wtorek, 22 czerwca 2021

--- Ile dzieci jest na obrazku?

 

?    

+1


Będąc tydzień temu na wakacjach byłem świadkiem takiej oto rozmowy telefonicznej Majki z panią ze szpitala położniczego:

  • Dzień dobry, Maja Incognito pogotowie rodzinne. Chciałam się umówić na odbiór przebywającego u państwa 30 tygodniowego wcześniaka.

  • Jakie nazwisko?
  • Kowalczyk.
  • Jest u nas taka dziewczynka z orzeczeniem sądu i gotowa do wypisu, ale nazywa się Jaworska.
  • Być może, to pewnie po ojcu.
  • Hmmm, ale mama też nazywa się Jaworska.
  • Przepraszam, ale z jakim szpitalem ja się połączyłam?

Napisałem o tym dlatego, że w ciągu tygodnia pobytu nad morzem mieliśmy cztery prośby kuratorów i pracowników socjalnych o interwencyjne przyjęcie dzieci. Chodziło o dziewięciolatka, czterolatkę, dwulatka i noworodka płci nieznanej. Dziewczynki: Kowalczyk i Jaworska, dodatkowo powiększają tę liczbę.

Co się dzieje? Wszystkie pogotowia obłożone do granic możliwości, a tu kolejne dzieci do umieszczenia. Tak sobie myślę, że może to być efekt przejścia rozmaitych osób zajmujących się szeroko rozumianą rodziną, z pracy zdalnej na pracę w terenie. Ale może się mylę – może to tylko przypadek. W zasadzie to należy się cieszyć, że w czasach epidemii, chociaż policja nie pracowała zdalnie.
Odmówiliśmy przyjęcia proponowanych nam dzieci, co było niezwykle proste: „Przykro mi, ale właśnie mam urlop i jestem nad morzem”.

Skąd zatem taka ilość dzieci w naszej rodzinie? Gdyby ktoś dobrze policzył, to doszedłby do liczby „sześć”. Jak na moje standardy, to trochę dużo. No... o jedno za dużo, chociaż ideałem byłoby zajmowanie się tylko trójką.

Dziwnym może też wydać się fakt, że o wspomnianą na początku Tycię Kowalczyk, Majka „biła się” niczym lwica, wydzierając ją z rodziny zastępczej, która już wyraziła zgodę na przyjęcie dziewczynki. Chodziło o to, że jest ona siostrą jednego z naszych byłych dzieci zastępczych, co spowodowało, że w głowie Majki natychmiast wykluł się pewien plan. Od razu spieszę z tłumaczeniem, aby niepotrzebnie nie powodować nagłego wzrostu ciśnienia, adrenaliny i innych rzeczy, u rodziców związanych z nami wspólnymi dziećmi (adopcyjno - zastępczymi). Rodzina adopcyjna, o której przed chwilą wspomniałem już o wszystkim wie, a nawet do nas przyjechała i poznała naszą (jeszcze naszą) dwukilogramową kruszynę. Tak więc jest szansa, że Tycia zbyt długo u nas miejsca nie zagrzeje.
Ktoś mógłby zapytać: „Ale jak to? Przecież mama biologiczna jeszcze nie ma odebranych praw i wszystko może się wydarzyć”. Myślę jednak, że sprawa przybierze błyskawiczny obrót (przynajmniej jak na standardy urzędów) i dziewczynka może nawet pobić niedawny rekord Rambo. Niedowiarkom przedstawię jeszcze ciekawszą historię, która dokonała się w innej rodzinie naszego byłego (teraz już kilkuletniego) chłopca zastępczego. Miało to miejsce pierwszego dnia naszego urlopu, co też w jakiś sposób potwierdza moją tezę o nagłym wysypie dzieci, które trzeba zabezpieczyć w jakiejś rodzinie. Otóż pewna sędzina jakimś trafem skojarzyła nazwisko mamy dopiero co urodzonego dziecka z prowadzoną przed laty sprawą adopcyjną. Mając „w nosie” ośrodek adopcyjny i organizatora pieczy zastępczej, zwyczajnie wykręciła numer telefonu, który odnalazła w starych dokumentach. „Czy państwo jesteście zainteresowani?” - zapytała. Wydając postanowienie z pominięciem urzędów, o umieszczeniu dziewczynki (bo to też jest dziewczynka) na czas trwania postępowania o odebranie władzy rodzicielskiej mamie biologicznej, być może stworzyła precedens. No i teraz rodzice nie za bardzo wiedzą co z tym fantem zrobić. Radość z posiadania nowego członka rodziny (i do tego siostry swojego synka) w jakiejś mierze zakłóca konieczność zrobienia szkolenia dla rodziców zastępczych, bo przecież to nie to samo co szkolenie dla rodzin adopcyjnych. Jest szansa, że sędzina „wyrobi się” z zamknięciem całej sprawy do najbliższego szkolenia jesienią i nie będzie już ono konieczne. Pewnie ma takie plany, chociaż skutecznie może je zaburzyć mama biologiczna. Wystarczy, że rozpłynie się we mgle, albo chociaż zmieni miejsce zamieszkania nikomu o tym nie mówiąc.
W każdym razie decyzję sędziny uważam za słuszną, bo gdyby nie ona, to być może Majka ubiegałaby się o przyjęcie również tej siódmej dziewczynki. Pozytywne jest też to, że na wojnę się raczej nie zanosi, bo ilość rodzących się ostatnio chłopców zdecydowanie odbiega od tej wynikającej ze zwykłego rachunku prawdopodobieństwa. Malutkiego chłopca nie widziałem już w naszej rodzinie od kilku lat. Ostatnim był chyba Messenger.

Chociaż papierowo mamy szóstkę dzieci, to tak naprawdę tylko piątkę bo Paprotka już z nami nie mieszka. Po tygodniu wspólnych wakacji z rodzicami adopcyjnymi stwierdziliśmy, że zasady są tylko zasadami, a prawo po to aby je omijać – przynajmniej do pewnych granic. Był to najlepszy (i jednocześnie najszybszy) proces adopcji, jaki nam się trafił w dotychczasowej historii. Tylko pierwszego dnia nad morzem wykąpałem Paprotkę. Drugiego jedynie asystowałem, a od trzeciego rodzice w pełni zajmowali się dziewczynką. Może tylko poza nocą, ale ponieważ Paprotka nie miała w zwyczaju budzić się przed ósmą, to z jej punktu widzenia rodzice byli ostatnimi osobami, których widziała przed snem i pierwszymi, których witała po przebudzeniu. Pod koniec pobytu widywaliśmy się z dziewczynką tylko przy posiłkach i parę razy w przelocie po kilka-kilkanaście minut.

Baliśmy się, że po powrocie do domu ten wspólny tydzień może zostać zaprzepaszczony, zwłaszcza że pierwszego dnia widzieliśmy jak Paprotka na próżno poszukuje wzrokiem nowych rodziców. No to drugiego dnia Majka bezpardonowo wprosiła się z wizytą i przedstawiła propozycję nie do odrzucenia. Podobnie jak wcześniej wspomniana sędzina zadała jedno krótkie pytanie: „Chcecie już ją na stałe?”. Oczywiście, że chcieli... a my znowu złamaliśmy jeden z zapisów umowy z PCPR-em, że dzieci zastępcze zawsze będą pod opieką przynajmniej jednego z nas. Był tylko jeden mały problem. Rodzice nie złożyli jeszcze wniosku do sądu o powierzenie pieczy, a nawet nie mieli wymaganych zaświadczeń (od lekarza i o niekaralności). Jednak uwinęli się z tym w jeden dzień a ośrodek adopcyjny też stanął na wysokości zadania. Już drugiego dnia wniosek znalazł się na kupce papierów biura podawczego sądu. No ale ta kupka zapewne jest dość gruba. Tak więc w kolejnym dniu Majka zadzwoniła do pani sekretarki w jakiejś sprawie (chyba udała, że zapomniała kiedy będzie rozprawa o opiekę prawną) i z głupia frant zagadnęła:
  • Wczoraj wpłynął wniosek w sprawie Paprotki Nieboskiej. Jak rozmawiałam z sędziną, to prosiła, aby go pani wyciągnęła na wierzch, bo chodzi tylko o podpis.

  • To pani zna sędzinę osobiście?
  • Tak, często się spotykamy na rozprawach.
  • Zrobię co mogę, ale ten wniosek musi wcześniej przejść przez ręce trzech innych osób.

No i przeszedł. Zajęło mu to jeden dzień, łącznie z podpisem sędziny. Tak więc do listy rozmaitych oszustw można dopisać sposób „na sędziego”.

Ale żeby być zupełnie szczerym, to taka rozmowa z sędziną miała miejsce. Tyle, że dotyczyła innego dziecka kilka lat temu.
Teraz czekamy tylko na wizytę (już drugą) Paprotki i jej rodziców, bo musimy podpisać protokół zdawczo-odbiorczy. Oczywiście z wsteczną datą, żeby nie narażać starosty na niepotrzebne koszty utrzymania dziewczynki w naszej rodzinie. Oj, za te nasze machlojki to kiedyś pójdziemy siedzieć. W zasadzie ja pójdę, bo ustaliliśmy z Majką, że jestem mniej ważny w rodzinie, więc mogę się poświęcić.
Coraz bardziej zaawansowane są też kombinacje zmierzające do pozbycia się Stokrotki. Siedzi u nas już prawie półtora roku, więc najwyższy czas opróżnić pogotowie. W tym przypadku mamy chociaż cichą akceptację PCPR-u. Oby tylko Majka się spisała na tak zwanym badaniu więzi. Psycholożka wyznaczyła dwa terminy. Jeden dla mamy i babci dziewczynki, a drugi dla Majki i Stokrotki. Mama może stawić się ponownie, ale nie musi. Pewnie nie przyjdzie, gdyż już się pochwaliła, że jej badanie poszło rewelacyjnie. No i chwała jej za to, bo przecież nie ma to jak wiara w siebie.

Tak więc w stosunkowo krótkim czasie obsada może nam stopnieć z sześciu do trzech. Będziemy więc otwarci na przyjęcie dziesięciolatka.

Żartowałem... chciałem jakoś płynnie przejść do kolejnego wątku. Chodzi o mój pogląd na bycie ojcem zastępczym dla piątki dzieci w dłuższym terminie.

No właśnie... czy mogę jeszcze mówić o sobie ojciec?

Wbrew pozorom, dla wielu osób nikim takim nie jestem. Jedni nazywają mnie psychopatą (bo tylko osobowość nie będąca w stanie odczuwać jakichkolwiek emocji pozwala czerpać radość z zajmowania się taką gromadką dzieci), inni opiekunem (bo nie mam czasu na nic więcej poza opieką czysto techniczną i choćbym chciał, nie zaspokoję najważniejszych potrzeb dziecka).

Pozwolę więc sobie na rozważania o potrzebach... szeroko rozumianych. Pierwsze zdjęcie jest typowym obrazkiem, jaki można zobaczyć gdy Majki nie ma w domu. A ma to miejsce dość często. Kiedyś Maja próbowała mi organizować kogoś do pomocy, zwłaszcza gdy chodziło o czas wieczorny gdy trzeba zrobić kolację, nakarmić towarzystwo, wykąpać i położyć spać. Teraz na szczęście dała sobie spokój.
Bywały nawet okresy w naszej historii, gdy odwiedzały nas rozmaite wolontariuszki albo dziewczyny zatrudniane przez PCPR do pomocy na kilka godzin. Tyle że one się zmieniały, bo albo ochota przechodziła, albo wreszcie znajdowały pracę lepiej płatną i mniej absorbującą. Bywało, że nasze dzieci spotykały się z kilkoma różnymi osobami w tygodniu. Zwłaszcza te dziewczyny, które przychodziły z dobrej woli, pojawiały się w różnych momentach... tak jak chciały, a nie jak były potrzebne. Trudno było je „wygonić” z wózkiem na spacer, a jak już wyszły to wracały po pół godzinie, bo albo było za gorąco, albo za zimno, albo któreś dziecko wrzeszczało, albo... powodów było dużo. Często przygotowania do spaceru trwały dłużej niż on sam. Nie lepiej było z dziećmi chodzącymi. Okazywało się, że nawet wyjście z dwójką było dużym wyzwaniem. Jedna z dziewczyn kiedyś nam powiedziała, że woli posprzątać naszą spiżarnię, bo słoiki i konserwy chociaż ją słuchają.
W zasadzie dopiero teraz, gdy jedyną osobą wchodzącą do naszego domu na dłużej jest fizjoterapeutka dzieci, zaczynam dostrzegać negatywny wpływ przewijających się przez nasz dom wielu różnych osób na ich zachowanie. Im większy rozgardiasz w ciągu dnia, tym maluchy popołudniu i wieczorem stają się bardziej niespokojne, rozdrażnione, mają trudności z zaśnięciem.
Zaczynam zastanawiać się nad pojęciem „tulenie”, bo przecież w tym właśnie celu kiedyś przychodziły do nas rozmaite wolontariuszki. Czy jest ono tożsame z potrzebą przytulania się? Czy jest lekiem na wszystko?
Owszem, jest ono ważne dla noworodków, które przez kilka tygodni poznają swoich rodziców tylko (albo głównie) poprzez dotyk, ciepło drugiego ciała, węch. Tyle, że tutaj też ważny jest ten jeden, jedyny, niezastąpiony rodzic... może dwóch. Bo przecież każdy wolontariusz pachnie inaczej. Inaczej mówi, inaczej dotyka – wszystko robi inaczej.
A czego potrzebują starsze dzieci? Czyż nie wystarcza im obecność, zainteresowanie,  słowo, powtarzalność niektórych sytuacji? Czy aż tak bardzo zależy im na tuleniu?
Rodzice adopcyjni często zwracają uwagę na to, że ich dzieci (które odchodzą od nas) zasypiają bezproblemowo, nie wymagają noszenia na rękach i wielokrotnego przychodzenia przed zaśnięciem. Tak też jest w przypadku Paprotki. Jej nowi rodzice chyba nie mogą się zdecydować, czy ma to tak zostać, czy może zaproponować dziewczynce spanie we wspólnym łóżku. Cieszyć się wieczorną i nocną swobodą, czy spełnić swoje wyobrażenie rodzicielstwa? Pytanie niemal na miarę Hamleta. Niektórym osobom wydaje się, że nasze dzieci pogotowiowe muszą swoje wypłakać zanim zasną, albo zasypiają bezproblemowo bo nie wierzą, że ktoś do nich przyjdzie. Można tak pomyśleć słysząc tu i ówdzie, jak ciężkie bywa rodzicielstwo, gdyż jest ono związane z kilkugodzinnym kołysaniem do snu. Przy piątce dzieci jest to przecież siłą rzeczy niemożliwe. Ja jednak mógłbym zadać pytanie, komu to kołysanie jest bardziej potrzebne?
Kiedyś zdarzyła nam się sytuacja, że położyliśmy Blankę w łóżeczku w pokoju dziennym (wówczas jeszcze tam zasypiała) i akurat była u nas pewna znajoma. Swoim zwyczajem dziewczynka zaczęła stękać, popłakiwać... marudzić. Zostało to odebrane przez naszego gościa jako płacz wyrażający potrzebę przytulenia. Za naszym przyzwoleniem dziewczynka została wzięta na ręce z zamiarem utulenia do snu. No i wówczas dopiero się zaczęło. Blanka wcale tego nie chciała. W tym momencie jej potrzebą był sen, który kojarzy jej się z wyciszeniem, piciem mleka z butelki i leżeniem w swoim łóżeczku, a nie potrząsaniem, czy kołysaniem w ramionach. Odłożona usnęła w ciągu kilku minut, dokończywszy najpierw swój żałobny rapsod. Podobnie jest z potrzebą zaspokojenia głodu w ciągu dnia. Naszym dzieciom kojarzy się ona z naszą obecnością, nawet gwarem towarzyszącym codziennym zajęciom, a niekoniecznie tuleniem i wpatrywaniem się w oczy. Na rękach karmimy tylko noworodki (teraz dotyczy to jedynie Mirabelki i Tyci). Czy tym sposobem uniemożliwiamy naszym dzieciom nawiązywanie bezpiecznych więzi?

Wrócę jeszcze do tytułowego obrazka. Brakuje na nim tylko mnie, ale ktoś musiał zrobić to zdjęcie. Gdy Majki nie ma w domu, to siedzimy sobie zawsze na macie, na środku pokoju. Dzieci rozłażą się po całej podłodze, zgłaszając co jakiś czas różne swoje potrzeby. Czasami chcą się przytulić, czasami zdrzemnąć, a czasami są głodne. Zawsze, to mają tylko potrzebę zwrócenia na siebie uwagi. Na szczęście minęły te czasy, gdy dzieci karmiło się co trzy godziny, bo kompletnie bym się pogubił. W świecie aktualnie obowiązujących zasad rządzących światem dziecka, musiałem nauczyć się odróżniać jego zachowania (często bardzo podobne, a jednak wyrażające coś zupełnie innego), a nawet brzmienie głosu. Pewnie, że zdarzają się sytuacje, gdy któraś z naszych dziewczynek musi poczekać, bo dwie albo trzy chcą nagle tego samego - na przykład pójść spać. Przewinięcie i zrobienie mleka trochę czasu zajmuje. Kto wówczas wygrywa? Głośniejsza, ładniejsza, sympatyczniejsza, mądrzejsza, a może działa prawo starszeństwa? Robię wyliczankę. Czyli jednak taki trochę ze mnie psychopata.


12 komentarzy:

  1. czyli ostro, jak to u Was.(Sędzina= żona sędziego, tak sobie plumkam). Fajnie, że tym razem jakoś to sprawniej poszło. Powiększam sobie to zdjęcie, ale widzę tylko piątkę dzieci. Po kolei zaczynając od stojącej zgodnie z ruchem wskazówek zegara : stoi Paprotka, dalej Blanka, Mirabelka, Tycia, Stokrotka?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tycia jest na drugim zdjęciu. Na pierwszym jest jeszcze Calineczka (ta w czerwonym).

      Usuń
  2. Pięcioro dzieci to może tak zasadniczo nie jest ilość zaporowa, ale pięcioro dzieci w takim wieku, jak u Was - już tak. Na pewno. Tzn dla mnie na pewno. Ja ogarniam troje, ale w różnym wieku i zupełnie innym układzie. I na pewno jest mi znacznie łatwiej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja zdecydowanie wolę, aby taka gromadka była w zbliżonym wieku. Prowadzenie jednoczesnych zajęć w różnych grupach wiekowych zdecydowanie mnie przerasta, bo nie potrafię się wówczas skupić na niczym. Pewnie, że czasami łatwiejsza jest grupa zróżnicowana, gdyż można powiedzieć: „Popilnuj jej przez chwilę, bo muszę zrobić to, czy tamto”. Wychodzę jednak z założenia, że dzieciństwo na każdym poziomie powinno być dzieciństwem, a czasami można przesadzić. Całkiem łatwo można przekonać jakieś dziecko, że opiekowanie się młodszym rodzeństwem jest jego pasją. Czasami ono nawet samo wchodzi w rolę takiego opiekuna, z czym ja osobiście staram się walczyć i mówię na przykład: „Pamiętaj, że ty nic nie musisz”.

      Usuń
  3. Pikuś - napisz proszę, w jaki sposób "Majka ma sie wykazać na badaniu więzi" ze Stokrotką. Rozumiem, że bada sie więź ( a raczej - jej brak) między Stokrotką a jej mamą biol. Jaka tu rola Majki?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. „Badanie więzi” jest tylko zwrotem używanym przez wszystkich, chociaż najczęściej zupełnie nie o to chodzi. W przypadku Stokrotki jest w zasadzie oczywiste, że tych więzi dziewczynki z mamą nie ma i przy takiej częstotliwości i jakości spotkań zwyczajnie nie ma prawa być. Wynikiem tego badania psychologicznego ma być sporządzenie opinii o zasadności ewentualnego powrotu (chociaż raczej należałoby powiedzieć: O umieszczeniu”) do mamy lub babci dziewczynki. Nikt znający sprawę (nawet babcia) nie kwestionuje tego, że mama Stokrotki nie ma żadnych kompetencji rodzicielskich, a jej złożone zaburzenia psychiczne nie tylko potwierdza jej zachowanie, ale przede wszystkim historia leczenia tych zaburzeń. Do babci nie mamy zastrzeżeń jako do konkretnej osoby. Być może w testach wypadnie całkiem dobrze, a nawet w bezpośredniej rozmowie już będzie wiedziała o czym ma mówić, a co powinna przemilczeć.
      Rolą Majki jest pokazanie jak trudną osobą we wzajemnych relacjach jest mama Stokrotki. Jej ciągłe nękanie (nawet w nocy) telefonami i wiadomościami nie rokuje dobrze na bezpieczeństwo środowiska, w którym może przyjść żyć dziewczynce. Trzeba przecież wziąć pod uwagę to, że Majka jest dla dziewczyny zupełnie obcą osobą i nie zna ona naszego adresu. Do tego Majka jest asertywna, pewna siebie i przekonana o słuszności naszych działań w odniesieniu do Stokrotki. Do jakiego stopnia posunie się mama biologiczna w relacji matka-córka? Co tak naprawdę myśli babcia?
      Musimy też pamiętać, że Stokrotka jest potrójnie obciążona. Chorobą swojej mamy, być może taty (o którym tylko wiadomo, że był pacjentem szpitala psychiatrycznego) i mamy biologicznej mamy (czyli babci, ale nie tej, o której teraz piszę). Środowisko, w którym Stokrotka będzie dorastać musi być bezpieczne pod każdym względem, więc naszym zdaniem nie można sobie pozwolić na jakiekolwiek eksperymenty (uda się, albo się nie uda). Babcia, która chce zostać dla dziewczynki matką zastępczą nie jest już pierwszej młodości i jak sama mówi jest osobą schorowaną. Co będzie gdy za kilka lat nie będzie mogła już sprawować opieki nad Stokrotką? Przejmie ją mama, czy jakiś sąd zdecyduje o przeniesieniu dziewczynki do innej rodziny?
      Mniej więcej taka jest linia obrony Majki. Mamy nadzieję, że psycholożki będą już wiedziały jak to wszystko ubrać w słowa i jakie argumenty dać sądowi.

      Usuń
    2. ale wnioski są: Stokrotka do adopcji.

      Usuń
  4. Sąd Rodziny Zastępczej w składzie Majka Incognito (przewodnicząca) i Pikuś Incognito (członek) wydał postanowienie zobowiązujące mnie do przeprosin i wydania oświadczenia, co niniejszym czynię. Cieszę się tylko, że nie muszę tego robić na łamach wiodących dzienników w kraju, bo czasem mógłbym się nie wypłacić.
    Oto ono:
    „Przepraszam panią Majkę Incognito, że przedstawiłem ją w złym świetle, jakoby okłamała panią sekretarkę sądu rejonowego. Oświadczam, że kilka dni wcześniej pani Majka Incognito spotkała na korytarzu sądu panią sędzinę i dostała zapewnienie o jak najszybszym podpisaniu postanowienia o powierzeniu pieczy nad małoletnią Paprotką Nieboską oraz prawo do kontaktowania się w tej sprawie z sekretariatem sądu.
    Przepraszam też panią Majkę Incognito, że z nienależytą uwagą wysłuchuję jej relacji dotyczących funkcjonowania naszego pogotowia rodzinnego.”
    No... W takich sytuacjach, to nawet łączę się mentalnie z mamą biologiczną Stokrotki, która kilka razy w miesiącu zadaje pytanie o następny termin szczepienia dziewczynki, mimo że wiele razy miała tłumaczone, iż będzie ono dopiero za trzy lata.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Maja Incognito23 czerwca 2021 21:26

      Nie wiem czy te przeprosiny mnie satysfakcjonują, bo znów jest przekłamanie. Szczepienia w styczniu, a nie za trzy lata����

      Usuń
    2. Przecież to były symboliczne trzy lata. Akurat kalendarza szczepień to ja zupełnie nie ogarniam.

      Usuń
    3. też mnie te trzy lata zastanowiły :-).

      Usuń