Wspólne sadzenie róż |
Niedawno
wybraliśmy się z Romulusem i Remusem na badanie więzi w
Opiniodawczym Zespole Sądowych Specjalistów. Zadaniem takiego
badania jest określenie kompetencji rodzicielskich rodziców
biologicznych i ich relacji z dziećmi. Tym razem doszedł jeszcze
jeden element, mianowicie ustalenie, jak silne więzi łączą nasze
bliźniaki z ich starszymi braćmi przebywającymi w innym pogotowiu
rodzinnym. Od kilku miesięcy spotykaliśmy się z rodzeństwem
naszych dzieci. Była to prośba kuratora, a celem spotkań miało
być zbliżenie dzieci.
I owszem, ono nastąpiło. Tyle tylko, że
niekoniecznie z tymi dziećmi, co trzeba. Gdy wyjeżdżaliśmy na
badanie, Majka wyjaśniła chłopcom, że jedziemy do pani psycholog,
że spotkają się tam z mamą i tatą oraz Filemonem i Baltazarem.
„A
będzie tam Marlenka?”, zapytali. Marlenka jest dzieckiem
biologicznym rodziców zastępczych. Tak jakoś wyszło, że to
właśnie ją chętnie adoptowaliby na swoją siostrę. Niestety
Marlenka nie podlegała diagnozie, więc na spotkaniu się nie
pojawiła. Chłopcy nie ukrywali swojego niezadowolenia.
Najczęściej
jest tak, że badanie więzi zwiastuje szybkie zakończenie
postępowania i uregulowanie sytuacji prawnej dziecka. Panuje
obiegowa opinia, że w momencie zlecenia takiej analizy
psychologicznej, sędzia wie już, jaką decyzję chce podjąć.
Badanie więzi ma więc być tylko podkładką pod wydane orzeczenie.
Chociaż z prawnego punktu widzenia, jego ważniejszą rolą jest
ograniczenie do minimum prawdopodobieństwa odwołania się od wyroku
przez rodziców biologicznych. Nie można bowiem odwołać się od
wyroku tylko dlatego, że on mi się nie podoba. Trzeba mieć jakieś
zastrzeżenia do prawidłowości przeprowadzonego postępowania.
Zatem zaniechanie wykonania badania więzi, może być doskonałym
punktem zaczepienia.
Tym
razem okoliczności są chyba nieco inne. Bliźniaki mieszkają z
nami już ponad rok, a nie odbyła się jeszcze ani jedna rozprawa
mająca na celu uregulowanie sytuacji dzieci.
Czyżby
sędzina już na pierwszej rozprawie planowała odebranie praw
rodzicielskich?
Niestety
raczej zakładam, że oczekuje po badaniu stwierdzenia, że jednak
istnieją silne więzi z rodzicami biologicznymi, a spotykanie się
rodzeństwa przez kilka miesięcy, poskutkowało tym, że relacje
między nimi znacznie się poprawiły. Doskonale jednak wie, że
sytuacja w domu rodzinnym dzieci niewiele się zmieniła i jeszcze
nie mogą wrócić do mamy i taty. Być może tym razem sędzina
planuje umieszczenie dzieci w rodzinie zastępczej, zwłaszcza że
kurator już kiedyś się wypowiedział, że adopcja w tym przypadku
nie wchodzi w grę. Mama jest zbyt inteligentna i cały czas się
stara. Do tego wynajęła prawnika, który w przypadku odebrania praw
rodzicielskich, będzie szukał dziury w całym, aby odwołać się
od wyroku, a potem odwlekać wszystko w nieskończoność.
Martwi
mnie tylko to, że umieszczając dzieci w rodzinie zastępczej,
sędzina raczej zakłada, że być może kiedyś one wrócą do mamy
i taty. Zresztą ma ona w powrotach już spore doświadczenie.
Filemon wrócił już raz, a Baltazar dwa razy (teraz został
odebrany po raz trzeci). Dla mnie najstarszy z braci jest już
dzieckiem straconym. On już nikomu nie ufa, niczego od nikogo nie
oczekuje. Jest mu wszystko jedno. Wie tylko tyle, że nienawidzi
dzieci (w tym również swoich młodszych braci) i nie chce zostać
adoptowanym.
A
rodzice? Kolejne terapie zakończone niepowodzeniem. Teraz mama
podobno się „trzyma” już od kilku miesięcy (chociaż uzależnienie wcale nie było jedyną przyczyną odebrania jej dzieci). Za to tata właśnie
został wyrzucony na tydzień przed ukończeniem terapii, za
przekroczenie regulaminu. Zresztą tata bardzo lubi przekraczać
rozmaite bariery. Ma zakaz zbliżania się do mamy na pewną
odległość, ale wszyscy doskonale wiedzą, że mieszkają razem.
Jednak, gdy do drzwi dzwoni kurator, tata bierze nogi za pas i
czmycha przez balkon. Na szczęście mieszkają tylko na pierwszym
piętrze. Chociaż niedawno tata miał jakąś operację kolana...
może za bardzo się spieszył. Najciekawsze jest to, że taka
ucieczka została zaobserwowana nawet przez asystenta rodziny. Ale
dla sądu liczy się tylko to, czy w czasie wizyty kuratora, tata
jest w domu, czy go nie ma.
Wszystko
to trwa już mniej więcej osiem lat. Zmieniają się tylko
partnerzy, a mama cały czas się stara. Pamiętam, że gdy mieszkał
z nami Filemon, i jak wieczorem chciało mu się już spać, to
szedł do swojego łóżeczka, wyciągał przez szczebelki kołderkę
i kładł się na niej gdzieś w kąciku na podłodze. Tak właśnie
robił w swoim domu.
Do
takiej rodziny mają wrócić nasze bliźniaki?
Być
może jednak tym razem sędzina się zdziwi opinią wydaną przez
psychologów. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że będzie
ona przedstawiała rodziców w złym świetle, a ich kompetencje
rodzicielskie zostaną podważone. Może też być zasugerowane, że
chłopcy pod względem emocjonalnym są gotowi na zamieszkanie w
nowej rodzinie, z jednoczesnym zaprzestaniem kontaktów z rodzicami
biologicznymi, że więzi zarówno z rodzicami, jak też rodzeństwem są bardzo słabe. Otworzy to sędzinie furtkę do odebrania praw rodzicielskich i skierowania dzieci do adopcji. Czy z tego skorzysta?
Krótko
opiszę, jak w mojej ocenie wyglądało spotkanie rodziny. Wszystko
trwało niemiłosiernie długo, ale można przyjąć, że czwórka
rodzeństwa spędziła mniej więcej cztery godziny w towarzystwie
rodziców (chociaż z przerwami, ponieważ rodzice byli przecież
brani do odpowiedzi przez panią psycholog).
Najstarszego
z dzieci Baltazara, w zasadzie mógłbym pominąć. Na powitanie
powiedział do naszych bliźniaków „cześć chłopaki” i na
pożegnanie „cześć chłopaki”. Przez większą część czasu
siedział z nosem wlepionym w smartfona, a gdy nagle to mu się
znudziło, to zapragnął coś pokolorować. Filemon (średni z
braci, który kilka lat temu był przez krótki czas w naszej
rodzinie), zaczął od rozpracowania wszystkich zabawek, które
znajdowały się w pokoju zabaw. Dużo czasu mu to nie zajęło,
ponieważ większość z nich była niekompletna i tylko jedna miała
działające baterie. Postanowił więc pobawić się z bliźniakami.
Też dość szybko się znudził. Być może stwierdził, że to nie
ten poziom, albo poczuł się urażony, bo Romulus z Remusem raczej
zajmowali się sobą, jego z lekka „olewając”.
No to
wtedy wybrał sobie do zabawy mnie. Nie wiem dlaczego. Może dlatego,
że mam twarz jak grzechotka, bo raczej nie jest możliwe, aby
pamiętał mnie z czasu, gdy miał półtora roku. Na szczęście po
jakimś czasie wciągnął do zabawy swoją mamę zastępczą. Na
szczęście dlatego, że obawiałem się, iż za chwilę zostanę
wyrzucony z pokoju... tyle robiliśmy zamieszania i hałasu.
Oczywiście zabawy były typowo fizyczne. Od tych bardziej
inteligentnych jest Majka, ale jej Filemon sobie nie wybrał.
Nasze
bliźniaki bawiły się doskonale w swoim towarzystwie. Wystarczyło
im kilka samochodów i korytarz długi na kilkanaście metrów.
Mama
dzieci nie miała zbyt wielu pomysłów na zabawę, ale się starała.
Chodziła za bliźniakami po tym korytarzu w te i z powrotem,
próbując nawiązać jakiś dialog. Większą atrakcją stawała
się, gdy wyciągała z torby jakieś batoniki i sok do popicia.
Za to
tata nie przejmował się niczym, nawet nie próbował udawać. Cały
czas siedział na krześle (co kilkanaście minut wstając, aby
rozprostować kości), ziewał i strasznie się nudził. Próbowaliśmy
zmobilizować Filemona, aby go trochę rozruszał i też rzucił
piłkę w jego kierunku. Niestety tata nie za bardzo wiedział, co ma
z tą piłką zrobić. Pewnie pomyślał, że chłopcu przypadkowo
wypadła ona z rąk, więc mu ją zwyczajnie oddał. No to Filemon
wrócił dalej „męczyć” swoją mamę zastępczą i mnie.
Czego
uczą mnie takie spotkania?
Przede
wszystkim dają mi dużo argumentów do rozmowy z osobami, które
uważają, że więzy krwi to podstawa budowania więzi, że należy
zrobić wszystko, aby „naprawić” rodzinę biologiczną, bo tylko
w niej mogą się rodzić głębsze relacje.
Najczęściej
tak jest (bo przecież większość dzieci wychowuje się w swojej
rodzinie biologicznej). Są to jednak dwie zupełnie, niezwiązane z
sobą rzeczy.
Patrzyłem
na to czteroosobowe rodzeństwo i dochodziłem do przekonania, że na
dobrą sprawę nic ich nie łączy. Każde żyje w swoimi świecie.
Nawet nazwiska wszyscy mają różne (poza bliźniakami, ale ich
traktuję w tych rozważaniach jak jedno ciało). Zapomniałem...
mamę mają wspólną. Będzie o nich walczyć jak lwica. Tylko po
co? Aby za trzy lata cała historia powtórzyła się ponownie?
Nie
jestem fanem nierozłączania rodzeństw za wszelką cenę. W tym
przypadku, koszt emocjonalny takiej operacji byłby niewielki.
Przynajmniej teraz. Ale to właśnie teraz czas dla bliźniaków
zaczyna biec coraz szybciej. Jeszcze trochę, a chłopcy powielą los
swojego najstarszego brata.
Będąc
na badaniu więzi z bliźniakami, chciałem też się wypowiedzieć
przed paniami psycholożkami, a przynajmniej uzupełniać to, o czym
miała mówić Majka. Niestety nie mogłem. Chłopcy nie chcieli
zostać tylko w towarzystwie swojej rodziny. A przecież ją znają.
Widują się z mamą kilka razy w miesiącu. Z tatą może trochę
rzadziej. W tej chwili już tylko wtedy, gdy bliźniaki jadą na
weekend do swojej babci, która ma prawo ich urlopować.
Tym
sposobem doszedłem do tematu więzi, a dokładniej tego, jak ja je
postrzegam w chwili obecnej.
Więzi
są pewnego rodzaju tworzywem, które w stosunkowo łatwy sposób
daje się modelować. Najczęściej to kształtowanie odbywa się
samoistnie, jednak bywa że trzeba trochę temu procesowi pomóc. W
przypadku naszych bliźniaków zadziało się to samo z siebie... a
dokładniej - kształt ich obecnym więziom nadał czas. Więzi z
rodzicami biologicznymi na tyle się rozluźniły, że rodzice nie są
już dla tych dzieci kimś ważnym. Ktoś mógłby powiedzieć, że w
takiej rodzinie nigdy nie było prawidłowych więzi. Oszem, one nie
były bezpieczne... ale jakieś były. Niedługo staniemy przed
koniecznością zmierzenia się z inną trudnością –
koniecznością rozstania się. W tej chwili chłopcy mają bardzo
silne więzi z nami. Teraz to my jesteśmy dla nich najważniejsi, to
my stanowimy dla nich rodzinę. Gdy mówią o domu, to myślą o
naszym domu.
Kiedyś
się zastanawiałem, czy w procesie adopcji, dzieci zrywają
dotychczasowe więzi i zawiązują nowe, czy przenoszą je z jednej
osoby na drugą. Myślę, że ani jedno, ani drugie. Jednocześnie
może współistnieć wiele więzi. Jedne są słabsze, drugie
silniejsze.
Może
teraz trochę pofantazjuję, ale czy możliwe jest, aby te więzi z
rodzicami biologicznymi nigdy nie wygasły do zera, nawet po adopcji?
Myślę, że tak. Nikogo nie chcę namawiać do utrzymywania kontaktu
z rodzicami. Najczęściej nie są oni pozytywnie nastawieni do
rodziców adopcyjnych, najczęściej do nikogo nie są nastawieni
pozytywnie, bo najczęściej im te dzieci odebrano wbrew ich woli.
Ale może jakaś kartka raz w roku z życzeniami, albo jakieś
przesłane zdjęcie. Nie byłby to ukłon skierowany w stronę
rodziców, ale byłby to ukłon skierowany w stronę dziecka. Nawet
my jako pogotowie rodzinne, moglibyśmy być pośrednikiem, bo
przecież nasz adres i numery telefonów znają wszyscy. Pewnie wielu
osobom taki pomysł wydaje się irracjonalny. Bo niby jaki to ma cel?
A może
jednak ma. Większość dzieci w pewnym momencie swojego życia
zaczyna dopytywać o swoich rodziców biologicznych. Może można im
to ułatwić właśnie poprzez takie drobne gesty, wtedy gdy są
jeszcze mali i zupełnie inaczej podchodzą do sprawy adopcji.
Niektóre dzieci nawet będąc już nastolatkiem, nie pytają o
rodziców biologicznych. Może wcale nie jest to powód do radości.
Może te dzieci, w miejscu gdzie inne mają swoją historię – mają
po prostu pustkę, której wcale nie chcą wypełnić.
No
właśnie... a jak my wpisujemy się w ich historię?. Coraz częściej
spotykam się z opiniami, że rodzice zastępczy, u których dziecko
przebywało, stanowią duży problem dla rodziców adopcyjnych.
Wielokrotnie się zdarza, że starają się oni jak najszybciej
zerwać kontakt i ignorują wszelkie pytania dziecka związane z
rodziną zastępczą. Mówią, że robią to dla dobra dziecka, aby
łatwiej mu było nawiązać więzi z nową rodziną. Ich zdaniem
jest to dla dziecka bezpieczniejsze.
Martwi
mnie to, że takie wypowiedzi pojawiają się przede wszystkim w
internecie, gdzie wystarczy podpisać się jako „Kasia”, "Basia", albo
pozostać „Anonimowym”. Czy to oznacza, że rodzice, których
spotykam w swoim życiu, też czują, że utrzymywanie kontaktów z
rodzicami zastępczymi nie jest właściwą drogą, a tylko rozum
podpowiada, że może ma to sens? Nie wiem. Ale wiem, że nagłe
odcięcie dziecka od osób, które przez pewien czas były mu
bliskie, nie jest dobrym rozwiązaniem.
Tacy
rodzice adopcyjni często nie słuchają tego, co mówią do nich
psycholodzy, albo wyłapują z ich wypowiedzi to co im odpowiada.
Czasami tylko fragmenty, dobudowując sobie resztę. W pewien sposób
tworzą własną definicję dobra dziecka. Oznacza to jednak, że nie
podążają za nim, ale za swoimi potrzebami. Napisałem na początku,
że więzi można modelować. Można, ale ich kształtowanie
zdecydowanie skuteczniejsze jest ze strony osób, które już mają
silnie wykształcone pozytywne relacje z dzieckiem. Dlatego ważne
jest, aby pokazać dziecku, że rodzice wzajemnie się lubią,
rozmawiają ze sobą, czasami się spotykają.
Uważam,
że te więzi z nami (rodzicami zastępczymi) są dla dziecka
bezcenne. Choćby dlatego, że jest to nabyta umiejętność, którą
będzie wykorzystywało w swoim dalszym życiu. Jeżeli nagle zostaną
zerwane, to ta misternie tworzona budowla może runąć jak domek z
kart. Dziecko zacznie dorastać w poczuciu, że nigdy nie było dla
nas kimś ważnym. I nawet nie będzie wiedziało, że nie my to
uczyniliśmy, ale jego rodzice, nie pytając go o zdanie, potrzeby,
uczucia.
A
przecież dziecko pamięta, jak rodzic zastępczy mówił, że je
kocha, że jest najpiękniejsze, najmądrzejsze, najwspanialsze. I co
z tego zostaje? Przeświadczenie, że dorośli rzucają słowa na
wiatr, żeby brutalnie nie powiedzieć, że kłamią. Że nie warto
kochać, bo przecież ten dorosły w pewnym momencie zniknie.
Gdy po
wielu latach okazuje się, że dziecko nie jest tak zrównoważone
emocjonalnie, jak jego rówieśnicy ze szkoły, to zaczyna się
poszukiwanie przyczyny w genach, w traumach z wczesnego dzieciństwa.
Pojawiają się wątpliwości „a może Ośrodek Adopcyjny jednak
nie był z nami do końca szczery?”
Mało
kto uświadomi sobie, że to on zniszczył stabilność emocjonalną
swojego dziecka, uważając że miłość wszystko uzdrowi. Ale
dziecko pamięta, że rodzic zastępczy też mówił o miłości... i
zniknął. To kiedy zniknie ten adopcyjny?.
Przejście
dziecka do rodziny adopcyjnej jest bardzo mocno przesycone emocjami.
Zastanawiam się tylko, czy czasami nie zapominamy, kto występuje
tutaj w roli głównej. Myślę też o naszej rodzinie. Zaczynamy
posługiwać się pewnymi schematami, mamy opracowany idealny model
przekazania dziecka rodzicom adopcyjnym, który wspólnie z nimi
staramy się wdrażać w życie. No i dobrze, że tak robimy. Ale
robimy tak, ponieważ jesteśmy do tego przygotowani, odpowiednio
przeszkoleni (zarówno rodzice zastępczy, jak też adopcyjni). A
dziecko?
Dziecko
nie odbywa specjalistycznych kursów, ono nie ogarnia rozumowo tego
co się dzieje. Dlatego właśnie dorośli powinni zejść do jego
poziomu i wykazać się chociaż odrobiną empatii.
Jednak
chęć posiadania dziecka tylko dla siebie nie dotyczy wyłącznie rodziców
adopcyjnych. Gdy czasami patrzę na adopcje przez rodziców
zastępczych prowadzących pogotowia rodzinne, to zastanawiam się,
czyje potrzeby są tutaj realizowane i czyje dobro jest
najważniejsze. Pewnie, że można tłumaczyć, że było to dziecko
mocno zaburzone, które nie miałoby szans na normalną adopcję.
Czasami tak jest, ale czasami jest to tylko tłumaczenie. Ile jeszcze
takich dzieci pojawi się w danej rodzinie? A może za jakiś czas
pojawi się dziecko, z którym rodzic jeszcze bardziej zwiąże się
emocjonalnie. Przecież nie da się wszystkich adoptować. Zresztą
życie w pogotowiu (z punktu widzenia dziecka) nie jest usłane
różami. Jak ktoś kiedyś ładnie to ujął, jest to tygiel emocji.
Dzieci, które do nas przychodzą często z bardzo zaniedbanych
rodzin, zaczynają od tego, że walczą o jedzenie. Rzucają się na
nie i napychają sobie buzie bojąc się, że dla nich nie wystarczy.
Później przychodzi czas na walkę o zainteresowanie. W tej chwili
doskonale to widzę po Romulusie. Gdy chłopiec jest sam, to jest
dzieckiem idealnym. W grupie wstępuje w niego szatan. Plotka nie
była dla chłopca zagrożeniem, bo jednak była to inna kategoria
wiekowa. Jednak gdy pojawiły się Ptysie, wszystko się zmieniło.
Zresztą bardzo podobny mechanizm zadziałał, gdy rok temu przyszły
bliźniaki (czyli właśnie Romulus z Remusem). Sasetka z Maludą nie
za bardzo mogli się wówczas odnaleźć. Ich poczucie bezpieczeństwa
uległo zachwianiu. Specyfiką pogotowia rodzinnego jest to, że
jedne dzieci przychodzą, inne odchodzą. Ale przez pewien czas
przebywają one razem. Bywa, że między tymi dziećmi nawiązują
się równie silne więzi, jak z rodzicami zastępczymi. Czasami może
nawet silniejsze. I te dzieci nagle się rozchodzą. Jedno idzie do
jednej rodziny adopcyjnej, drugie do drugiej. Stają się dla siebie
już tylko wspomnieniem. A to adoptowane (wracając do mojej
pierwotnej myśli) na to wszystko patrzy. Nie wiem, na ile
kilkuletnie dziecko jest w stanie zrozumieć czym jest adopcja i co
się z tym wiąże. Czy potrafi ogarnąć rozumem fakt, że nigdy nie
odejdzie z tego domu? Albo, czy jest gotowe w to uwierzyć? Patrząc
z jego pozycji, w zasadzie nic się nie zmienia. Ono cały czas
mieszka w pogotowiu.
Ja też
miałem w swojej historii pokusę adopcji... nawet trzy razy. Być
może uchroniła nas umowa, którą zawarliśmy z Majką na samym
początku, że nigdy nie adoptujemy żadnego dziecka. Czas koi rany,
a dzieciom trzeba pozwolić odejść... licząc na świadomych
rodziców adopcyjnych. Dzieci sobie poradzą, jeżeli pozwolimy im
być sobą. Czasami trzeba im tylko pomóc, lekko kształtując ich
więzi. One nawet tego nie zauważą.
tak myślę sobie, że ten blog powinien być lekturą, taką obowiazkową, dla sędziów rodzinnych, kuratorów, pracowników OA i PCPRów. A także dla kandydatów na RA i RZ.
OdpowiedzUsuńWszystko na 'tak' z tą jedną uwagą, że więzi między rodzeństwem (i chyba szerzej: biologiczne) są więziami rozciągniętymi w czasie. To znaczy ich diagnoza w wieku sześciu lat dziecka daje nam wiedzę na ten konkretny moment, natomiast nie przybliża nas do odpowiedzi na pytanie, jakie znaczenie będzie mieć dla dorosłego już dziecka świadomość, że gdzieś na świecie żyje brat/siostra, z którymi nie ma kontaktu?
OdpowiedzUsuńChodzi mi o to, że kiedy dzieci są małe mamy tendencję do rozpatrywania ich interesu w dość ograniczonym 'tu i teraz'. Małe dziecko potrzebuje mamy/taty, ścisłej rodziny, bezpieczeństwa, miłości etc. Tu i teraz ważniejsza niewątpliwie jest relacja z dorosłymi znaczącymi (i trochę nie ma znaczenia dla prawidłowego rozwoju emocjonalnego, czy będzie to mama bio, ciocia zastępcza czy matka adopcyjna, o ile będzie to figura niezmienna) i to, aby ta relacja była silna, stabilna, bezpieczna etc.
Natomiast w dalszej perspektywie jest tak, że sorry, ale wszyscy umrzemy. Z reguły starsi umierają przed młodszymi, więc w perspektywie circa 40 lat ten adoptowany sześciolatek stanie się 46latkiem i sierotą.
I teraz tak: wydaje mi się, że jako rodzice [bio] inwestujemy w relacje między naszymi dziećmi nie tylko dlatego, aby tu i teraz było w domu przyjemnie i aby nie darły na siebie paszcz, ale głównie dlatego (choć moze nie wszyscy z nas sobie to konceptualizują), aby ta relacja była na tyle silna, aby wspierać nasze dzieci wtedy, gdy nas zabraknie i z ich konstelacji rodzinnej odejdzie ktoś cholernie ważny (my).
W przypadku dzieci adoptowanych ma to dodatkowe znaczenie, ponieważ ich rodzeństwo jest literalnie jedyną osobą/ludźmi na świecie, którzy mają to samo konkretne doświadczenie: rozłąki z rodziną bio, wydarzeń w domu rodzinnym, odczuć, emocji i tak dalej.
Tak więc o ile na dziś absolutnie kupuję obserwację, że między Filemonem i bliźniakami nie ma żadnych punktów stycznych (poza krwią) to nikt z nas nie jest w stanie powiedzieć, czy za 30 lat ta krew (a właściwie już nie o krew tu idzie, a o wspólnotę pierwszej częsci biografii) nie okaże się mieć znaczenia fundamentalnego w sensie egzystencjalnym i tożsamościowym.
I od razu wyjaśniam: to nie jest głos przeciwko rozdzielaniu rodzeństw tudzież za desperackim utrzymywaniem więzi biologicznej, bo: krew.
Nie, to jest głos za rozwagą i elastycznością w traktowaniu więzi. Za tym, aby rozdzielenie rodzeństwa automatycznie wiązało się z obowiązkiem spotkań rodzeństwa, a realizowanym przez rodziny, w których znajdą się dzieci. Z takim uzupełnieniem, że jeśli dzieci powiedzą stanowcze 'nie, nie chcę się spotykać' to zostanie to uszanowane. Ale sam potencjał kontaktu w rozumieniu zapisanych danych adresowych powinien tam być i dorośli powinni mieć prawny obowiązek dopatrzenia tego.
To, czemu jestem całkowicie przeciwna, to zupełne zrywanie więzi, czyli umieszczenie dzieci w przykładowo dwóch rodzinach, które nie mają ze sobą kontaktu, a często nawet nie mają wiedzy o tym, kim jest druga strona, gdzie mieszka, jak się nazywa itd.
Uważam, ze ten potencjał musi być zachowywany.
Możliwe, że dziecko (również już to dorosłe) nigdy z niego nie skorzysta, możliwe że skorzysta po latach, możliwe że zrobi coś jeszcze innego, ale furtka jako taka powinna zostać zabezpieczona.
tak, tak, własnie tak. Innymi słowy jeśli Baltazar ma lat 8 czy 9 a bliźniaki 3, to- jeśli chłopina jest normalny w typie "samiec" - nie ma raczej instynktu macierzyńskiego i w tym wieku nie jarają go maluszki. Gdyby Baltazar był dziewczynką, zapewne pobawiłby się z maluchami. Ale Baltazar w wieku lat 38 moze mieć wiele wspólnego z bliźniakami w wieku lat 33. Mogą być dla siebie wsparciem. Tak.
OdpowiedzUsuńOwszem, zgadzam się z każdym wypowiedzianym powyżej zdaniem. Tyle tylko, że my jako pogotowie i nasza pani koordynator, niestety musimy działać tu i teraz, na takich zasobach, jakie w tym momencie są dostępne. A tutaj niestety teoria bardzo mija się z praktyką. Być może dlatego kwestia rozdzielania rodzeństw tak bardzo nas nie przeraża, chociaż nie wiemy, jak do tematu będą podchodzić rodzice adopcyjni. Kiedyś pewna sędzina postanowiła umieścić trójkę dzieci w rodzinie zastępczej. Była bardzo zdziwiona, że nie ma takiej rodziny. Dla pojedynczych dzieci były, dla dwójki od biedy ktoś by się znalazł. No ale nie dla trójki. W tej chwili mamy czwórkę rodzeństwa. I jest to moim zdaniem sytuacja patowa. Nie ma dobrego rozwiązania.
OdpowiedzUsuńJeżeli sędzina zdecydowałaby się na adopcję, to biorąc pod uwagę to, że Baltazar nie chce być adoptowany, ma dwa wyjścia. Skierować do Ośrodka Adopcyjnego tylko bliźniaki, a Filemona z Baltazarem umieścić w rodzinie zastępczej, albo dla całej młodszej trójki szukać rodziców adopcyjnych. Chłopcy by się dogadali, jest to tylko kwestia spędzenia z sobą kilku tygodni. Tyle, że w tym momencie Baltazar jest wyautowany i nie wiadomo jak bardzo pogłębi to jego frustracje.
Dlatego bardziej prawdopodobna jest decyzja sądu o umieszczeniu dzieci w rodzinie zastępczej. Z jednej strony dlatego, że mama się stara, a z drugiej że sędzina nie rozumie, iż rodzin zastępczych dla czwórki dzieci, brak. Jeżeli uprze się przy nierozdzielaniu rodzeństwa, to dzieci mogą trafić do domu dziecka. Zresztą rodzice biologiczni uznaliby to za idealne rozwiązanie. Swobodny dostęp do dzieci, nikt nie zadaje zbędnych pytań, nikt nie ocenia.
Po komentarzu bloo, zacząłem się zastanawiać, co dla rodziców adopcyjnych (jeżeli chcieliby utrzymywać kontakty swojego dziecka z innymi dziećmi) powinno być ważniejsze. Więzy krwi, czy wspólnota pierwszej części biografii? Nie zawsze jest to tożsame. Dla przykładu Smerfetka, przez kilkanaście początkowych miesięcy swojego życia, wychowywała się z Gackiem, chociaż wcale nie byli rodzeństwem. Oni jeszcze byli mali, ale więzi między Bliźniakami a Ptysiami, z każdym miesiącem będą coraz silniejsze.
Albo przypadek Sasetki i Maludy. Gdy rodzeństwo odchodziło do adopcji, to właśnie na świat przychodził ich młodszy brat. Teraz mama biologiczna jest w kolejnej ciąży (i pewnie nie ostatniej). Jak do tego podchodzić? Mówić, nie mówić? Zapomnieć, czy pielęgnować tę wiedzę? Na takie pytania też muszą sobie odpowiadać rodzice adopcyjni.
Jeszcze a'propos Baltazara. Opisując rozmaite historie dzieci, często zmieniam pewne fakty, które wydają mi się nieistotne. No bo jakie znaczenie ma to, czy ktoś mieszka na pierwszym piętrze, czy na parterze, albo czy dziecko ma siostrę, czy brata. Czasami okazuje się, że ma. Wyłożę więc jedną z kart na stół. Tutaj w komentarzu mogę.
Baltazar jest trzynastoletnią dziewczynką. Ma dokładnie tyle lat ile Marlenka, ale przepaść między nimi jest ogromna (pod każdym względem – intelektualnym, emocjonalnym, społecznym). Nie zmienia to oczywiście tego, że za kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat, cała czwórka może chcieć utrzymywać z sobą kontakty. I taka możliwość powinna być im dana.
Pikuś to nie są uwagi do was, to uwagi do systemu
OdpowiedzUsuńTak, o wiele prościej by było, gdyby chociażby nie było rejonizacji. Bywają miejsca w kraju, gdzie są chętni rodzice zastępczy, którzy przyjęliby naszą czwóreczkę. Tyle tylko, że najczęściej są to rodziny zawodowe, o które każdy PCPR będzie walczył, aby nikt nie podrzucił im dzieci z innego powiatu. Zresztą o niezawodowe, też często toczy się batalia. Musiałoby to być rozwiązane ustawą. Tyle tylko, że celem pieczy zastępczej jest powrót do rodziny biologicznej, więc raczej nieprędko się doczekamy takich zmian. Przecież wiadomo, że system dba o dobro rodzica biologicznego, więc nie może go narażać na odwiedziny dziecka oddalonego o na przykład 200 km... bo jeszcze się zdenerwuje i nie będzie chciał przyjeżdżać.
Usuńto wiele zmienia. Pytanie - dlaczego sędzina nie wie, że nie ma RZ dla 4 dzieci? Jak to możliwe, ze nie wie? moze warto jej to wyłuszczyć? Opcja osobno Baltazar, osobno pozostała tróojka jest chyba najlepsza, skoro Baltazar nie chce. Z opcją, że RZ Baltazara i RZ/RAZ pozostałej trójki (chyba, ze Filemona doklei się do Baltazara) wiedzą o sobie i umożliwią dziciom kontakt, gdy już do tej potrzeby dojdą
OdpowiedzUsuńSędzina doskonale wie, że nie ma miejsc w pieczy zastępczej dla takiej gromadki. Tyle tylko, że ona ogranicza się jedynie do wydania decyzji, a potem mówi do PCPR-u: „nie ma, to poszukajcie”.
Usuń