czwartek, 27 czerwca 2019

--- Gender


Bycie rodzicem zastępczym daje ogromne możliwości przyglądania się dzieciom, poznawania ich nawyków, preferencji i potrzeb. Każde z tych dzieci jest inne, pochodzi z innej rodziny, często oczekuje od nas zupełnie czegoś innego niż jego kolega. Dodatkowo widzimy te dzieci w rozmaitych sytuacjach - wtedy gdy są zadowolone lub gdy grymaszą, gdy są wypoczęte lub gdy są zmęczone. Jesteśmy kimś innym niż rodzina biologiczna, ale też kimś innym, niż opiekunowie w przedszkolu, czy szkole. Mamy zawsze grupkę dzieci z rozmaitych środowisk, ale jednocześnie pozwalamy być im sobą. Nie narzucamy im sztywno harmonogramu dnia. Coś proponujemy, ale też dajemy im sporo czasu dla siebie, w którym mogą wybrać czym chcą się bawić i w jaki sposób go wykorzystać.

Dla mnie są to bardzo ciekawe obserwacje. Zwłaszcza te, gdy dziecko próbuje ogarnąć samego siebie, rozpoznać swoje potrzeby i zainteresowania. Może to się wydawać dziwne, ale odnoszę wrażenie, że dzieci są w jakimś sensie bezpłciowe. One przez długi czas nie utożsamiają się z taką, czy inną płcią w sensie zachowań. Owszem, wiedzą czy są chłopcem, czy dziewczynką. Wiedzą, że jedne mają siusiaki, a inne cipki. Ale tak naprawdę, w ich ocenie jest to tylko jedyna rzecz, która je różni. To my dorośli, w pewien sposób narzucamy dzieciom płciowość, narzucamy im pewne zachowania, czasami ograniczając ich potrzeby. Niedawno kilka dni spędził z nami Bill (brat Ptysia i Balbiny). Przyjechał w towarzystwie Axela, innego dziecka zastępczego. Była więc zdecydowana przewaga chłopców nad dziewczynkami (5:1). Byłem ciekawy, jak Balbina zachowa się w takim towarzystwie. Czy zabierze swoje zabawki i będzie na uboczu? A może wtopi się w męską grupę z zabawkami typu samochodziki czy transformery?


Okazało się, że potrafiła zaciekawić chłopców lalkami i wózkami. Doszło do tego, że każdy chciał się zajmować swoim dzieckiem w wózku. Z lalkami nie było większego problemu, natomiast ze środkami transportu – już tak. W ruch poszły nawet taczki. Zaciekawiło mnie nie tylko to, że dla chłopców nie miało żadnego znaczenia, że bawili się zabawkami uchodzącymi za dziewczęce, ale że najbardziej pożądany był murzynek. Jest to lalka, którą kupiliśmy jednej z naszych córek ponad dwadzieścia lat temu. Wybór padł wówczas na nią, ponieważ była prawie o połowę tańsza od swojego białego odpowiednika. Była przeceniona, ponieważ nikt jej nie kupował. A przecież lalki kupują rodzice, a nie dzieci. To rodzice kształtują poglądy dziecka, uczą go reagowania na rozmaite bodźce. Dla dzieci, coś co jest inne, jest ciekawsze, warte zainteresowania i poznania. Dla dorosłych, wręcz przeciwne – jest czymś, co należy wyszydzić i wyśmiać.
Miałem kiedyś kolegę, który w bardzo rygorystyczny sposób wychowywał swoje dzieci. Chłopiec miał zakaz płaczu. Ojciec mówił do niego: „chłopaki nie płaczą”, a on się do tego stosował (chociaż często miał z tym duże problemy). Moi rodzice nigdy nie zabraniali mi ani płakać, ani bawić się lalkami. Mogłem grać zarówno w korale, gumę i skakankę z koleżankami, jak też w kapsle, piłkę, a nawet na pieniądze (w kacki, albo do muru) z chłopakami. Jakoś wyrosłem... w poszanowaniu równości i tolerancji dla wszelkich zachowań.

Po tym nieco przydługim wstępie, napiszę o co właściwie mi chodzi. Okazuje się, że kontakt z dziećmi, a konkretnie – wnikliwa ich obserwacja, może powodować zmiany światopoglądowe. Jeszcze kilka lat temu należałem do osiemdziesięciu procent społeczeństwa, dzisiaj należę już tylko do szesnastu. Przez całe życie byłem tolerancyjny wobec różnego rodzaju inności, w tym również w stosunku do osób homoseksualnych. Jak tylko sięgam pamięcią, zawsze byłem za zrównaniem ich praw we wszelkich dziedzinach życia, za wyjątkiem... Tym wyjątkiem jest właśnie te 16% społeczeństwa, które nie widzi niczego złego w adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Wydawało mi się to ostatnią rzeczą na tym ziemskim padole, którą będę kiedykolwiek gotowy zaakceptować. A jednak...

Uważam, że powinna rozpocząć się w naszym kraju jakaś debata na temat adopcji przez pary jednopłciowe. Chociażby dlatego, aby każdy wiedział o czym mówi, i nawet jeżeli się różni w swoich poglądach, to potrafił to robić kulturalnie, w oparciu o argumenty. Być może strzelam sobie blogowego samobója, bo przecież rachunek prawdopodobieństwa nie kłamie. Osiemdziesiąt procent osób tutaj zaglądających zapewne myśli tak jak ja kiedyś – wszystko, tylko nie to. Niech sobie homoseksualiści robią co chcą w zaciszu swoich domów, ale wara im od naszych dzieci. My jesteśmy solą tej ziemi, jesteśmy rodziną tradycyjną i konserwatywną, co daje nam mandat do tego, że cokolwiek w tym temacie powiemy, to na pewno mamy rację.

Spróbuję zatem przytoczyć kilka argumentów i kontrargumentów. Opisać to, o czym niektórzy zwyczajnie nie chcą słyszeć i wdawać się w jakąkolwiek polemikę.

Na początek może trochę historii. Ponieważ przedmiot moich rozważań od kilku lat niemal nie schodzi ze sceny politycznej, można odnieść wrażenie że właśnie nasz świat chyli się ku upadkowi, że oto wyjeżdża czwarty jeździec Apokalipsy i za chwilę będzie koniec... może będzie, ale raczej nie z tego powodu. Okazuje się, że najstarsze dzieci wychowujące się w rodzinach homoseksualnych są już dorosłe. Oficjalnie pierwszą prowincją na świecie, która zezwoliła na adopcję związkom jednopłciowym, była kanadyjska Kolumbia Brytyjska. Miało to miejsce w 1996 roku. Z kolei pierwszym krajem na świecie, który zalegalizował zarówno adopcję, jak też małżeństwa homoseksualne (w 2001 roku) była Holandia. Ale tak naprawdę, wszystko zaczęło się dużo wcześniej, bo pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Zjawisko to dostało nawet swoją nazwę „lesbian baby boom”. Wówczas nie było jeszcze mowy o adopcjach, ale przecież para jednopłciowa nie musi wychowywać dziecka, które koniecznie pochodzi z adopcji. Zresztą nawet w naszym kraju, o czym być może mało kto wie, w rodzinach nieheteroseksualnych wychowuje się ponad 50 tysięcy dzieci. A zatem już na tym etapie pojawia się pewien dualizm. Nie wyrażamy zgody na adopcję, czy na wychowywanie dzieci?

Oliwy do ognia dolał Mark Regnerus (socjolog z Uniwersytetu Teksańskiego w Austin), który w 2012 roku opublikował badania, z których wynika, że dzieci par homoseksualnych są mniej szczęśliwe, częściej zapadają na depresję, częściej popełniają samobójstwa, cechują się niższym poziomem wykształcenia, częściej doświadczają problemów w swoich związkach, rzadziej określają swoje relacje z rodzicami jako bezpieczne, gorzej oceniają swoje zdrowie psychiczne, rzadziej identyfikują się jako heteroseksualne, a nawet są częściej zmuszane do seksu wbrew swojej woli.
Badania te wprawdzie zostały zakwestionowane ze względu na ich niewłaściwą metodologię i odcięły się od nich między innymi amerykańskie Towarzystwa Psychologiczne, Psychiatryczne, Seksuologiczne (w Polsce Instytut Psychologii PAN), to jednak informacja poszła w świat. Różne ugrupowania chętnie powołują się na te badania, zupełnie ignorując wiele innych, jak choćby raporty Center for Family Research na Uniwersytecie w Cambridge (2009-2010), czy Uniwersytetu w Melbourne (2014).
O co w zasadzie chodziło z tym Regnerusem? Otóż bazą porównawczą w badaniu, była ponad tysięczna grupa stabilnych rodzin heteroseksualnych, a po drugie stronie szali postawiono rodziny homoseksualne, wywodzące się najczęściej z rozbitych wcześniejszych związków, rodziny przybrane i pozostałe (nie dotarłem do informacji, co to za grupa rodzin). W każdym razie znacząco zaburzyło to wynik, ponieważ problemy dzieci nie wynikały z samego faktu wychowywania się w rodzinach jednopłciowych, ale były następstwem braku stabilizacji w całym okresie dorastania (również przed rozpadem wcześniejszych związków, czy mieszkaniem w rodzinach patologicznych). Zresztą sam Mark Regnerus przyznawał, że jego wyniki badań są często wypaczane. Chodziło między innymi o zwiększoną ilość molestowań dzieci z rodzin nieheteroseksualnych. W całej pracy badawczej jest tylko stwierdzony fakt, ale nie jest sprecyzowane na jakim etapie opieki miało to miejsce. Do tego jednym z jego wniosków jest przyznanie, że gorsze wyniki mogą też być skutkiem ciągłego stresu związanego z trwałą stygmatyzacją społeczną, co też przekłada się na brak poczucia bezpieczeństwa.

W opozycji do tych wyników jest praca dr Joanny Mizielińskiej z Instytutu Psychologii PAN, która nie tylko jest głęboko osadzona w polskich realiach, to jeszcze udało mi się przeczytać fragmenty tego opracowania, których część postaram się w dalszej części przytoczyć.

Zacznę od najważniejszego argumentu, jaki przedstawiają przeciwnicy wychowywania dzieci przez pary jednopłciowe, mianowicie od braku właściwych wzorców. Zacząłem się zastanawiać, na czym właściwie polega prawidłowy wzorzec ojca, albo matki. Myślę, że to już nie ten czas, gdy matka była od garów, sprzątania i opiekowania się dziećmi, a ojciec miał tylko zarobić na utrzymanie rodziny. No więc co?
No to może matka: delikatność, miłość, ciepło, opiekuńczość, odpowiedzialność.
A ojciec: odwaga, siła, fantazja, determinacja, umiejętność wspierania, skuteczność w realizowaniu zadań. Tylko, czy te cechy są w obecnym świecie jeszcze w jakiś sposób „upłciowione”?
A może chodzi głównie o to, aby dziecko uczyło się od rodziców bliskości drugiej osoby, umiejętności okazywania sobie miłości i szacunku, umiejętności komunikowania się, reagowania na różne sytuacje. Krótko mówiąc, poznało wzorzec bycia w związku. Przy tak postawionej tezie, nie ma znaczenia, czy dziecko ma mamę i tatę, dwie mamy, czy dwóch ojców.
Do tego w rodzinach heteroseksualnych, mogą przecież zdarzać się przypadki braku poczucia bezpieczeństwa, czułości, rozmów, wspólnego podejmowania decyzji. To też są wzorce. Tyle, że złe wzorce. Właśnie takie znają wszystkie dzieci, które trafiają do naszej rodziny.
Albo przykład związku, w którym ojciec jest słaby, i syn jest pod silnym wpływem matki. W dorosłym życiu być może będzie szukał nie partnerki, ale kobiety, której władzy będzie chciał się poddać (tak jak w dzieciństwie). Z kolei gdy matka będzie wycofana, to chłopiec w dorosłym życiu może będzie interesował się tylko kobietami uległymi. Można też wspomnieć o rodzinach niepełnych. Chłopiec mieszkający tylko z matką, do tego mający negatywny przekaz o ojcu, może dorastać w nienawiści do wszelkich męskich aspektów swojego pochodzenia. Natomiast mieszkający z ojcem wiecznie oskarżającym swoją byłą partnerkę, może widzieć w kobiecości uosobienie wszelkich wad, co będzie prowadziło do poszukiwań kobiety idealnej. Tak więc sama heteroseksualność nie daje żadnej gwarancji. W każdym związku ważni są ludzie. Dziecko musi przede wszystkim nauczyć się od rodziców umiejętności budowania relacji, komunikowania swoich potrzeb i asertywności. Bo to są cechy, które umożliwią mu zmierzenie się ze światem zewnętrznym. Czy do tego potrzebne są dwie płci? Czasami wystarczy tylko jedna mama, albo jeden tata.
Zwracana jest też uwaga na to, że przecież dziecko nie żyje tylko w hermetycznym świecie swoich homoseksualnych rodziców. Istnieją przecież babcie, dziadkowie, ciocie, kuzynostwo, nauczyciele, koledzy. To też są pewne wzorce, z których dziecko czerpie swoją wiedzę o świecie.
I naprawdę dziecku nie jest potrzebny wzorzec tradycyjnej rodziny, rozumiany w takim sensie, że chłopiec musi umieć naprawić samochód, zrobić remont mieszkania i zorganizować wycieczkę dla całej rodziny. Z kolei dziewczynka niekoniecznie musi piec babki, zszywać skarpetki i pięknie pachnieć.
Joanna Mizielińska w swojej pracy też nie dokonuje jakiegoś sztucznego podziału na wzorce. Jej zdaniem istnieje tylko jeden, kształtowany „...poprzez negocjacje, przez uwzględnienie preferencji i kompetencji partnerów oraz przez uwzględnienie praktycznych spraw, takich jak praca zarobkowa, czy organizacja jej czasu”. Zwraca też uwagę na to, że bywają rodziny homoseksualne próbujące realizować model tradycyjnej rodziny, jednak ci zajmujący się domem i dziećmi niemal zawsze czują pewien dyskomfort wynikający z niedowartościowania ich pracy. Ciekawym wnioskiem jest też to, że „... badani często krytykują tradycyjną rodzinę i podkreślają, że ich związki są inne w porównaniu z normatywno - wykluczającym wzorcem, jednocześnie mają tendencję do opisywania swoich rodzin jako normalnych i zwyczajnych”.

Drugą bardzo ważną kwestią, jest dbanie o dobro dziecka (chociaż niektórzy twierdzą, że nie chodzi o żadne dobro dziecka, ale dobro swoich poglądów).
Przeciwni adopcjom przez pary jednopłciowe podkreślają, że dzieci na każdym kroku będą odczuwać inność, będą szykanowane, będą miały niskie poczucie własnej wartości, a ich rodzice będą coraz bardziej sfrustrowani. Tutaj odniósłbym się do tego, o czym napisałem na samym początku (o zabawach naszych dzieci lalkami). Dziecko nie odczuwa inności, dopóki ktoś mu o tym nie powie. Gdy patrzy na kolegę to widzi tylko kolegę (najwyżej mniej lub bardziej sympatycznego), a nie grubasa, rudzielca, biedaka, syna alkoholika, muzułmanina, czy homoseksualisty. Dlatego między innymi uważam, że debata na temat adopcji przez pary jednopłciowe byłaby tak ważna, bo edukację należy rozpocząć od góry. Zresztą gdy czytałem rozmaite procentowe porównania dotyczące akceptacji par homoseksualnych i możliwości wychowywania przez nie dzieci, to najbardziej otwartą grupą jest młodzież. Duże znaczenie ma też poziom wykształcenia i miejsce zamieszkania. Najbardziej zatwardziałą i niezdolną do zmian światopoglądowych grupą jest 50+, do której i ja należę.
Z kolei rozmaite badania pokazują, że dzieci wychowujące się w rodzinach nieheteroseksualnych, wcale nie czują się gorsze, a wręcz mają luźniejsze podejście do życia. Jedyne co je różni to nieprzywiązywanie wartości do tego co jest chłopięce, a co dziewczęce. Tutaj mogę tylko podać kilka nazwisk (ponieważ w żaden sposób nie wnikałem w opracowania tych osób): Susan Golombok, Charlotte J.Patterson, Judith Stacey, Dorota Majka-Rostek.
W tym wątku należałoby też zadać pytanie, dlaczego dzieci z tradycyjnych rodzin, tak chętnie utożsamiają się z matką lub z ojcem (dziewczynka z matką, chłopiec z ojcem), a na pewnym etapie życia zaczynają w pewien sposób adorować płeć przeciwną (bo przecież nie bez powodu mówi się o córeczce tatusia i synku mamusi)? Jak to wygląda w przypadku dzieci w związkach jednopłciowych?
W tym momencie nie będę się zbytnio wysilał, tylko zacytuję Katarzynę Banach z Instytutu Studiów Społecznych na Uniwersytecie Warszawskim:

Od najmłodszych lat wpajane jest nam przekonanie, że między płciami istnieją pewne immanentne różnice, mające swoje podłoże w odmienności biologicznej obu płci. Ten esencjalizm (biologiczny i nie tylko) tworzy podstawę do naturalizowania różnic między płciami, czyli utrzymywania, że różnice te są naturalne, niezmienne i absolutne. Proces ów w dużym stopniu dokonuje się właśnie w trakcie socjalizacji pierwotnej w rodzinie. Przykładem wzmacniania różnic między płciami jest choćby kupowanie chłopcom i dziewczynkom odmiennych ubrań, książek czy zabawek – takich, które zgodne są ze społecznym wzorcem płci kulturowej, jak również stawianie wobec nich odmiennych oczekiwań odnośnie pożądanych zachowań i postaw.
(…)
Wpływ rodziny na socjalizację do ról płciowych jest zatem niepodważalny i wielostronny.
Większość badań poświęconych roli rodziny w procesie nabywania ról płciowych nie uwzględnia ważnych zmiennych takich, jak tożsamość seksualna rodziców, rasa i etniczność, klasa społeczna czy ogólna sytuacja socjoekonomiczna rodziny (por. Epstein, Ward 2011; Lopéz Sanchéz 1984; Witt 1997). Wnioski z tych analiz dotyczą prawie wyłącznie rodzin rasy białej, z klasy średniej, z dwojgiem heteroseksualnych rodziców. Nie możemy zatem generalizować ich na ogół populacji. Wydaje się, iż – uwzględniając powyższe zmienne i badania na zróżnicowanej populacji – należałoby najpierw podjąć próbę lepszego zrozumienia procesu, w którym dzieci uczą się płci kulturowej, gdyż może okazać się, że występują tu istotne różnice ze względu na przekazywane normy i wartości.
(…)
W wielu badaniach stwierdzono, że w rodzinach jednopłciowych przekazuje się mniej stereotypowe modele kobiecości i męskości oraz w mniejszym stopniu nakłania się dzieci do wypełniania kulturowo zdeterminowanych ról związanych z płcią (por. Anderssen i in. 2002; Bos, Sandfort 2010; Fulcher i in. 2008; Green i in. 1986; Hoeffer 1981; Stacey, Biblarz 2001; Sutfin i in. 2008).
(…)
Badanie wykazało, że główną zmienną wyjaśniającą nie była tożsamość seksualna rodziców, a podział ról w ich związku. Im podział ten był bardziej egalitarny (rodzice starali się po równo dzielić między sobą pracę zarobkową i obowiązki domowe), tym mniej stypizowane były ich dzieci pod względem płci kulturowej – szczególnie w kwestii preferencji przyszłego zawodu. Co ciekawe, w badaniu okazało się, że dzieci z rodzin bardziej egalitarnych w mniejszym stopniu przypisywały poszczególne aktywności czy zawody jednej z płci, co oznacza, że w mniejszym stopniu były one świadome kulturowych stereotypów płci (por. Fagot, Leinbach 1995; Lackey 1989; Lippa 2002). Transgresje ról płciowych w takich rodzinach są rzadziej postrzegane jako coś negatywnego, choć w przypadku chłopców spektrum akceptowalnych zachowań wykraczających poza role tradycyjnie przypisane mężczyznom jest węższe, niż w przypadku dziewczynek (Fulcher i in. 2008; Helwig 1998, Sutfin i in. 2008).”


Kolejnym ważnym argumentem jest to, że dzieciom z takich rodzin nie będzie powodziło się w miłości, bo najczęściej i tak będą szły śladem swoich rodziców, a te oporne i niewzruszone w byciu heteroseksualnym, nie będą wiedziały jak się obejść z płcią przeciwną. Tutaj kontrargumentów jest co niemiara. Gdyby założyć, że orientacja seksualna dzieci jest determinowana przez orientację ich rodziców, to przede wszystkim należałoby odrzucić ugruntowaną już wiedzę o prenatalnej genezie homoseksualizmu. Wprawdzie pełnej zgodności wśród naukowców nie ma, co powoduje, że całkiem sporo jest zwolenników teorii, iż homoseksualizm jest chorobą nabytą, a przynajmniej skutkiem niewłaściwego wychowania, to jednak w tym drugim przypadku, trzeba by się jeszcze zastanowić, dlaczego większość homoseksualistów pochodzi z rodzin heteroseksualnych. Owszem, mniejszość mniejszością, co przekłada się na odpowiednie procenty, ale jakąś winą tych hetero trzeba by w takiej sytuacji również obarczyć.
Przytaczane są przypadki samotnych rodziców, którzy choć nie są biologicznie matką i ojcem jednocześnie, to już w sferach emocjonalnych potrafią nimi być. Z pomocą przychodzą też dziadkowie, rodzeństwo, koledzy, nauczyciele... w ostateczności tylko literatura. Zresztą gdyby sięgnąć choćby do czasów mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, to jakie wówczas było wychowanie seksualne? Najczęściej wcale go nie było.
Wydaje mi się, że wiele złego robi przekaz medialny. Gdyby ktoś mnie zapytał, z czym kojarzy mi się para gejów, to odpowiedziałbym, że z dwójką wulgarnych i wypacykowanych facetów na paradzie równości. Z takiego przekazu płyną wnioski, że osoby homoseksualne bardzo lekko traktują związki, że w zasadzie chodzi tylko o seks, nie ma żadnych norm, a podstawowymi epitetami je określającymi są infantylizm, egoizm i narcyzm. Za słabo podkreśla się, że jest to tylko pewien typ osób homoseksualnych, a być może tylko ludzi, których celem jest jedynie zwrócenie uwagi na problem.
No i tutaj zdecydowanie w sukurs przychodzi pozycja dr Mizielińskiej. Pary homoseksualne, to normalni ludzie. Tacy, którzy pracują, płacą podatki, odprowadzają swoje dzieci do przedszkoli i szkół. Tacy którzy mają swoje zainteresowania i pasje. Jedyne co im przeszkadza, to nierówne traktowanie i brak mądrych zapisów ustawodawczych. Skoro już wiadomo, że takie rodziny istnieją, to po co stwarzać problemy. Zadam tylko jedno pytanie. Co się stanie z dzieckiem dwóch lesbijek, gdy umrze ta, która według prawa jest matką? Przy złej woli jakiegoś urzędnika, trafi do mnie.
Jesteśmy jednym z tylko sześciu krajów Unii Europejskiej, w których ustawodawca nie zna pojęcia związków partnerskich. Dodam tylko (co mnie zaskoczyło), że w każdym z pozostałych krajów, dozwolona jest adopcja przez pary jednopłciowe. Do tego w wielu przypadkach najpierw była legalna adopcja, a dopiero później małżeństwo, czy też formalny związek.

Na koniec dochodzę być może do kwestii najważniejszej w zadanym pytaniu: "dlaczego nie?"
Nie, bo tradycja. Nie, bo kultura. Nie, bo religia. Nie, bo takie mam poglądy. Na co mi argumenty. Dziecko zapewne i tak woli mieszkać w domu dziecka, niż w rodzinie jednopłciowej. Dlaczego? Bo przecież to jest wbrew naturze. Niektórzy nawet idą o krok dalej, proponując zapytanie dziecka o zgodę. Już widzę miny naszych czterolatków, gdy zadaję im takie właśnie pytanie.
Rozumiem, że dla kogoś ważna jest wiara. Rozumiem, że Bóg stworzył kobietę i mężczyznę, a nie pozostał tylko przy Adamie. Mogę się najwyżej zastanawiać, dlaczego stworzył też homoseksualistów? „Pomyłka liczebna”, czy jednak „wodzenie na pokuszenie”. Jednak w mojej ocenie, są to przekonania dotyczące mnie, konkretnej jednostki i nie mam prawa przerzucać ich na całe społeczeństwo. To mniej więcej tak, jakby Świadkowie Jehowy zaczęli walczyć o zakaz transfuzji krwi w całym kraju, bo dla nich jest to jeden z najważniejszych punktów wiary.
Gdy byłem mały, to mówiło się, że jesteśmy sto lat za murzynami. Teraz, aż strach używać takich określeń. Powiem więc, że w kwestii adopcji przez osoby homoseksualne, jesteśmy mniej więcej na etapie rozważań, jakie miały miejsce za oceanem ponad trzydzieści lat temu. Można się sprzeczać, kto jest za kim. Ja uważam, że mleko już się rozlało i teraz należy raczej spytać „kiedy?”, a nie „czy?”.
Sporo osób zadaje też pytanie „dlaczego?”. Przecież do ośrodków adopcyjnych ustawiają się kolejki. Dlaczego je wydłużać rodzicom heteroseksualnym, rodzinom w których jest mama i tata? Myślę, że na to pytanie już każdy sam sobie musi odpowiedzieć, w oparciu o własne przekonania i dostępną wiedzę. Być może moje rozważania w jakiejś mierze to ułatwią.

Polecam też do przeczytania:




10 komentarzy:

  1. ja jak zwykle pierwsza, na początku az mi się ciepło zrobiło, bo jakoś źle odczytałam Twoje intencje, odwrotnie znaczy. Ale zaraz mi się rozjaśniło. Bo ja też w tych kilkunastu procentach, od lat. Nigdy z tym nie miałąm problemu. Pierwszy raz z ta kwestia zetknęłam się w LO w latach 80tych. Była wtedy jakaś debata o prawie do aborcji(przełom 80/90) i pierwszy raz musiałam pomyśleć na tak ważny temat. a potem już rozkmniniałąm kolejne. I nie, nigdy nie byłam przeciwna ani związkom jednopłciowym, ani adopcji. Zawsze byłąm przeciwna agresji, przemocy i ryrało mnie, czy ktoś biały czy żółty, czy mężczyzna czy kobieta. Fajnie, ze przytaczasz te badania.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pikuś - jeśli możesz - napisz co słychać u waszych maluchów : u Plotki, Messengera, Sasetki i Maludy i Kapsla. Proszę .

    OdpowiedzUsuń
  3. Adopcje przez pary jedno płciowe będzie akceptować pewnie może i 20%.
    Dla nas/tych 16% ważne,że dzieci są kochane.Lepiej niech dwóch panów kocha jak jeden razem z mamusią katuje lub dziecko żyje bez miłości w DD.Nie ma co rozwijać tematu-tu się zgadzamy.
    Ale jak zrobić by zwiększył się procent tolerancji w przedszkolach,szkołach?
    By nie wytykały palcami tych dzieci inne dzieci?
    Nikt dzieciaków nie uczy tolerancji,one w domu słyszą teksty
    -Jak można chłopca w różową bluzkę ubrać,geja z niego robią//tekst autentyczny niby cywilizowanej mamy./
    Dodajmy nauczycieli i ich słynne rozmowy w pokoju nauczycielskim. Tam jest średniowiecze i zaściankowość/dobra,nie wszyscy ale ci normalniejsi boją się wychylać.
    Już słyszę pytania-a który tatuś przyjdzie do szkoły z oczywista nutka zjadliwości.
    Tyma razem kobiety mają lepiej,nasze znajome panie maja roczne dziecko,sąsiedzi nie bardzo wiedzą -siostry? koleżanki?
    Nie znam statystyk, ale: 15 lat temu w USA poznałam dwóch panów,adoptowali dwoje dzieci/nie rodzeństwo-dzieciaki narkomanek z nieznanych tatusiów/dzieciaki zyskały rodzinę ,dwa komplety zakochanych dziadków,dużo cioć i wujków.
    Są dzisiaj normalnymi nastolatkami.
    Tolerancji uczymy się w domach i szkołach .I tu jest problem.
    Gosia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. problem i szansa :-) edukujmy, opowiadajmy, szerzmy, nie bójmy się, prezentujmy poglądy, bądźmy przygotowani (post Pikusia wydrukować by trzeba :-) ) , uczmy nasze dzieci i przyjaciół naszych dzieci, dawajmy świadectwo, to wymaga czasu zapewne, muszą wymrzeć radykałowie, mam nadzieję, ze z roku na rok ten "%" będzie coraz wyższy

      Usuń
  4. Wow. Ciężki poruszasz temat ale zgadzam się w 100%. Nie czytałam badań na ten temat, nie znam nikogo wychowanego w jednopłciowej rodzinie. Ba! Nie znam nawet dobrze żadnej jednopłciowej rodziny! Ale nie muszę. Jestem z tych, którzy nie uważają homoseksualistów za wynaturzenie. Znam kilku i są to jak najbardziej "normalni", fajni ludzie. Nie rozumiem dlaczego nie mieliby adoptować dzieci. Tym bardziej, że jedna połowa z nich (lesbijki) mogą je sobie nawet zrobić i urodzić przy pomocy dawców nasienia. Pary homo mogą również zostać rodzinami zastępczymi (!!!) ponieważ przy braku formalizacji związku brana jest pod uwagę tylko jedna osoba. Problemem jest myślenie, czy też jego brak. Ignorowanie problemu. Bo dzieciaków jest dużo. I nawet jeśli nie adopcja to czemu nie właśnie "oficjalnie" rodziny zastępcze? Ja nie widzę żadnego problemu. Serio ktoś sądzi, że dziecko świadomie wybrałoby dorastanie w placówce niż kochającej rodzinie tylko dlatego, że to "nienaturalne"? Obłęd. Najważniejsza jest miłość, szacunek, zrozumienie, cierpliwość, chęć pokazania świata itd... Często brakuje tego również w heteroseksualnych rodzinach no ale cóż... przynajmniej są przyzwoite. Szkoda tylko, że większość myśli o własnym widzi mi się a nie o dobru dzieci. Bo niestety ale przeciwko jest mnóstwo ale jakoś do adopcji albo zostania rodziną zastępczą się tak wiele nie garnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. niee, pary jednopłciowe nie mogą zostać RZ. To znaczy technicznie mogą w sposób przez Ciebie opisany: jako osoba samotna ukrywająca fakt bycia w związku. Ale ta deklaracja nie przejdzie próby czasu i współpracy z instytucją, podobnie jak nie przechodzi z konkubinatami hetero.
      Nie wiem, czy to oznacza, że polskie prawo powinno się zmieniać w kierunku otworzenia adopcji/pieczy na pary żyjące w konkubinatach, czy jednak w kierunku legalizacji związków partnerskich. Osobiście wydaje mi się, że to drugie, bo jednak w przypadku i pieczy, i adopcji, istotna jest formalna decyzja o stabilizacji związku (i wiążących się z nią zabezpieczeniach obu stron). Natomiast niekoniecznie tą stabilizacją musi być małżeństwo.
      Tak czy inaczej w aktualnej polskiej rzeczywistości są to abstrakcyjne rozważania :(

      Usuń
    2. Cóż, nie wiem jak to wygląda ze strony prawnej - ja dopiero zaczynam kurs na RZ, ale w naszym PCPRze, Pani koordynator otwarcie przyznała, że takie przypadki mają miejsce i nikt nie ukrywa bycia w związku. Po prostu jet uznawany za osobę "oficjalnie" samotną, w związku z czym ustawodawca nie przewidział jakiejkolwiek formy sprawdzania dla partnera. Rodzi to problemy dla wszystkich Pań zajmujących się u nas pieczą zastępczą ponieważ jedyne co mogą to ładnie poprosić o zaświadczenie z KRK czy lekarza rodzinnego. Żadnych badań już ten partner przejść nie może. No a dziećmi zajmują się oboje. Funkcjonuje u nas tak wiele RZ spokrewnionych z dziećmi. Co do reszty nie mam pewności ale przy zainteresowaniu pieczą na terenie naszego powiatu (w tym roku zgłosiły się do szkolenia 2 lub 3 rodziny niespokrewnione, w zeszłym roku żadna) myślę, że jest tak samo. Zgadzam się jednak, że rozważania na temat legalizacji adopcji/pieczy zastępczej czy związków partnerskich (chociaż w mniejszym stopniu) są na razie abstrakcją. Mam nadzieję, że kiedyś to się zmieni i im szybciej tym lepiej.

      Usuń
  5. tu stała czytelniczka MS. Jak najbardziej jestem za umożliwieniem adopcji lub bycia RZ parom jednopłciowym. Wydaje mi się, że jeśli takie osoby tworzą trwały związek w niesprzyjających warunkach, wbrew przeciwnościom, to są często lepszym przykładem, wzorcem, autorytetem dla dzieci z trudną przeszłością. Są niejako gwarancją przekazania umiejętności radzenia sobie w trudnych warunkach, walki "o swoje". To bardzo ważne by przekazywać dzieciom postawę "jestem kimś bo jestem sobą". Heteroseksualnym parom po prostu łatwiej w życiu - nie muszą chronić się za żadną tarczą, więc nie mają jej w pogotowiu...

    OdpowiedzUsuń
  6. Zaburzę Twoje wewnętrzne statystyki nt. czytelników, ja też z tej mniejszości pro-mniejszościowej. Przede wszystkim przeraża mnie zróżnicowanie prawne i jego skutki dla tych rodzin, które już istnieją (gdzie istnieje potrzeba przysposobienia przez drugiego rodzica). Ale i przeciwko adopcji przez pary nic nie mam. Więcej mam przeciwko kulawym procedurom i zbawianiu świata przez pracowników OAO, DD itp.

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń