawsze odbierają dzieciom jakąś cząstkę ich historii i możliwość dostępu do niej. Tak było w przypadku wspomnianej przez Ciebie Olinki z komentarza. Tak też było w sytuacji opisanego powyżej rodzeństwa. Tak też pewnie jest z Irokezem (którego mama była całkiem porządną osobą), a nawet z naszymi aktualnymi Bliźniakami, którym adopcja odbierze kontakty z jako takimi rodzicami, i przede wszystkim z rodzeństwem. Niby między nimi nie ma więzi, ale świadomość istnienia gdzieś w świecie brata i siostry, może być dla chłopców coraz trudniejsza do zwykłego zaakceptowania tego faktu.
UsuńW tym ostatnim przypadku nadal nie znamy orzeczenia sądu. Sędzina myśli już ponad miesiąc. I powiem szczerze, że zaakceptuję każdą jej decyzję (z wyjątkiem powrotu dzieci do mamy). Widzę jak zmienił się mój światopogląd na przestrzeni zaledwie sześciu lat. Ona pracuje w sądzie rodzinnym o wiele dłużej.
Na przykładzie tego dorosłego rodzeństwa wiem,że to tez nie takie proste.Chłopiec wyrósł w miłości i...tajemnicy/wtedy nie mówiono o adopcji/ Żal ma do rodziców,że mu nie powiedzieli,że on nie mógł im podziękować,ale czy tak by było? Nie miałby żalu o siostrę?
OdpowiedzUsuńJego siostra,do dzisiaj ma żal do rodziny,że nikt o nią nie walczył,że nie zmusili ojca do zrzeczenia się praw ale swojego brata i jego rodzinę kocha bezgranicznie.
Jestem trochę w temacie adopcji/za granicą/ wiem co to znaczy adopcja otwarta w Kanadzie ale wiem,że nie ma do końca kolorów tylko czarno i białych i zawsze jest jakieś ale.
Ważne,że już się o tym mówi.
Zmieniamy poglądy,pewnie wszyscy.Wiek,doświadczenia swoje robią.
Jak byłam w wieku ok.30 lat,miałam małe dzieci,w naszej rodzinie adoptowano noworodka.Wydawało mi się,że robią dobrze,że nic nie mówią,myślę sobie na co to maluchowi wiedzieć.
Maluch skończył studia,co jakiś czas,gdzieś, ktoś przezywał"znajda" itp.
Rodzice,dziadkowie i reszta dzielnie zaprzeczali i...umarli gdy dziecko miało 26lat,mama 2 tygodnie przed śmiercią zdążyła wyjawić prawdę.I dziecko zostało z ambarasem samo,z żalem do rodziny i świata.
Joanna
moje opinie o adopcji i w ogóle o świecie też się zmieniają, ale nie zmienia się raczej zdanie o adopcji otwartej, odkąd już na nie wpadłam, przegadałam, poczytałam. Zabawne jest może tylko to, że tak naprawdę pierwszy raz o adopcji otwartej usłyszałam wiele lat temu, zresztą od rodziny adopcyjnej, i uznałam ją wtedy za nonsens biorący się z nadmiaru rozkminiania. No cóż. Nikt nie jest doskonały ;)
UsuńPamiętam jednak wypowiedź pewnej matki zastępczej, że ona wyższość długoterminowej pieczy zastępczej nad adopcją widzi w tym, że rodzicielstwo zastępcze odziera ze złudzeń i nie pozwala nigdy 'zawłaszczyć' dziecka do końca, co w ostatecznym rachunku wychodzi temu dziecku na plus. Bo nawet gdyby się chciało ściemnić to nie można. I nawet jeśli ma się naprawdę złe uczucia wobec RB to trzeba sobie będzie z nimi poradzić tu i teraz, bez kojącej myśli, że 'może za parę lat... a może nigdy się to nie wydarzy?' - owszem, wydarzy się, więc ta praca własna musi akcelerować, bo dziecko i życie nie poczekają.
Myślę, ze w tym jest sporo życiowej mądrości. W tym, co powiedziała.
Kompletnie nie wierzę w grube kreski niezależnie od tego, czy się je praktykuje i w jaki sposób to robi. Tajemnice upchnięte kolanem w szafie kiedyś się z tej szafy wysypią, więc wydaje mi się, że lepiej (choć trudniej, bolesniej i ogólnie mniej komfortowo) jest wyjmować te rzeczy jedna za drugą, po kolei, oglądać je razem z dzieckiem i wspólnie przez to przechodzić.
Mialam na ten temat trudną rozmowę niedawno i nie doszliśmy do consensusu, bo mój rozmówca twierdził, że on by właśnie chciał poczekać z tą szafą, na razie ją zamknąć i otworzyć ją dopiero, kiedy dziecko będzie bardziej dojrzałe.
To, co mu chciałam powiedzieć, ale nie miałam odwagi to to, że jemu chyba nie chodziło o niedojrzałość dziecka, a własną. Bo we własnej działce widzę, że jeśli dziecko pyta i chce wiedzieć to znaczy, że jest też gotowe na odpowiedź (na swoim poziomie oczywiście, ale wciąż).
I że jeśli dziecko spotyka się z ojcem, od którego zajeżdża przetrawionym alkoholem, a my uznamy to za wysoce niekomfortowe dla tego dziecka, to fakty nadal pozostaną takie, że ma ono ojca, od którego zajeżdża przetrawionym alkoholem. Możemy je odizolować od konfrontacji z tym faktem (i to się pokrywa z tym, co większość z nas rozumie jako dobro dziecka i ochrona dzieciństwa), a co może doprowadzić do tego, ze dziecko wyidealizuje sobie tego tatę jako figurę bohaterską, skoro nie będzie mieć z nim więcej styczności.
To, co ja myślę (i przyjmuję, że jestem dość samotna na tej pozycji) to właśnie 'facylitowanie' tej okoliczności w imię dobra dziecka. Czyli pozwalanie na takie spotkania i reagowanie tu i teraz na złość, smutek i rozczarowanie dziecka. Po to, aby mogło ono sobie rzeczy w szafie układać na bieżąco i być w ciągłym procesie własnej terapii biograficznej, a nie patrzeć na szafę i wyobrażać sobie, ze znajdują się tam wykrochmalone poszwy pościelowe, ale zła matka broni klucza.
Przeszłość naszych dzieci nie ulegnie zmianie, ich rodzina pochodzenia też nie.