poniedziałek, 12 listopada 2018

--- Armagedon.



Jednak armagedon czasami staje się faktem. I nie mam na myśli kataklizmu (chociaż tak najczęściej jest ten termin odbierany – aczkolwiek niewłaściwie), ale zmianę stanu umysłu, przejście na wyższy poziom świadomości..
Parę dni temu coś takiego miało miejsce w naszej rodzinie. Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem, chociaż do tego wniosku doszedłem dużo, dużo później.
Po przebudzeniu, okazało się, że nie ma prądu. W sumie nie było to niczym niezwykłym, ponieważ takie wielogodzinne wyłączenia energii są nam serwowane kilka razy w roku. Gdy Majka wyszła z dziećmi na spacer i dostrzegła ekipę wykonującą jakieś „wykopki” w pobliżu transformatora, jeszcze bardziej utwierdziliśmy się w przekonaniu, że jest to planowe wyłączenie.
Trochę się zaniepokoiłem, gdy minęła piętnasta, a prądu nadal nie było. Pomyślałem jednak sobie, trudno – widocznie chłopcy się jeszcze nie wyrobili. Niestety gdy zaczęło się ściemniać i pojawiły się światła w domach sąsiadów, dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Sprawdziłem szafkę z bezpiecznikami. Niczego podejrzanego nie zauważyłem. Główny bezpiecznik był na „ON”. Kilka innych jest wyłączonych na stałe, jak choćby oświetlenie wokół domu (działające na ruch), które włączało się nawet przy lekkich podmuchach wiatru, albo kabel o którym zapomniałem wykonując bruk na tarasie (i kończy się teraz gdzieś pod betonem). No to wziąłem latarkę i poszedłem do skrzynki przed płotem. Tam wprawdzie nie było „ON” i „OFF”, ale bezpiecznik był ustawiony na kolor zielony (co uznałem za właściwe) i nie dał się przestawić w pozycję z kolorem czerwonym. Nawet chwilowe przytrzymanie w czerwonej pozycji nie powodowało choćby krótkotrwałego zapalenia się świateł, a wyłączenie bezpiecznika wewnątrz domu, też niczego nie zmieniało. Nie będę przedłużał opisu wszystkich kombinacji, które wykonałem, a które doprowadziły mnie do wniosku, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy.

Kilkanaście lat temu, gdy przez nasz region przetoczyła się wichura z prędkością 130 km/h, nie mieliśmy prądu przez prawie tydzień. Jednak wówczas wszystkie nasze córki były już nastolatkami i potraktowały tę sytuację, jako swego rodzaju atrakcję. Wprawdzie ogrzewanie mamy gazowe, to jednak jak nie ma prądu – piec się nie uruchomi. Na szczęście mamy kominek, więc wspólne spanie na materacu w salonie tworzyło niepowtarzalny klimat. Była to również zima i w przeciwieństwie do tegorocznej sytuacji - mroźna. Poza salonem, we wszystkich pokojach zrobiło się zimno. Tak więc w jednym pokoju mieszkaliśmy całą piątką, do tego pies, kot i zeberki. W obliczu zagrożenia, zwierzaki ogłosiły rozejm i nawet kot nie próbował dobrać się do ptaków (którymi wbrew pozorom są zeberki).
Dzieci cieszyły się, że nie muszą odrabiać lekcji (bo przecież przy świeczkach tylko można sobie popsuć wzrok) i mogły myć tylko najważniejsze części ciała – czyli w zasadzie zęby.
Niestety po dwóch dniach miarka się przebrała i Majka wyjechała z dzieciakami do swoich rodziców. Ja musiałem zostać, aby podtrzymywać ogień, bo w wyobraźni już jawiły mi się pękające kaloryfery i zawór z dopływem wody. W każdym razie, od tego momentu, zawsze utrzymuję zapas drewna na ciągłe palenie przynajmniej przez miesiąc.

Niestety tym razem sprawa wyglądała dużo gorzej. Niemowlaki i bliźniaki, nie za bardzo cieszył nastrój spowodowany blaskiem świec. Nie było stałych rytuałów, które są niezbędne do zaśnięcia. Chłopcy domagali się dobranocki w telewizji i zapalenia nocnej lampki. Maluchy jeszcze nigdy nie poszły spać bez kąpieli, więc trudno było przewidzieć, czy przypadkiem nie potraktują snu nocnego jako popołudniowej drzemki.
W zamian zaproponowaliśmy dzieciom opowiadanie bajek i śpiewanie piosenek. Nie wiem, czy taka zamiana je satysfakcjonowała, w każdym razie podjęliśmy decyzję, że jakoś dotrwamy do rana. Aby nikt się nie przeziębił, Majka wzięła Messengera do swojego łóżka, ja Plotkę, a bliźniaki ubraliśmy w dresy, sweterki i grube skarpety. Udało się.

Z samego rana zadzwoniliśmy po pogotowie energetyczne. Panowie przyjechali nawet całkiem szybko. Jednak gdy stwierdzili, że do ich obowiązków należy tylko zapewnienie sprawności instalacji przed płotem, i jeżeli tutaj wszystko będzie działać, to muszę szukać sobie jakiegoś elektryka (aby dokonał naprawy awarii wewnątrz domu), to oblał mnie zimny pot. Pamiętam, jak kilka lat temu próbowałem znaleźć instalatora, aby wymienił mi wszystkie wężyki doprowadzające wodę do sanitariatów. Szukałem takiego prawie pół roku. Jeden nawet przyjechał, ale gdy zobaczył, że tych wężyków jest 27, a do tego wszystkie zakryte rozmaitymi obudowami, to zrezygnował – twierdząc, że jest to dłubanina. A myślałem, że wszystko jest tylko kwestią ceny? W pewnym momencie dodałem do zlecenia nawet wymianę zasobnika wody, który trochę przeciekał (chociaż jakoś sobie radziłem). Przyjechał instalator... wymienił zasobnik, skasował pieniądze. Dzień później miał przyjść wymieniać wężyki... nie pojawił się do dzisiaj. A wężyki mają już 15 lat.
Trudno się zatem dziwić, że z takimi doświadczeniami, nie patrzyłem optymistycznie na możliwość wystąpienia awarii instalacji elektrycznej.

Na szczęście sprawa była prosta. I wcale się nie przejmowałem tym, że w zasadzie zrobiłem z siebie idiotę. Okazało się, że jednak kolor czerwony jest prawidłowy, a żeby podnieść bezpiecznik, trzeba to zrobić dwa razy (raz po razie).
Niestety dowiedziałem się również, że wcale nie jest rzadkością uszkodzenie kabla na trasie między skrzynką przed płotem, a domem. Tak zupełnie bez powodu. No więc już wyobrażam sobie awarię przy temperaturze -20 stopni, kucie betonu pod wjazdem do domu – a przede wszystkim znalezienie odpowiedniej ekipy.

Na koniec przejdę do sedna sprawy.
W dniu, gdy poczuliśmy niesamowitą radość z normalności (czyli gdy znowu przewodami popłynął prąd), okazało się, że w pokoju chłopaków nie ma światła. Poszli więc spać tak jak dzień wcześniej, czyli po ciemku. Rano zacząłem szukać przyczyny. Już wieczorem poprzedniego dnia przypomniał mi się bezpiecznik, który był na „OFF”, a którego nie do końca byłem w stanie zlokalizować w projekcie instalacji elektrycznej.
W sypialni bliźniaków znalazłem kartonik z sokiem pomidorowym. Jestem fanem soku pomidorowego, i gdy spędzam czas w pokoju dzieci, to zawsze mam go pod ręką. Nie udało im się odkręcić zakrętki, więc zwyczajnie ją wyrwali, po czym zawartość wylali za kanapę, gdzie znajdował się przedłużacz prądu.
Od momentu zmiany czasu na zimowy, chłopcy nadal budzą się według czasu letniego (chociaż chodzą spać według zimowego). Jednak tego feralnego dnia, spali wyjątkowo długo... tak mi się wydawało. Gdy wszedłem do ich pokoju, to obu spotkałem stojących na przewijaku. Gdy mnie zobaczyli, to Remus natychmiast zanurkował do swojego łóżeczka. Na główkę... zupełnie jak do basenu na pływalni. Romulus miał pecha, bo właśnie stał z opuszczonymi majtkami i robił siku na ścianę. Mogę tylko stwierdzić, że póki co, problemów z prostatą jeszcze nie ma.
Chwilę później zauważyłem rozlaną na przewijaku oliwkę dla dzieci. Butelka stała na najwyższej półce szafki wiszącej na ścianie. Chłopcy musieli się więc wspiąć po nią niczym po ściance wspinaczkowej.


Wizja lokalna dokonana kilka dni później.


To doświadczenie było dla mnie tym tytułowym armagedonem, przejściem na wyższy poziom świadomości. Doskonale wiedziałem, jak ważne są rozmaite zabezpieczenia, że niebezpieczne środki należy przechowywać w miejscach niedostępnych dla dzieci.
Teraz wiem już dużo więcej. Bliźniacy nauczyli mnie tego, że dla trzylatka niczym jest barierka zabezpieczająca wejście na schody, czy do kuchni. Niczym są zamknięte drzwi (nawet na klucz, gdy ten klucz pozostaje w zamku). Wisząca na ścianie półka jest najwyżej wyzwaniem - jednym z ośmiotysięczników, który należy zdobyć. Drzwi od tarasu, to jak brama w Alcatraz... zakazany owoc, ale wciąż kusi.
Chociaż z drugiej strony, takie doświadczenia uczą samodzielności, niezależności, odpowiedzialności , łańcucha przyczynowo-skutkowego.
No... przynajmniej w teorii. Romulus nasikał na ścianę, wraz ze swoim bratem nie raz już spadł z jakiejś półki, czy też tapczanu, nie raz nabił sobie guza, albo zaklinował pod łóżkiem.
I co? Nic.




4 komentarze:

  1. czytałam ze ściskiem gardła, przerażona, że stało się coś gorszego... a tu ufff - siki na ścianie i dzieci zwinne jak makaki, pffff
    i czemu nie ma prądu w pokoju młodych? nalali do gniazdka? :-) mój J dzisiaj wezwał nas dumny do łazienki, że musimy, musimy to zobaczyć. Zobaczyliśmy : oto kupa GIGANT oświadczyło dumne dziecię :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nasza Księżniczka ma niewiele ponad półtora roku, a już od jakiegoś czasu ogarnia nas pusty śmiech, kiedy słyszymy np. w reklamie komunikat, że jakiś produkt należy przechowywać poza zasięgiem dzieci. Takie miejsce nie istnieje, chyba że zainwestujemy w kasę pancerną ;)
    Co do awarii prądu - dobrze, że przyczyna okazała się banalna. Jednak funkcjonowanie bez elektryczności z dzieciakami na pokładzie to w dzisiejszych czasach nie lada wyzwanie. My regularnie walczymy z niedziałającym ogrzewaniem, ale niestety z różnym skutkiem. Administrator budynku ciągle nam wmawia, że mamy wadliwą instalację, podczas gdy dwie ekipy serwisantów, powołane przez nas niezależnie, wykluczyły taką możliwość. Powoli robi się z tego materiał na jakąś groteskową powieść.

    OdpowiedzUsuń
  3. do worka ostrzeżeń dodam jedno. Otóż od momentu, w którym wiele lat temu miałam okazję porozmawiać z lekarzem jeżdżącym karetką, i który opowiedział mi o kilkuletnim dziecku, które wypiło udrażniacz do rur (popularnego Kreta w płynie), a które zmarło w tej karetce w męczarniach, mam fioła na punkcie tego środka. Chemię trzymamy w pomieszczeniu gospodarczym, do którego teoretycznie dzieci mogą wejść, ale nie wejdą niezauważone. Apteczka jest zdecydowanie poza ich zasięgiem.
    Na koncie mam jeszcze dłubanie widelcem w kontakcie (tym razem Najstarszy), na szczęście został złapany na gorącym uczynku i przed dramatem.
    Na temat wysokich półek zachowam dyplomatyczne milczenie, bo kilka dni temu zastanowiło mnie, skąd Myszka ma w łapie zabawki znajdujące się właśnie na najwyższej półce w pokoju, do których teoretycznie nie powinien mieć dostępu - powiem krótko, kreatywność czterolatków nigdy nie powinna być niedoceniana.
    Ale z chemią i udrażniaczami - chryste, uważajmy. Wszyscy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Moja kuzynka zastała kiedyś swoją 6-letnią pierworodną w towarzystwie młodszych braci -3 i 2 latka na szafie od segmentu. Młoda wciągnęła towarzystwo i rysowali po suficie , bo : " mama mówiła ,że po ścianach nie wolno , ale nic nie mówiła o suficie". pomysłowość młodzieży nie ma granic i czasem kwestia przypadku, lub jak kto woli , dobrej opieki Anioła Stróża, że nic się nie stanie. Pozrawiam

    OdpowiedzUsuń