Kilka
dni temu uświadomiłem sobie, że już niedługo czeka nas kolejne
spotkanie z psychologiem, którego zadaniem jest potwierdzenie (albo
zanegowanie) naszych zdolności do bycia zawodową rodziną
zastępczą.
Dla mnie
jest to całkiem dobra praktyka, gdyż niezależnie od tego
konkretnego badania, pozwala na przyjrzenie się sobie samemu. Dla
nas będzie to już kolejna ocena psychologiczna, więc doskonale
wiem, czego mogę się spodziewać. Pewnie będą jakieś testy do
wypełnienia, później rozmowa.
Doskonale
już wiem, jak należy prawidłowo zaznaczać odpowiednie kwadraty
mające potwierdzać moje kompetencje do bycia rodziną zastępczą.
Opanowałem mowę ciała, więc będę patrzył w oczy prowadzącej
badanie, chociaż najbardziej skupiam się, gdy patrzę w przestrzeń
i chodzę w tę i z powrotem. Przy pytaniu: „za to samo
przewinienie różnie postępuję, nie reaguję, wymierzam karę,
krzyczę”, zapewne zaznaczę odpowiedź sugerującą, że jestem
osobą zrównoważoną emocjonalnie. Może będę miał możliwość
rozwinąć wątek w bezpośredniej rozmowie.
Jednak
prowadzenie tego bloga pozwala mi na dużo więcej. Mogę zajrzeć do
swojego wnętrza sprzed prawie dwóch lat... i porównać moje obecne
przekonania z tym, o czym myślałem dawniej. W kwietniu 2017 roku
napisałem post „Czy warto?”. Wówczas byłem już po badaniu
psychologicznym. Podzieliłem moje poglądy na kilka kategorii.
Teraz
tego nie zrobię. Nie wiem, czy jestem bardziej chaotyczny, czy
bardziej dojrzały w swoich opisach. Nie wiem też, czy bardziej
piszę dla siebie, czy może moje wpisy mogą się przydać komuś
innemu... wszystko jedno.
Psycholog
zapewne zapyta, co było najtrudniejsze w ostatnich dwóch latach.
Dwa lata
temu bez zastanowienia odpowiedziałem: „Kapsel”. A teraz?
Teraz
też odpowiem „Kapsel”. Nie chodzi jednak o fakt rozstania.
Odwiezienie chłopca do domu pomocy społecznej, było dla nas
pewnego rodzaju błogosławieństwem. Jednak w tym momencie musiałem
przyznać przed samym sobą, że chłopiec zwyczajnie mnie przerósł.
Kapsel nie był naszym pierwszym dzieckiem. Mieliśmy już
doświadczenie i kilka lat praktyki w byciu rodziną zastępczą.
Wydawać by się mogło, że jesteśmy w stanie poradzić sobie
emocjonalnie z każdym dzieckiem, że nad każdym potrafimy
zapanować, albo chociaż pogodzić się ze swoją niemocą.
Czasami
na rozmaitych forach spotykam się z poszukiwaniem rodzin dla różnych
dzieci. Wszyscy wychodzą z założenia, że każde dziecko powinno
mieszkać w swoim domu... jakimkolwiek domu, jakiejkolwiek rodzinie –
byle własnej. My dla Kapsla też poszukiwaliśmy rodziny... może
dobrze, że jej nie znaleźliśmy.
Pisałem
już wielokrotnie o znanej nam rodzinie zastępczej, która przyjęła
pod swój dach chłopca z domu pomocy społecznej. Wydawało się, że
znalazł się w tej placówce przez pomyłkę. Był inteligentny,
miły... był inny. Niedawno spotkaliśmy się z tą rodziną.
Powiedzieli, że gdy chłopiec wróci ponownie do placówki, nie będą
czuli potrzeby odwiedzania go i utrzymywania z nim dalszych
kontaktów. Ja też nie mam potrzeby odwiedzania Kapsla. Byłem w
jego nowym domu zaledwie dwa razy. Majka jeździ częściej, czasami
rozmawia z chłopcem przez telefon. Dlaczego to robi? Przecież też
najchętniej przesłoniłaby cały nasz wspólny pobyt ciemną
kurtyną. Pewnie po części dla samego Kapsla, a po części dla
innych, którzy śledzą tę historię. Może też dla samej siebie,
bo wydaje jej się, że Kapsel tego potrzebuje. Czy potrzebuje?
Cofnę
się do mojej początkowej myśli, gdy wspomniałem o poszukiwaniu
rodziny dla chorych lub zaburzonych dzieci poprzez rozmaite strony
internetowe. Sam tak robiłem zarówno w przypadku Kapsla, jak też
wcześniej Królewny. Teraz mam wątpliwości, czy miało to sens.
Czy istnieje rodzina, która potrafi takim dzieciom dać szczęście?
Nie na początku... na początku to każda potrafi. Problemy
zaczynają się po kilku latach. I to nie z dziećmi, gdyż te dzieci
najczęściej niewiele się zmieniają. Po czasie są takie same jak
były na początku. To rodzice się zmieniają, albo może bardziej
zaczynają dostrzegać coś, na co nie zwracali uwagi kiedyś. Żeby
nie zwariować, zaczynają traktować swoją opiekę nad dzieckiem
jako misję, posłannictwo które daje szczęście tylko w wymiarze
psychologicznym, czy też filozoficznym.
Najciekawsze
w moich rozważaniach jest to, że być może się mylę. Nie zmienia
to jednak faktu, że jestem przykładem osoby, której wydawało się,
że da radę... a nie dała.
Psycholog
zapewne zapyta mnie: „co jeszcze było dla ciebie trudne?”
Niewątpliwie rozstanie z Ploteczką. Tutaj tylko rozum dążył do
jak najszybszego przekazania dziewczynki rodzinie adopcyjnej. Serce
pragnęło, aby mama biologiczna dziewczynki odwołała się od
decyzji sądu, bo to dawało nadzieję na jeszcze kilka miesięcy
wspólnego bycia z sobą. Na szczęście zarówno w moim przypadku
jak i Majki, rozum panuje nad sercem.
Z Plotką
spotykam się bardzo często. Majka się ze mnie śmiała, że przed
wylotem do Kenii zrobiłem dwie najważniejsze dla mnie rzeczy...
odwiedziłem swoich rodziców i zaprosiłem do siebie Plotkę. Był
to przypadek, ale jak niektórzy mówią „coś jest na rzeczy”.
Od tego czasu nie minęło wiele tygodni, a właśnie wróciliśmy z
odwiedzin u dziewczynki. Gdy kupowałem dla niej prezent (bo już za
parę dni skończy dwa lata), to uświadomiłem sobie, jak już mało
o niej wiem. Nie mam pojęcia czym lubi się bawić, czy układa
klocki, rysuje, a może lepi z plasteliny. Jednak jej widok sprawia
mi ogromną radość, i mam wrażenie, że ona również cieszy się
ze wspólnych spotkań.
I tak
się często zastanawiam, co będą czuły Ptysie i Bliźniaki, gdy
zamieszkają w innej rodzinie. Być może ich tęsknota będzie dużo
większa niż Plotki. Te dzieci dużo więcej pamiętają. Przez
kilkanaście miesięcy wrosły w naszą rodzinę na tyle, że nasz
dom jest jedynym domem, który tak nazywają. Ptyś w przedszkolu
często opowiada o swojej rodzinie. Ale wcale nie o swojej mamie, czy
babci... opowiada o nas.
Babcia
Balbiny ostatnio zapytała, czy w przypadku gdy sąd podejmie decyzję
o umieszczeniu dziewczynki u niej, to czy będzie mogła ją odebrać
następnego dnia. Odpowiedzieliśmy, że tak ponieważ takiej decyzji
sądu zupełnie nie bierzemy pod uwagę.
Przynależność
tej czwórki dzieci do naszej rodziny zauważamy zwłaszcza gdy coś
się dzieje... coś co odbiega od codziennej rutyny. Niedawno
gościliśmy przez weekend dwie siostry zbliżone wiekiem do naszych
dzieci. To jest niesamowite jak bardzo nasza czwóreczka podkreślała,
że jest w swoim domu, a my jesteśmy jej rodziną. To była
gościnność połączona z przekazem – wy tu jesteście tylko na
chwilę. Balbina, która generalnie łamie wszelkie zasady, stała
się strażnikiem tych zasad. Ptyś był smutny i w poniedziałek nie
chciał iść do przedszkola, a Remus miał nocne koszmary. Romulus
tylko pozornie zniósł wizytę dziewczynek nie okazując większych
emocji. Pozornie, gdyż kilka razy słyszeliśmy skargi „a Romulus
mnie uderzył”.
Przykład
Bliźniaków i Ptysi jest więc kolejną smutną refleksją, którą
pewnie będę musiał się podzielić z oceniającym nas
psychologiem. Jeszcze kilka lat temu opiekowaliśmy się głównie
dziećmi kilkumiesięcznymi, które kończyły roczek i szły do
rodziny adopcyjnej. Teraz wszystko się zmienia, co widzimy nie tylko
po naszym pogotowiu rodzinnym. Dzieci dużo dłużej przebywają w
rodzinie, z której dawno powinny być zabrane. Ich rodzicom bardziej
niż kiedyś zależy na utrzymaniu dzieci przy sobie, a rozmaite
służby czują presję opinii społecznej. Wszystkim się wydaje, że
dzieciom najlepiej jest w swojej rodzinie, a że tak nie jest, często
wychodzi dopiero wówczas gdy dziecko zacznie chodzić do
przedszkola, albo nawet do szkoły.
Gdy
kilka miesięcy temu mieszkał z nami Bill (starszy brat Balbiny i
Ptysia), dostał w szkole zadanie nauczenia się piosenki. Majka
drugiego dnia dała za wygraną i przysłała go do mojego pokoju. Po
trzech godzinach sam się jej nauczyłem (chociaż wcale nie było to moim zamierzeniem), a Bill potrafił powtórzyć
tylko dwa słowa refrenu... a przecież jest w normie rozwojowej.
Ptysia też uczyłem wierszyka na dzień babci i dziadka, chociaż
ten wprost powiedział, że nie będzie go ze mną powtarzał.
Postanowiłem, że wszyscy się go nauczymy. Bliźniakom poszło to w
mig, Balbinie zabrało trochę więcej czasu, ale też potrafiła go
wyrecytować. Gdy nawet ja opanowałem tę sztukę, to stwierdziłem
że kończymy zabawę w naukę. Okazało się jednak, że Ptyś
zapamiętał cztery wałkowane wersy i nie tylko jeszcze teraz
potrafi je powtórzyć, ale nawet przy odrobinie dobrej woli chwali
się tym przed paniami w przedszkolu. Problem polega na tym, że
będzie miał to powiedzieć na scenie podczas przedstawienia z
okazji święta babci i dziadka. Nie wiem czy mu się ta sztuka uda.
Chociaż w roli dziadka na widowni ja wystąpię, więc może się
zepnie w sobie i coś z tego wyjdzie.
Zresztą
przy okazji dnia babci i dziadka wynikła dość ciekawa sytuacja na
facebookowej grupie rodziców. Nie do każdego dziecka może
przyjechać babcia. No i pytanie, czy w związku z tym takie występy
powinny w ogóle się odbywać? A jeżeli tak, to może dziecko, u
którego babcia nie zagości, powinno tego dnia pozostać w domu? To
mniej więcej te same wątpliwości, gdy przychodzi dzień matki. Jak
takie uroczystości nazywać? Przecież nie każde dziecko ma mamę,
tatę, babcię, czy dziadka. A nawet jak ma, to nie do każdego ktoś
przyjdzie. Rezygnować z takich uroczystości? Nazywać je dniem
rodziny? No ale przecież wierszyki są wierszykami. Jak ubezpłciowić
wers „babciu, babciu coś ci dam, jedno serce tylko mam”. Czasami
mam wrażenie, że problem mają rodzice, a nie dzieci, bo one same
traktują ten szczególny dzień właśnie jako święto rodziny.
Ja w
przedszkolu pełnię rolę taty, dziadka, wujka. Gdy ktoś niebędący
w temacie powie „tata po ciebie przyszedł”, to dzieci wiedzą,
że mają szukać mnie, a nie swojego taty. Gdy Sasetka pisała
laurkę „mamusiu, która nosiłaś mnie pod serduszkiem”... to
robiła ją dla Majki, zupełnie nie wgłębiając się w sens słów.
Tym razem do Bliźniaków przyjedzie ich babcia. Problem polega na
tym, że chłopcy mają uroczystość dokładnie w tym samym czasie.
Babcia się nie rozdwoi, więc u jednego tę rolę będzie pełnić
Majka. Mógłbym się założyć, że gdyby ich zapytać, do którego
ma przyjść Majka, to obaj chcieliby widzieć na widowni ciocię.
Wrócę
jednak do badania psychologicznego, które wkrótce mnie czeka. Pani
psycholog zapewne nie da za wygraną i jednak będzie chciała
usłyszeć, co w przeciągu tych dwóch lat było fajne, dawało mi
radość, było moją siłą napędową do dalszego bycia rodzicem
zastępczym. Pewnie zacznę jak zawsze, że moim motorem napędowym
jest widok dzieci, które rozkwitają na naszych oczach. Przeobrażają
się z szarego kaczątka w łabędzia. Jest w tym dużo prawdy,
chociaż ta największa transformacja ma miejsce dopiero wówczas,
gdy dzieci od nas odchodzą. Być może nie wystarczają im słowa
„kocham cię”. Być może oczekują sformułowania „będziemy
razem na zawsze”. Same nie pytają, a my im tego powiedzieć nie
możemy.
Jest
jednak coś, co w przeciągu tych dwóch lat w sobie przepracowałem
i zrozumiałem. Jest to może bardzo egoistyczne... może nawet
egocentryczne. Najważniejszym elementem naszej rodziny zastępczej
jesteśmy my – Majka i ja. Bliźniaki bardzo przeżyły nasz
miesięczny okres rozłąki. Jeszcze teraz rano w przedszkolu
dopytują, kto i o której po nich przyjdzie... i czy aby na pewno.
Wiele zawodowych rodzin zastępczych mówi „nie biorę urlopu od
dzieci”. Wiele mówi „przyjmę to ósme, czy dziesiąte dziecko,
bo jak nie, to trafi do domu dziecka”. Znam kilka fajnych rodzin
zastępczych zajmujących się większą gromadką dzieci. Ale jeszcze więcej
takich, które rodzicielstwo zastępcze przerosło.
Te dwie
dziewczynki, o których wcześniej wspomniałem, były bardzo
grzeczne, niesprawiające większych problemów. Co by jednak było,
gdyby dzieci miały zostać na dłużej? Ciągła walka o względy
rodziców zastępczych, czy może rezygnacja z tej walki?
Co więc
było fajne? Co odpowiem pani psycholog? Chyba tylko to, że nadal
uważam się za zwyczajną rodzinę. Taką, która nie miewa „doła”
i nie zadaje sobie pytania „po co to wszystko?” Nie mam ambicji
zbawiać świata, ani ratować wszystkie dzieci. Wiem, że mnie na to
nie stać i tego się trzymam. Wiem też, że nasze działania są
wspierane przez nasz PCPR. Nasza koordynatorka stoi za nami murem, a
jej szefostwo jest otwarte na argumenty. Może właśnie to jest
podstawą bycia dobrą rodziną zastępczą... bo za taką się uważam.
Mnie się wydaje, że ważną częścią bycia dobrą rodziną zastępczą jest też po prostu niedoprowadzenie sytuacji do punktu, w ktorym powie się systemowi "sprawdzam!". Bo jeśli się doprowadzi to może się okazać, że ani ten system nie stoi za nami, ani tym bardziej za dziećmi. Taką mam luźną myśl.
OdpowiedzUsuńTak. Dotychczas nie mieliśmy problemów dużej wagi i niestety nie mam pewności a właściwie mam wątpliwości czy w takim przypadku moglibyśmy też liczyć na wsparcie. Nie chciałabym
Usuń"sprawdzać" czy zawsze dziecko byłoby najważniejsze?
Dlatego wydaje mi się, że bardzo ważną rzeczą jest poznanie granicy, której nie powinno się przekraczać. Zresztą z obu stron.
UsuńJako przykład podam znowu nasz urlop. Teoretycznie dzieci powinny na ten czas zostać umieszczone w rodzinie zastępczej pomocowej, która nie powinna być rodziną zawodową. Z punktu widzenia PCPR-u, chodzi z jednej strony o to, aby nie przemęczać rodzin zawodowych (bo co z tego, że pogotowie, do którego poszły nasze Ptysie miało dwa tygodnie wcześniej urlop, skoro krótko po tym musiało się zmierzyć z siódemką dzieci), a z drugiej – aby w pewien sposób pozwolić się sprawdzić rodzicom zastępczym dopiero oczekującym na dziecko, albo będącym krótko po szkoleniu. W zasadzie doskonale to rozumiem. Jednak w przypadku Ptysi ważnym argumentem było to, że w pogotowiu (do którego ostatecznie poszły) mieszka ich brat. Nasza koordynatorka nas doskonale rozumiała i trochę postawiła się dyrekcji... chociaż może powinienem napisać, że przedstawiła nasze wspólne racje, które zostały wysłuchane.
Z kolei w przypadku Bliźniaków byliśmy przekonani, że bardzo trudno będzie im przebywać z rodziną, której zupełnie nie znają. Nie chcieliśmy rozgrzebywać ran rodzinie pomocowej, w której chłopcy przebywali rok temu, i która zwyczajnie się w nich zakochała. Dlatego zaproponowaliśmy naszą logopedkę. Dziewczynę znaną chłopcom, lubianą przez nich, mającą przygotowanie pedagogiczne, ale niestety bez szkolenia na rodzica zastępczego. Teoretycznie moglibyśmy wytoczyć działa i złożyć wniosek bezpośrednio do sądu... być może ten przychyliłby się do naszej prośby. Uznaliśmy to jednak za działanie bezsensowne, więc w pewien sposób poświęciliśmy dobro rodziny pomocowej z poprzedniego roku. Gdyby przypadkiem ta nie wyraziła jednak zgody, to bardziej skupilibyśmy się na lepszym zapoznawaniu się z jakąś zaproponowaną nam rodziną, niż na walce z systemem.
Pikuś,a bliźniaki , dlaczego nie mogły i nie mogłyby nadal na stałe zamieszkać rodzinie pomocowej,która się w nich zakochała?
UsuńJeszcze jedna sprawa,ale to na spokojnie pytanie do zadania,w odniesieniu do Twojej notki.
Jednak chwilowo nie dysponuję czasem,by o to zapytać z sensem. Więc wkrótce,bo piszę w biegu...
Pozdrawiam.
Nikola
Wczoraj była u nas na praktyce rodzina po szkoleniu. Rodzice planują wziąć w opiekę zastępczą jedno dziecko, ale nie wzbraniają się też przed dwójką rodzeństwa. Jednak bliźniaki nie wchodzą w grę... nie przy bardzo aktywnej mamie biologicznej. Brak stabilizacji i możliwość powrotu do rodziny biologicznej nawet po kilku latach, jest skutecznym straszakiem dla wielu rodzin zastępczych. Również dla rodziny pomocowej, u której chłopcy spędzili wakacje. Wychodzi więc na to, że czasami szybciej może znaleźć rodzinę zastępczą dziecko chore lub zaburzone, ale pozbawione balastu w postaci swojej rodziny biologicznej.
Usuń"Poznanie granicy, której się nie powinno przekraczać" - mówisz. No nie wiem. Wierzę, ze są systemy, w których te granice istnieją po obu stronach. Dziś akurat musiałam posiedzieć nad ustawą australijską, konkretnie Nowej Południowej Walii. Tam jest taka granica od 2014 roku, że dzieci do lat 2 mają mieć regulowaną sytuację do 6 miesięcy, a dzieci powyżej 2 lat mają czas wydłużony do roku (konkretnie ich rodzice). Jeśli ktoś sądzi, że to jest wymuszanie 'zabierania dzieci' to bardzo się myli, bo Australia ma silnego szmergla na punkcie reintegracji. Więc oni reintegrują intensywnie i zawsze preferują pieczę spokrewnioną, tyle że po wielu latach wreszcie skrócili ten czas intensywnej pracy, bo zorientowali się, że mają kilkanaście tysięcy dzieci w pieczach długoterminowych, a to tylko w jednym stanie. Było to własnie efektem dawania wieloletnich szans rodzinom biologicznym, na czym dzieci wprawdzie chyba nie cierpiały za bardzo będąc w RZ, no ale zawieszone były latami. Tyle, że Australia zachowywała się uczciwie, bo jeśli już taka sytuacja się zdarzyła - a zdarzała się często, gdyż tam adopcja wcale nie ma dobrej prasy - to rodzina występowała o status długoterminówki, dostawała reprezentację prawną dziecka i święty spokój od systemu, dzięki którym mogła realnie chronić stabilność dziecka.
UsuńW Polsce jest bardzo podobnie jak w Australii przed 2014, to znaczy dzieci również kwitną latami w rodzinach zastępczych, tylko jak już się uregulują to nikt nie wspomina o żadnej pieczy zastępczej długoterminowej, a po prostu kwalifikuje dzieci do adopcji i koniec balu panno Lalu. Kwestie więzi, stabilizacji dzieci i tak dalej nikogo nie interesują.
Więc to jest na przykład moja granica, której wcale nie miałam zamiaru przekroczyć, ale system zrobił to wobec mnie. Wcześniej nie uprzedzając mnie, że dzieci interwencyjne to statystycznie trzy lata i siedem miesięcy pobytu w RZ, po których system bez skrupułów będzie mi te dzieci chciał odebrać i skierować do adopcji. A ja naiwna wierzyłam, ze jeśli w ustawie jest 18 miesięcy to znaczy to 18 miesięcy. I spoko - po roku byłam gotowa do współpracy adopcyjnej, po półtora roku też, ale po trzech latach nie mogłam dłużej okłamywać siebie i własnej wiedzy przedmiotowej na tyle, aby uwierzyć w ściemę, ze to ma być w interesie dzieci. Destabilizowanie dzieci po trzech latach nie jest w ich interesie, chyba że zabieramy je z rodziny pozabezpiecznej. Destabilizowanie dzieci po trzech latach służy jedynie temu, aby system zaoszczędził środki budżetowe na świadczeniach i wypuścił te dzieci - często oporujące, mówiące 'nie' i straumatyzowane kolejną destabilizacją w swoim życiu - do rodziny adopcyjnej, która jest za darmo.
I nawet jeśli tej rodzinie będzie bardzo trudno - a będzie, bo nie dostanie żadnej pomocy postadopcyjnej - to nie jest to już zmartwienie systemu, a tym bardziej jego budżetu.
Przykro mi, ale polski system nie ma żadnych granic, bo żadnych nie jest w stanie dotrzymać.
Bloo dzieci są u ciebie już tak długo? i co dalej?
UsuńNo właśnie. Tym się różnimy od innych krajów, że u nas nawet jeżeli coś ma podstawy prawne, to najczęściej nie do końca jest ono wymagalne, za to może podlegać rozmaitym interpretacjom i negocjacjom pomiędzy stronami.
UsuńWielokrotnie już pisaliśmy na temat tworzenia nowych domów dziecka, chociaż według prawa małe dzieci nie powinny tam trafiać. No ale skoro już są, to powiat nie ma żadnego interesu w tworzeniu nowych zawodowych rodzin zastępczych. Ma wolne miejsca w placówce, które po części i tak już opłaca i doskonale wie, że jak nie stworzy nowych rodzin zastępczych, to ich zwyczajnie nie będzie i nikt nie zarzuci, że maluch trafi do domu dziecka. Proste. Tutaj, jako rodzina zastępcza niewiele możemy zrobić... jedynie głośno o tym mówić.
Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz, która często ma bardzo podobny skutek, a od rodzin zastępczych zależy. Co jakiś czas gdzieś czytam albo słyszę, że jakaś rodzina zastępcza przyjęła dziesiąte czy dwunaste dziecko pod swój dach. Sama ma wątpliwości czy da radę, ale przecież alternatywą jest placówka. Wszyscy mówią „chwała ci za to”. Ja się za bardzo w takich dyskusjach nie odzywam, chociaż czasami mnie korci, aby zapytać „a pomyślałaś o dotychczasowych dzieciach, a pomyślałaś o sobie?” Nawet znam odpowiedzi, które zapewne bym usłyszał: „dzieci uczą się empatii, zaradności, odpowiedzialności... a ja inaczej nie potrafię”. Tyle tylko, że jest to prosty przekaz dla powiatu, że tak można. Wychodzi więc on z założenia, że skoro rodziny dają radę z dziesiątką dzieci, to na cholerę tworzyć nowe rodziny zastępcze, które będą miały tylko ustawową trójkę i jeszcze trzeba będzie im płacić pensję. I to jest przykład granicy, o której pisałem. Granicy, którą czasami trzeba postawić. Można powiedzieć tylko trójka i ani jedno więcej, można powiedzieć maksymalnie czwórka, albo piątka ale tylko w przypadku rodzeństwa. Można powiedzieć dziesiątka... jak ktoś uważa, że nadal będzie dobrym rodzicem. My mówimy maksymalnie czwórka, a piątka do negocjacji. Inaczej nas zajedziecie i stracicie moim zdaniem dobrą rodzinę zastępczą. O takich granicach myślę w relacjach my i PCPR.
no ja się z tym zgadzam, tylko widzę tu jeszcze inny kontekst, który roboczo bym nazwała grą w "ile jajek masz w koszyku?". Rodziny zawodowe wiążą się z PCPRem umową. W wielu powiatach ta umowa przewiduje również mieszkanie z zasobów miasta i konkretne przywileje, które nabywa się wraz ze stażem, zaufaniem itd. I potem bywa tak, że ma się czworo dzieci w pieczy, do tego dwoje biologicznych, z czego część z tych dzieci ma np. niepełnosprawność, a samemu nie pracowało się poza pieczą już od 10 lat, więc powrót na rynek pracy jest praktycznie niemożliwy, i jednocześnie słyszy się, że do przyjęcia jest trójka dzieci.
UsuńMówisz - asertywność. Ja też bym tak powiedziała, ale wiem, że jeśli mieszka się w mieszkaniu od miasta, jest się osadzonym w życiu rodziny zastępczej i jednak ma się szóstkę dzieci oraz zero widoków na błyskawiczne przebranżowienie, to pewne propozycje stają się propozycjami nie do odrzucenia. Bo w koszyku trzymanym przez PCPR znajdują się wszystkie nasze jajka.
Być może część takich rodzin zagra wtedy w inną grę, która nazywa się 'va banque', ale też znam rodziny, które faktycznie to zrobiły i z tygodnia na tydzień straciły umowę z PCPRem, mieszkanie i pensję, nie straciły natomiast szóstki dzieci, za które nadal chciały i musiały ponosić odpowiedzialność finansową i prawną.
I jasne, że to jest pewien przekaz dla powiatu, który mówi wiele o władzy i możliwości rozciągania granicy, jeśli tylko się tych jajek da do koszyka na tyle dużo, że potem trzyma się rodzinę w garści. Jest to też być może przekaz dla rodzin, aby jajka z koszyka jednak dywersyfikować, choć - żeby być szczerą - trochę nie wiem, jak można prowadzić rodzinny dom dziecka dla 8 dzieci i jednak uchronić się przed włożeniem wszystkich jajek do tego koszyka. Myślę, że samo pójscie w zawodową pieczę już jest grą, w której wiele będzie zależało jednak od partnerów przy stole, a nie tylko od nas samych.