Podobno
najtrudniejszym okresem w życiu każdego człowieka jest wiek
dorastania. Być może. Nie zamierzam z tą tezą polemizować. W
każdym razie czterolatki są niezłym preludium do tego co ma
nastąpić później.
Ostatnio
całkiem sporo czasu spędziłem z naszą czwóreczką czterolatków
(plus/minus kilka miesięcy), ponieważ wszyscy jak jeden mąż,
zachorowali na ospę. Niestety nijak się to nie przekładało na
wyciszenie i ubolewanie nad swoim stanem. Dzieciaki roznosiły dom i
ogród. Trampolina nie była już wystarczającym sprzętem
wysysającym energię z naszych dzieci, a na spacery do lasu i na
plac zabaw nie mogliśmy sobie pozwolić, bo przecież stanowiliśmy
ognisko zarazy.
Wymyśliłem,
że wspólnie zrobimy piaskownicę. Trochę się rozmarzyłem i
postanowiłem, że będę dla dzieci jako ten mistrz, w którego
wpatrzeni, będą budować wiarę w siebie, będą dążyć do
samodzielności i z ufnością patrzyć w świat. Chciałem chociaż
na te kilka dni zapomnieć, że istnieje coś takiego jak „szlaban”
i „wypad”, jak kara i nagroda. Chciałem połączyć idee Marii
Montessori i Alfie Kohna.
Zanim tę
historię opiszę, spróbuję w kilku słowach skupić się na
najbardziej charakterystycznych cechach każdego z naszych dzieci.
Niby każde jest inne, ale jednak po tych kilku wspólnych dniach stwierdziłem, że w zasadzie są takie same... chociaż mam pewien
opór, aby napisać, że są zwyczajnymi czterolatkami.
Balbina
jest typem przywódcy. Gdy mieszkała ze swoją mamą, to rządziła
wszystkimi, nawet nią. Jednocześnie była hołubiona, wyróżniana
wśród rodzeństwa, wszystko było jej wolno, spełniano każdą jej
zachciankę (co ma miejsce nawet teraz w trakcie spotkań z mamą).
Przez pewien czas, trudno było jej zaakceptować to, że teraz jest
już tylko jedną z równych.
Ptyś z
kolei jest chłopcem zakompleksionym, mającym bardzo niską
samoocenę. Rzadko wdaje się w bójki, czy dyskusje słowne. Jest
często na uboczu, lubi bawić się sam. Niektórzy podobno
doszukiwali się w jego zachowaniu jakichś zaburzeń. Moim zdaniem
jest typem samotnika, dziecka introwertycznego, którego sposób
bycia jest być może następstwem doświadczeń z wczesnego
dzieciństwa. Zdarzają mu się momenty odrętwienia (gdy ktoś na
niego krzyknie, albo tylko zwróci mu uwagę). Stoi wówczas
nieruchomo, z wzrokiem wpatrzonym w tę osobę... i nic nie mówi.
Jest to podobno typowe zachowanie dzieci, które doświadczały, lub
były świadkiem przemocy. Takie dziecko myśli sobie „skoro się
nie ruszam, to może mnie nie zauważy”. Wkrótce zapoznamy się z
jego oceną psychologiczną, która być może rzuci szersze światło
na przyczyny takich zachowań.
Remus w
pewien sposób funkcjonuje jako maskotka towarzystwa. Jest pogodny,
spolegliwy, nie wadzi nikomu. Jest typem, który nie ma wrogów.
Chociaż potrafi też być humorzasty, łącznie z robieniem scen i
rzucaniem się na podłogę. Ciekawe jest to, że o dziecku niemal
idealnym trudno jest napisać coś więcej. Zdecydowanie łatwiej
opisuje się jego brata bliźniaka.
A zatem
Romulus... chłopiec ciągle walczący o nasze względy (niestety
wyróżniając się głównie niewłaściwym zachowaniem). Wchodzi w
spory z każdym z pozostałych dzieci (również ze swoim bratem).
Potrafi kopnąć, ugryźć, popchnąć... tak bez przyczyny, dla
wyrzucenia z siebie emocji. Zupełnie tego nie kontroluje. Potrafi
zaatakować także Balbinę, chociaż dobrze wie, że ta nie będzie
mu dłużna. A potem jest wielki płacz i skarżenie „bo Balbina
mnie uderzyła”. Jest nieprzetłumaczalny. Skarcony, po kilku
minutach robi dokładnie to samo. Za to doskonale sprawdza się w
relacji „jeden – na jeden” z opiekunem.
Pomysł
z robieniem piaskownicy kiełkował w mojej głowie już od dawna. W
zasadzie od momentu, gdy podręczna piaskownica w krótkim czasie
została pozbawiona całej zawartości piasku, a dzieci wykopały w
ziemi pod domem wielki dół, będący substytutem plaży z wielką
ilością pięknego i czystego piachu.
Samowolka budowlana naszych dzieci |
Przypomniałem
sobie, że piętnaście lat temu, gdy spychacz kształtował teren
naszego ogrodu, wyłoniła się spod ziemi warstwa pięknego (niemal
morskiego) piasku. Przez jakiś czas z tej naturalnej piaskownicy
korzystały nasze córki, jednak z biegiem lat wszystko zarosło
rozmaitym zielskiem.
Z
zapałem zabrałem się do pracy. Po kilku dniach dotarło jednak do
mnie, że podjąłem się heroicznego zadania. Nie dość, że
musiałem przekopać ponad trzydzieści metrów kwadratowych ziemi
(odwracając wszystkie warstwy do góry nogami na głębokość
jednego metra), to jeszcze naruszyłem konstrukcję dotychczasowej
huśtawki. Okazało się, że jest ona już na tyle spróchniała, że
dalsza jej eksploatacja grozi katastrofą budowlaną. Niewiele się
namyślając, usiadłem do komputera i w ciągu godziny zamówiłem
nową huśtawkę, dumnie nazywaną „placem zabaw”. Wyglądała
bardzo ładnie, była kolorowa i zrobiona z drewna cedrowego. Jako
produkt pochodzący wprost z Ameryki, nie wzbudzała we mnie jakichś
podejrzeń, zwłaszcza że w opisie stało jak wół: „bardzo łatwy
montaż”.
Tyle pozostało ze starej huśtawki |
Prace
odkrywkowe, mające na celu przywrócenie dawnej świetności naszej
piaskownicy, rozpocząłem oczywiście razem z dziećmi. Nie
przypuszczałem, że będą mi one towarzyszyć niemal bez przerwy,
przez ponad tydzień. Niewątpliwie była to dobra lekcja o życiu
czterolatków. Najpierw dotarło do mnie, że u dzieci w tym wieku
zaczyna tworzyć się pojęcie przyjaźni. Dyskusje na temat tego,
kto kogo kocha, a kto nie kocha, mogą trwać niemal w
nieskończoność. Z ogromną łatwością przychodzi im powiedzieć
„nie lubię cię”, ale też usłyszenie takiego tekstu sprawia im
ogromną przykrość. Dla własnego bezpieczeństwa, nie pytałem, co
myślą o mnie. Rozchwianie emocjonalne powoduje, że z bardzo dużą
częstotliwością przechodzą od euforii do płaczu. Często
obrażają się z byle powodu.
Wkrótce
też musiałem się zmierzyć z ich gadatliwością. Z pewnym
niedowierzaniem stwierdziłem, że buzie im się nie zamykają i w
ciągu jednego wspólnie spędzonego dnia, potrafią zadać kilkaset
pytań (każde z osobna). Na co dzień aż tak bardzo tego nie
zauważam, ponieważ rzadko mi się zdarza pobyć z nimi dłużej niż
dwie-trzy godziny bez przerwy, a do tego nie skupiam się w tym
czasie tylko na jednej czynności.
Nawet
nie miałbym nic przeciw ich gadulstwu. Przecież moim założeniem
było bycie kreatorem środowiska. Dzieci przez swoją spontaniczną
aktywność i samodzielnie podejmowane decyzje, miały odkrywać
swoje zdolności i zdobywać nową wiedzę.
Okazało
się, że zadając pytania, wcale nie oczekiwały na nie odpowiedzi,
albo może jeszcze nie potrafią skupić się na słuchaniu. Nawet
jak odpowiadałem im w sposób bardzo wyczerpujący, to za kilka
minut pytały o to samo. Niestety ich pytania nie były jakieś
wyszukane. Spodziewałem się, że będą dociekać, dlaczego ziemia
na górze jest czarna, a pod spodem jest biały piasek, albo co
dzieje się z roślinkami, które wyrywam. Byłem przygotowany na
udzielenie im odpowiedzi na każdy temat... nawet skąd się biorą
dzieci. Niestety wyszło na to, że ich pytania brzmiały mniej
więcej tak (w różnych kombinacjach, wariacjach i permutacjach): „a
co robisz?”, „kiedy skończysz?”, „kiedy zrobisz huśtawkę?”,
„długo jeszcze?”, „kiedy będzie gotowe?”, „rób, nie
siedź”, „nudzi mi się”, „chce mi się pić”, „chcę się
huśtać”.
W tym momencie zwątpiłem, czy chcę to miejsce udostępnić naszym dzieciom |
Pojawiło się też pytanie, jak ustawić plac zabaw, aby nie wyciąć ani jednego drzewka |
Gdy
próbowałem zainteresować je jakimś tematem, odnosiłem wrażenie,
że dzieciaki wcale mnie nie słuchały. Do tego często
porozumiewały się sobie tylko znanymi zwrotami (np. ajajzyto, czy
apupalaska), co w pewien sposób wykluczało mnie z kręgu
dyskutantów. Dotarło do mnie, jak ja mało o nich wiem. Koniec
końców, niestety wszedłem w ich konwencję dyskusji, co przełożyło
się na to, że w kółko odpowiadałem: „robię piaskownicę”,
„robię to samo co przed chwilą”, „ jeszcze trzy dni”,
„widzisz tu jakąś huśtawkę?”. Odnosiłem wrażenie, że cała
czwórka droczyła się też ze mną, stosując sformułowania, o
których wiedzą, że mnie irytują. Często miała więc miejsce
wymiana zdań typu:
- Co?
- Pstro.
- Słucham?
albo
- A dlaczemu?
- Nie ma takiego słowa.
- A dlaczego?
lub
- Chcę pić!
- Nie rozumiem.
- Proszę pić.
W
planach miało być budowanie wzajemnych relacji opartych na zaufaniu
i szacunku. Chciałem pokazać piękno pracy fizycznej. Chciałem ich
włączyć do wspólnej aktywności.
Wyszło
na to, że czterech inteligentów stało nad jednym kopaczem, ciągle
pytając „kiedy będziemy mogli się bawić w piasku?”, czasami
tylko sprawdzając, czy aby nie wykopałem zbyt płytkiego rowka.
Dlatego wszystkie moje plany wzięły w łeb. Cieszyłem się, gdy
dzieci szły na trampolinę, coś zjeść, albo na południową
drzemkę. Cieszyłem się, gdy szły gdziekolwiek.
Niestety
to gdziekolwiek też powodowało, że musiałem mieć oczy szeroko
otwarte. Każde z moich czterolatków ma wspólną cechę, która
jest jednocześnie pozytywna i negatywna, jednocześnie należałoby
ją wzmacniać jak i osłabiać. Chodzi o skarżenie. „Kablują”
na siebie niemal na okrągło. I chociaż powinienem potępiać
skarżypyctwo, to często mówię „idź sprawdź, czy ktoś nie
broi za domem”.
Któregoś
dnia przybiegł Ptyś, krzycząc „Romulus wchodzi w te liście!”.
„A niech wchodzi” - odpowiedziałem, myśląc o winobluszczu.
Okazało się, że wszedł w świeżo posadzone róże i wiele
połamał (dwie nadal znajdują się na OIOM-ie ). Trudno zliczyć
wszelkie irracjonalne zachowania dzieci i powodowane przez nie
szkody. Trudno też określić, które z nich jest w tej materii
lepsze, czy gorsze. Remus potrafi wleźć na drzewo i pozrywać
niedojrzałe jabłka, Ptyś wręcz rozkoszuje się rozsypywaniem
piasku, Romulus zjada gąbki do mycia, a Balbina uwielbia siadać w
najpiękniejszą kępę kwiatów. Tak mógłbym wymieniać jeszcze
długo.
Dlatego
uznałem kultywowanie naturalności naszych pociech, za kiepską
metodę wychowawczą. Tym bardziej, że nawet trudno tutaj mówić o
jakiejś większej spontaniczności. W założeniu to ja miałem być
tym, którego dzieci chcą naśladować i z którym chcą się
utożsamiać. W praktyce wyszło, że najchętniej uczą się od
siebie... i to tych najgorszych rzeczy.
Być
może to jeszcze nie ten czas, nie ten wiek dzieci, za duża ich
ilość, zbyt płytka moja wiedza i doświadczenie, albo zwyczajnie
są to techniki możliwe do zastosowania tylko w przypadku
wyjątkowych dzieci. W każdym razie szybko wróciłem do
sprawdzonych i skutecznych metod. Montessori i Kohn muszą jeszcze
poczekać.
Niedawno
była u nas w odwiedzinach Jowita (nasza koordynatorka). Nie wnikam w
to, ale pewnie są pytania, które należy dzieciom zadać, aby
ocenić ich relacje z rodzicami zastępczymi. Miała więc miejsce
taka oto wymiana zdań:
- A co się dzieje, jak jesteście niegrzeczni
- Jest wypad.
- I co wtedy?
- Uciekamy przed wujkiem.
Coś w
tym jest, ponieważ gdy wieczorem wszyscy mają już leżeć w swoich
łóżkach, a ja wchodzę do pokoju (widząc przez elektroniczną
nianię, że towarzystwo świetnie bawi się na podłodze) – to
jest tylko „myk-myk” i nagle każde z dzieci leży w swoim łóżku,
przykryte po czubek nosa.
Oczywiście
nie śmiem twierdzić, że któreś z nich robi to dlatego, aby
sprawić mi przyjemność. Zwyczajnie działam tutaj z pozycji siły,
chociaż nie stosuję ani siły fizycznej, ani psychicznej.
O co
więc chodzi? Powiedziałbym, że moje metody wychowawcze opierają
się na sztuce prowadzenia negocjacji. Ładniej można powiedzieć,
że wpajam w dzieci zasady i pokazuję czym są konsekwencje i
umiejętności pójścia na kompromis. A tak naprawdę, to chodzi o
„przekupstwo i szantaż”, „karę i nagrodę”. Majka uważa,
że uczymy dzieci w ten sposób tego, że robi się tylko coś za
coś, że dzieci nie uczą się bezinteresowności, altruizmu.
Może ma
rację, chociaż jej tłumaczenia i próby dotarcia do głębszych
pokładów umysłu też nie za bardzo zdają egzamin.
Moje
postępowanie z dziećmi, może nie jest na topie obowiązujących
trendów psychologicznych, ale ma jedną podstawową zaletę. Uczy
dzieci mechanizmów, które będą obowiązywały przez całe ich
dorosłe życie.
Pokazuję
jakie korzyści spłyną na dziecko, gdy dostosuje się do naszych
oczekiwań, oraz jakie poniesie straty gdy nas nie posłucha. Owszem
jest to działanie z pozycji siły (bo przecież konsekwencje w
czystej postaci, dzieją się same, a tutaj to ja określam zasady).
Ale przecież gdy pójdzie kiedyś do pracy, to też będzie musiało dostosować się do obowiązujących reguł. Już teraz w
przedszkolu obowiązują one w łagodniejszej formie. Romulus wie, że
jak kogoś ugryzie, to będzie siedział przy osobnym stole, a
Balbina musi pogodzić się z tym, że nawet księżniczki nie
przebierają się w przedszkolu w nowe kreacje. Pewnie, że są
osoby, które w dorosłym życiu ciągle idą pod prąd. Ale niech to
będzie ich własna decyzja, wynikająca z ich potrzeb... a nie efekt
wychowywania od najmłodszych lat. Nasze dzieci są jeszcze w tym
wieku, w którym ciągle próbują, ciągle testują swoich
opiekunów. Ostatnio doszliśmy do wniosku, że Balbina sobie
wykombinowała, że jak zrobi siku w majtki, to dopnie swego i pani
przedszkolanka i tak ją przebierze. No to od kilku dni mówimy jej
(zawożąc do przedszkola), że zapomnieliśmy rzeczy na zmianę i
jak zrobi siku, to będzie się musiała przebrać w rzeczy Ptysia.
Na razie działa.
Tak więc
codziennie negocjuję z naszymi maluchami, co będzie gdy postąpią
tak, czy inaczej. Najważniejsze jednak, aby groźba była realna (bo
przecież trzeba być konsekwentnym), a nagroda nie nastąpiła zbyt
szybko... najlepiej tuż przed końcem zaplanowanej czynności, albo
pod koniec dnia. Dzieci wyjątkowo łatwo dostosowują się do
wyznaczonych reguł. Nie ma więc większego problemu, gdy Ptyś
dostaje po kolacji „krówkę”, a reszta na to patrzy. Czasami
tylko muszę nieco przymknąć oko (obniżając poprzeczkę), bo taki
Romulus mógłby nigdy nie zjeść tej przysłowiowej krówki.
Wracając
do budowy placu zabaw... też musiałem w pewnym momencie przejść
do negocjacji. Trzeba było jakoś utemperować ten przemądrzały
wulkan energii. Ustaliliśmy, że jak tylko będzie gotowy fragment
piaskownicy o wymiarach dwa na dwa, to dzieciaki będą mogły
przynieść swoje zabawki i się tam bawić - dając mi tymczasem święty
spokój. Wprawdzie nie wiedzą one co to jest dwa na dwa, ani nie
mają poczucia upływającego czasu, to jednak podświadomie czuły,
że ta nagroda jest już w zasięgu ręki.
Puzzle dla prawdziwego mężczyzny |
Najgorzej
było, gdy zabrałem się do budowania wyposażenia. Okazało się,
że ten łatwy montaż polegał na połączeniu do kupy 118 listew,
za pomocą 11 kilogramów rozmaitych wkrętów, śrub i okuć. Nasze
zuchy czuły ogromną potrzebę wykonania tej czynności
samodzielnie. Na to niestety zgodzić się nie mogłem, ale
pozwalałem im być w pobliżu, czasami potrzymać jakąś listewkę,
albo wkręt. Bywało, że Majki nie było w domu, a ja nagle
potrzebowałem trzeciej, albo czwartej ręki do przytrzymania
jakiegoś elementu. W takich momentach dzieci czuły się naprawdę
ważne i potrzebne. Z dumą patrzyły jak budowa coraz bardziej pnie
się do góry i nawet przestały co chwilę pytać „kiedy wreszcie
będzie koniec?”. Po kilku dniach wszyscy doczekaliśmy uroczystego
otwarcia. Nie było łatwo, chociaż ten spędzony razem czas z
pewnością korzystnie wpłynął na nasze wzajemne relacje.
Nadzór budowlany podczas inspekcji |
Efekt końcowy |
Jednak
morał tej historii jest zupełnie inny: „nie ma to jak wysłać
czterolatka do przedszkola”.
kopacz i czterech inteligentów hehehe :-)
OdpowiedzUsuńBrawa! ja mam jednego czterolatka i on jeden sam generuje jakieś dwa tryliony pytań dziennie ;P Tak więc szacun, czapki z głów i zazdrościmy piasku! U nas w górach taki piasek tylko za pieniążki ;P stała czytelniczka MS
OdpowiedzUsuń