czwartek, 20 czerwca 2019

--- Czterolatkiem być


Podobno najtrudniejszym okresem w życiu każdego człowieka jest wiek dorastania. Być może. Nie zamierzam z tą tezą polemizować. W każdym razie czterolatki są niezłym preludium do tego co ma nastąpić później.
Ostatnio całkiem sporo czasu spędziłem z naszą czwóreczką czterolatków (plus/minus kilka miesięcy), ponieważ wszyscy jak jeden mąż, zachorowali na ospę. Niestety nijak się to nie przekładało na wyciszenie i ubolewanie nad swoim stanem. Dzieciaki roznosiły dom i ogród. Trampolina nie była już wystarczającym sprzętem wysysającym energię z naszych dzieci, a na spacery do lasu i na plac zabaw nie mogliśmy sobie pozwolić, bo przecież stanowiliśmy ognisko zarazy.

Wymyśliłem, że wspólnie zrobimy piaskownicę. Trochę się rozmarzyłem i postanowiłem, że będę dla dzieci jako ten mistrz, w którego wpatrzeni, będą budować wiarę w siebie, będą dążyć do samodzielności i z ufnością patrzyć w świat. Chciałem chociaż na te kilka dni zapomnieć, że istnieje coś takiego jak „szlaban” i „wypad”, jak kara i nagroda. Chciałem połączyć idee Marii Montessori i Alfie Kohna.

Zanim tę historię opiszę, spróbuję w kilku słowach skupić się na najbardziej charakterystycznych cechach każdego z naszych dzieci. Niby każde jest inne, ale jednak po tych kilku wspólnych dniach stwierdziłem, że w zasadzie są takie same... chociaż mam pewien opór, aby napisać, że są zwyczajnymi czterolatkami.

Balbina jest typem przywódcy. Gdy mieszkała ze swoją mamą, to rządziła wszystkimi, nawet nią. Jednocześnie była hołubiona, wyróżniana wśród rodzeństwa, wszystko było jej wolno, spełniano każdą jej zachciankę (co ma miejsce nawet teraz w trakcie spotkań z mamą). Przez pewien czas, trudno było jej zaakceptować to, że teraz jest już tylko jedną z równych.

Ptyś z kolei jest chłopcem zakompleksionym, mającym bardzo niską samoocenę. Rzadko wdaje się w bójki, czy dyskusje słowne. Jest często na uboczu, lubi bawić się sam. Niektórzy podobno doszukiwali się w jego zachowaniu jakichś zaburzeń. Moim zdaniem jest typem samotnika, dziecka introwertycznego, którego sposób bycia jest być może następstwem doświadczeń z wczesnego dzieciństwa. Zdarzają mu się momenty odrętwienia (gdy ktoś na niego krzyknie, albo tylko zwróci mu uwagę). Stoi wówczas nieruchomo, z wzrokiem wpatrzonym w tę osobę... i nic nie mówi. Jest to podobno typowe zachowanie dzieci, które doświadczały, lub były świadkiem przemocy. Takie dziecko myśli sobie „skoro się nie ruszam, to może mnie nie zauważy”. Wkrótce zapoznamy się z jego oceną psychologiczną, która być może rzuci szersze światło na przyczyny takich zachowań.

Remus w pewien sposób funkcjonuje jako maskotka towarzystwa. Jest pogodny, spolegliwy, nie wadzi nikomu. Jest typem, który nie ma wrogów. Chociaż potrafi też być humorzasty, łącznie z robieniem scen i rzucaniem się na podłogę. Ciekawe jest to, że o dziecku niemal idealnym trudno jest napisać coś więcej. Zdecydowanie łatwiej opisuje się jego brata bliźniaka.

A zatem Romulus... chłopiec ciągle walczący o nasze względy (niestety wyróżniając się głównie niewłaściwym zachowaniem). Wchodzi w spory z każdym z pozostałych dzieci (również ze swoim bratem). Potrafi kopnąć, ugryźć, popchnąć... tak bez przyczyny, dla wyrzucenia z siebie emocji. Zupełnie tego nie kontroluje. Potrafi zaatakować także Balbinę, chociaż dobrze wie, że ta nie będzie mu dłużna. A potem jest wielki płacz i skarżenie „bo Balbina mnie uderzyła”. Jest nieprzetłumaczalny. Skarcony, po kilku minutach robi dokładnie to samo. Za to doskonale sprawdza się w relacji „jeden – na jeden” z opiekunem.

Pomysł z robieniem piaskownicy kiełkował w mojej głowie już od dawna. W zasadzie od momentu, gdy podręczna piaskownica w krótkim czasie została pozbawiona całej zawartości piasku, a dzieci wykopały w ziemi pod domem wielki dół, będący substytutem plaży z wielką ilością pięknego i czystego piachu.

Samowolka budowlana naszych dzieci

Przypomniałem sobie, że piętnaście lat temu, gdy spychacz kształtował teren naszego ogrodu, wyłoniła się spod ziemi warstwa pięknego (niemal morskiego) piasku. Przez jakiś czas z tej naturalnej piaskownicy korzystały nasze córki, jednak z biegiem lat wszystko zarosło rozmaitym zielskiem.
Z zapałem zabrałem się do pracy. Po kilku dniach dotarło jednak do mnie, że podjąłem się heroicznego zadania. Nie dość, że musiałem przekopać ponad trzydzieści metrów kwadratowych ziemi (odwracając wszystkie warstwy do góry nogami na głębokość jednego metra), to jeszcze naruszyłem konstrukcję dotychczasowej huśtawki. Okazało się, że jest ona już na tyle spróchniała, że dalsza jej eksploatacja grozi katastrofą budowlaną. Niewiele się namyślając, usiadłem do komputera i w ciągu godziny zamówiłem nową huśtawkę, dumnie nazywaną „placem zabaw”. Wyglądała bardzo ładnie, była kolorowa i zrobiona z drewna cedrowego. Jako produkt pochodzący wprost z Ameryki, nie wzbudzała we mnie jakichś podejrzeń, zwłaszcza że w opisie stało jak wół: „bardzo łatwy montaż”.

Tyle pozostało ze starej huśtawki


Prace odkrywkowe, mające na celu przywrócenie dawnej świetności naszej piaskownicy, rozpocząłem oczywiście razem z dziećmi. Nie przypuszczałem, że będą mi one towarzyszyć niemal bez przerwy, przez ponad tydzień. Niewątpliwie była to dobra lekcja o życiu czterolatków. Najpierw dotarło do mnie, że u dzieci w tym wieku zaczyna tworzyć się pojęcie przyjaźni. Dyskusje na temat tego, kto kogo kocha, a kto nie kocha, mogą trwać niemal w nieskończoność. Z ogromną łatwością przychodzi im powiedzieć „nie lubię cię”, ale też usłyszenie takiego tekstu sprawia im ogromną przykrość. Dla własnego bezpieczeństwa, nie pytałem, co myślą o mnie. Rozchwianie emocjonalne powoduje, że z bardzo dużą częstotliwością przechodzą od euforii do płaczu. Często obrażają się z byle powodu.
Wkrótce też musiałem się zmierzyć z ich gadatliwością. Z pewnym niedowierzaniem stwierdziłem, że buzie im się nie zamykają i w ciągu jednego wspólnie spędzonego dnia, potrafią zadać kilkaset pytań (każde z osobna). Na co dzień aż tak bardzo tego nie zauważam, ponieważ rzadko mi się zdarza pobyć z nimi dłużej niż dwie-trzy godziny bez przerwy, a do tego nie skupiam się w tym czasie tylko na jednej czynności.
Nawet nie miałbym nic przeciw ich gadulstwu. Przecież moim założeniem było bycie kreatorem środowiska. Dzieci przez swoją spontaniczną aktywność i samodzielnie podejmowane decyzje, miały odkrywać swoje zdolności i zdobywać nową wiedzę.
Okazało się, że zadając pytania, wcale nie oczekiwały na nie odpowiedzi, albo może jeszcze nie potrafią skupić się na słuchaniu. Nawet jak odpowiadałem im w sposób bardzo wyczerpujący, to za kilka minut pytały o to samo. Niestety ich pytania nie były jakieś wyszukane. Spodziewałem się, że będą dociekać, dlaczego ziemia na górze jest czarna, a pod spodem jest biały piasek, albo co dzieje się z roślinkami, które wyrywam. Byłem przygotowany na udzielenie im odpowiedzi na każdy temat... nawet skąd się biorą dzieci. Niestety wyszło na to, że ich pytania brzmiały mniej więcej tak (w różnych kombinacjach, wariacjach i permutacjach): „a co robisz?”, „kiedy skończysz?”, „kiedy zrobisz huśtawkę?”, „długo jeszcze?”, „kiedy będzie gotowe?”, „rób, nie siedź”, „nudzi mi się”, „chce mi się pić”, „chcę się huśtać”.

W tym momencie zwątpiłem, czy chcę to miejsce udostępnić naszym dzieciom

Pojawiło się też pytanie, jak ustawić plac zabaw, aby nie wyciąć ani jednego drzewka

Gdy próbowałem zainteresować je jakimś tematem, odnosiłem wrażenie, że dzieciaki wcale mnie nie słuchały. Do tego często porozumiewały się sobie tylko znanymi zwrotami (np. ajajzyto, czy apupalaska), co w pewien sposób wykluczało mnie z kręgu dyskutantów. Dotarło do mnie, jak ja mało o nich wiem. Koniec końców, niestety wszedłem w ich konwencję dyskusji, co przełożyło się na to, że w kółko odpowiadałem: „robię piaskownicę”, „robię to samo co przed chwilą”, „ jeszcze trzy dni”, „widzisz tu jakąś huśtawkę?”. Odnosiłem wrażenie, że cała czwórka droczyła się też ze mną, stosując sformułowania, o których wiedzą, że mnie irytują. Często miała więc miejsce wymiana zdań typu:

  • Co?
  • Pstro.
  • Słucham?
albo

  • A dlaczemu?
  • Nie ma takiego słowa.
  • A dlaczego?
lub

  • Chcę pić!
  • Nie rozumiem.
  • Proszę pić.
W planach miało być budowanie wzajemnych relacji opartych na zaufaniu i szacunku. Chciałem pokazać piękno pracy fizycznej. Chciałem ich włączyć do wspólnej aktywności.
Wyszło na to, że czterech inteligentów stało nad jednym kopaczem, ciągle pytając „kiedy będziemy mogli się bawić w piasku?”, czasami tylko sprawdzając, czy aby nie wykopałem zbyt płytkiego rowka. Dlatego wszystkie moje plany wzięły w łeb. Cieszyłem się, gdy dzieci szły na trampolinę, coś zjeść, albo na południową drzemkę. Cieszyłem się, gdy szły gdziekolwiek.
Niestety to gdziekolwiek też powodowało, że musiałem mieć oczy szeroko otwarte. Każde z moich czterolatków ma wspólną cechę, która jest jednocześnie pozytywna i negatywna, jednocześnie należałoby ją wzmacniać jak i osłabiać. Chodzi o skarżenie. „Kablują” na siebie niemal na okrągło. I chociaż powinienem potępiać skarżypyctwo, to często mówię „idź sprawdź, czy ktoś nie broi za domem”.
Któregoś dnia przybiegł Ptyś, krzycząc „Romulus wchodzi w te liście!”. „A niech wchodzi” - odpowiedziałem, myśląc o winobluszczu. Okazało się, że wszedł w świeżo posadzone róże i wiele połamał (dwie nadal znajdują się na OIOM-ie ). Trudno zliczyć wszelkie irracjonalne zachowania dzieci i powodowane przez nie szkody. Trudno też określić, które z nich jest w tej materii lepsze, czy gorsze. Remus potrafi wleźć na drzewo i pozrywać niedojrzałe jabłka, Ptyś wręcz rozkoszuje się rozsypywaniem piasku, Romulus zjada gąbki do mycia, a Balbina uwielbia siadać w najpiękniejszą kępę kwiatów. Tak mógłbym wymieniać jeszcze długo.

Dlatego uznałem kultywowanie naturalności naszych pociech, za kiepską metodę wychowawczą. Tym bardziej, że nawet trudno tutaj mówić o jakiejś większej spontaniczności. W założeniu to ja miałem być tym, którego dzieci chcą naśladować i z którym chcą się utożsamiać. W praktyce wyszło, że najchętniej uczą się od siebie... i to tych najgorszych rzeczy.

Być może to jeszcze nie ten czas, nie ten wiek dzieci, za duża ich ilość, zbyt płytka moja wiedza i doświadczenie, albo zwyczajnie są to techniki możliwe do zastosowania tylko w przypadku wyjątkowych dzieci. W każdym razie szybko wróciłem do sprawdzonych i skutecznych metod. Montessori i Kohn muszą jeszcze poczekać.
Niedawno była u nas w odwiedzinach Jowita (nasza koordynatorka). Nie wnikam w to, ale pewnie są pytania, które należy dzieciom zadać, aby ocenić ich relacje z rodzicami zastępczymi. Miała więc miejsce taka oto wymiana zdań:

  • A co się dzieje, jak jesteście niegrzeczni
  • Jest wypad.
  • I co wtedy?
  • Uciekamy przed wujkiem.
Coś w tym jest, ponieważ gdy wieczorem wszyscy mają już leżeć w swoich łóżkach, a ja wchodzę do pokoju (widząc przez elektroniczną nianię, że towarzystwo świetnie bawi się na podłodze) – to jest tylko „myk-myk” i nagle każde z dzieci leży w swoim łóżku, przykryte po czubek nosa.
Oczywiście nie śmiem twierdzić, że któreś z nich robi to dlatego, aby sprawić mi przyjemność. Zwyczajnie działam tutaj z pozycji siły, chociaż nie stosuję ani siły fizycznej, ani psychicznej.
O co więc chodzi? Powiedziałbym, że moje metody wychowawcze opierają się na sztuce prowadzenia negocjacji. Ładniej można powiedzieć, że wpajam w dzieci zasady i pokazuję czym są konsekwencje i umiejętności pójścia na kompromis. A tak naprawdę, to chodzi o „przekupstwo i szantaż”, „karę i nagrodę”. Majka uważa, że uczymy dzieci w ten sposób tego, że robi się tylko coś za coś, że dzieci nie uczą się bezinteresowności, altruizmu.
Może ma rację, chociaż jej tłumaczenia i próby dotarcia do głębszych pokładów umysłu też nie za bardzo zdają egzamin.
Moje postępowanie z dziećmi, może nie jest na topie obowiązujących trendów psychologicznych, ale ma jedną podstawową zaletę. Uczy dzieci mechanizmów, które będą obowiązywały przez całe ich dorosłe życie.
Pokazuję jakie korzyści spłyną na dziecko, gdy dostosuje się do naszych oczekiwań, oraz jakie poniesie straty gdy nas nie posłucha. Owszem jest to działanie z pozycji siły (bo przecież konsekwencje w czystej postaci, dzieją się same, a tutaj to ja określam zasady). Ale przecież gdy pójdzie kiedyś do pracy, to też będzie musiało dostosować się do obowiązujących reguł. Już teraz w przedszkolu obowiązują one w łagodniejszej formie. Romulus wie, że jak kogoś ugryzie, to będzie siedział przy osobnym stole, a Balbina musi pogodzić się z tym, że nawet księżniczki nie przebierają się w przedszkolu w nowe kreacje. Pewnie, że są osoby, które w dorosłym życiu ciągle idą pod prąd. Ale niech to będzie ich własna decyzja, wynikająca z ich potrzeb... a nie efekt wychowywania od najmłodszych lat. Nasze dzieci są jeszcze w tym wieku, w którym ciągle próbują, ciągle testują swoich opiekunów. Ostatnio doszliśmy do wniosku, że Balbina sobie wykombinowała, że jak zrobi siku w majtki, to dopnie swego i pani przedszkolanka i tak ją przebierze. No to od kilku dni mówimy jej (zawożąc do przedszkola), że zapomnieliśmy rzeczy na zmianę i jak zrobi siku, to będzie się musiała przebrać w rzeczy Ptysia. Na razie działa.
Tak więc codziennie negocjuję z naszymi maluchami, co będzie gdy postąpią tak, czy inaczej. Najważniejsze jednak, aby groźba była realna (bo przecież trzeba być konsekwentnym), a nagroda nie nastąpiła zbyt szybko... najlepiej tuż przed końcem zaplanowanej czynności, albo pod koniec dnia. Dzieci wyjątkowo łatwo dostosowują się do wyznaczonych reguł. Nie ma więc większego problemu, gdy Ptyś dostaje po kolacji „krówkę”, a reszta na to patrzy. Czasami tylko muszę nieco przymknąć oko (obniżając poprzeczkę), bo taki Romulus mógłby nigdy nie zjeść tej przysłowiowej krówki.

Wracając do budowy placu zabaw... też musiałem w pewnym momencie przejść do negocjacji. Trzeba było jakoś utemperować ten przemądrzały wulkan energii. Ustaliliśmy, że jak tylko będzie gotowy fragment piaskownicy o wymiarach dwa na dwa, to dzieciaki będą mogły przynieść swoje zabawki i się tam bawić - dając mi tymczasem święty spokój. Wprawdzie nie wiedzą one co to jest dwa na dwa, ani nie mają poczucia upływającego czasu, to jednak podświadomie czuły, że ta nagroda jest już w zasięgu ręki.

Puzzle dla prawdziwego mężczyzny
Najgorzej było, gdy zabrałem się do budowania wyposażenia. Okazało się, że ten łatwy montaż polegał na połączeniu do kupy 118 listew, za pomocą 11 kilogramów rozmaitych wkrętów, śrub i okuć. Nasze zuchy czuły ogromną potrzebę wykonania tej czynności samodzielnie. Na to niestety zgodzić się nie mogłem, ale pozwalałem im być w pobliżu, czasami potrzymać jakąś listewkę, albo wkręt. Bywało, że Majki nie było w domu, a ja nagle potrzebowałem trzeciej, albo czwartej ręki do przytrzymania jakiegoś elementu. W takich momentach dzieci czuły się naprawdę ważne i potrzebne. Z dumą patrzyły jak budowa coraz bardziej pnie się do góry i nawet przestały co chwilę pytać „kiedy wreszcie będzie koniec?”. Po kilku dniach wszyscy doczekaliśmy uroczystego otwarcia. Nie było łatwo, chociaż ten spędzony razem czas z pewnością korzystnie wpłynął na nasze wzajemne relacje.

Nadzór budowlany podczas inspekcji

Efekt końcowy


Jednak morał tej historii jest zupełnie inny: „nie ma to jak wysłać czterolatka do przedszkola”.



2 komentarze:

  1. kopacz i czterech inteligentów hehehe :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Brawa! ja mam jednego czterolatka i on jeden sam generuje jakieś dwa tryliony pytań dziennie ;P Tak więc szacun, czapki z głów i zazdrościmy piasku! U nas w górach taki piasek tylko za pieniążki ;P stała czytelniczka MS

    OdpowiedzUsuń