|
?
|
|
+1 |
Będąc
tydzień temu na wakacjach byłem świadkiem takiej oto rozmowy telefonicznej Majki
z panią ze szpitala położniczego:
Dzień
dobry, Maja Incognito pogotowie rodzinne. Chciałam się umówić na
odbiór przebywającego u państwa 30 tygodniowego wcześniaka.
Jakie
nazwisko?
Kowalczyk.
Jest
u nas taka dziewczynka z orzeczeniem sądu i gotowa do wypisu, ale
nazywa się Jaworska.
Być
może, to pewnie po ojcu.
Hmmm,
ale mama też nazywa się Jaworska.
Przepraszam,
ale z jakim szpitalem ja się połączyłam?
Napisałem
o tym dlatego, że w ciągu tygodnia pobytu nad morzem mieliśmy
cztery prośby kuratorów i pracowników socjalnych o interwencyjne
przyjęcie dzieci. Chodziło o dziewięciolatka, czterolatkę,
dwulatka i noworodka płci nieznanej. Dziewczynki: Kowalczyk i
Jaworska, dodatkowo powiększają tę liczbę.
Co
się dzieje? Wszystkie pogotowia obłożone do granic możliwości, a
tu kolejne dzieci do umieszczenia. Tak sobie myślę, że może to
być efekt przejścia rozmaitych osób zajmujących się szeroko
rozumianą rodziną, z pracy zdalnej na pracę w terenie. Ale może
się mylę – może to tylko przypadek. W zasadzie to należy się
cieszyć, że w czasach epidemii, chociaż policja nie pracowała
zdalnie.
Odmówiliśmy
przyjęcia proponowanych nam dzieci, co było niezwykle proste:
„Przykro mi, ale właśnie mam urlop i jestem nad morzem”.
Skąd
zatem taka ilość dzieci w naszej rodzinie? Gdyby ktoś dobrze
policzył, to doszedłby do liczby „sześć”. Jak na moje
standardy, to trochę dużo. No... o jedno za dużo, chociaż ideałem
byłoby zajmowanie się tylko trójką.
Dziwnym
może też wydać się fakt, że o wspomnianą na początku Tycię
Kowalczyk, Majka „biła się” niczym lwica, wydzierając ją z
rodziny zastępczej, która już wyraziła zgodę na przyjęcie
dziewczynki. Chodziło o to, że jest ona siostrą jednego z naszych
byłych dzieci zastępczych, co spowodowało, że w głowie Majki
natychmiast wykluł się pewien plan. Od razu spieszę z
tłumaczeniem, aby niepotrzebnie nie powodować nagłego wzrostu
ciśnienia, adrenaliny i innych rzeczy, u rodziców związanych z
nami wspólnymi dziećmi (adopcyjno - zastępczymi). Rodzina
adopcyjna, o której przed chwilą wspomniałem już o wszystkim
wie, a nawet do nas przyjechała i poznała naszą (jeszcze naszą)
dwukilogramową kruszynę. Tak więc jest szansa, że Tycia zbyt
długo u nas miejsca nie zagrzeje.
Ktoś
mógłby zapytać: „Ale jak to? Przecież mama biologiczna jeszcze
nie ma odebranych praw i wszystko może się wydarzyć”. Myślę
jednak, że sprawa przybierze błyskawiczny obrót (przynajmniej jak
na standardy urzędów) i dziewczynka może nawet pobić niedawny
rekord Rambo. Niedowiarkom przedstawię jeszcze ciekawszą historię,
która dokonała się w innej rodzinie naszego byłego (teraz już
kilkuletniego) chłopca zastępczego. Miało to miejsce pierwszego
dnia naszego urlopu, co też w jakiś sposób potwierdza moją tezę
o nagłym wysypie dzieci, które trzeba zabezpieczyć w jakiejś
rodzinie. Otóż pewna sędzina jakimś trafem skojarzyła nazwisko
mamy dopiero co urodzonego dziecka z prowadzoną przed laty sprawą
adopcyjną. Mając „w nosie” ośrodek adopcyjny i organizatora
pieczy zastępczej, zwyczajnie wykręciła numer telefonu, który
odnalazła w starych dokumentach. „Czy państwo jesteście
zainteresowani?” - zapytała. Wydając postanowienie z pominięciem
urzędów, o umieszczeniu dziewczynki (bo to też jest dziewczynka)
na czas trwania postępowania o odebranie władzy rodzicielskiej
mamie biologicznej, być może stworzyła precedens. No i teraz
rodzice nie za bardzo wiedzą co z tym fantem zrobić. Radość z
posiadania nowego członka rodziny (i do tego siostry swojego synka)
w jakiejś mierze zakłóca konieczność zrobienia szkolenia dla
rodziców zastępczych, bo przecież to nie to samo co szkolenie dla
rodzin adopcyjnych. Jest szansa, że sędzina „wyrobi się” z
zamknięciem całej sprawy do najbliższego szkolenia jesienią i nie
będzie już ono konieczne. Pewnie ma takie plany, chociaż
skutecznie może je zaburzyć mama biologiczna. Wystarczy, że
rozpłynie się we mgle, albo chociaż zmieni miejsce zamieszkania
nikomu o tym nie mówiąc.
W
każdym razie decyzję sędziny uważam za słuszną, bo gdyby nie
ona, to być może Majka ubiegałaby się o przyjęcie również tej
siódmej dziewczynki. Pozytywne jest też to, że na wojnę się
raczej nie zanosi, bo ilość rodzących się ostatnio chłopców
zdecydowanie odbiega od tej wynikającej ze zwykłego rachunku
prawdopodobieństwa. Malutkiego chłopca nie widziałem już w naszej
rodzinie od kilku lat. Ostatnim był chyba Messenger.
Chociaż
papierowo mamy szóstkę dzieci, to tak naprawdę tylko piątkę bo
Paprotka już z nami nie mieszka. Po tygodniu wspólnych wakacji z
rodzicami adopcyjnymi stwierdziliśmy, że zasady są tylko zasadami,
a prawo po to aby je omijać – przynajmniej do pewnych granic. Był
to najlepszy (i jednocześnie najszybszy) proces adopcji, jaki nam
się trafił w dotychczasowej historii. Tylko pierwszego dnia nad
morzem wykąpałem Paprotkę. Drugiego jedynie asystowałem, a od
trzeciego rodzice w pełni zajmowali się dziewczynką. Może tylko
poza nocą, ale ponieważ Paprotka nie miała w zwyczaju budzić się
przed ósmą, to z jej punktu widzenia rodzice byli ostatnimi
osobami, których widziała przed snem i pierwszymi, których witała
po przebudzeniu. Pod koniec pobytu widywaliśmy się z dziewczynką
tylko przy posiłkach i parę razy w przelocie po kilka-kilkanaście
minut.
Baliśmy
się, że po powrocie do domu ten wspólny tydzień może zostać
zaprzepaszczony, zwłaszcza że pierwszego dnia widzieliśmy jak
Paprotka na próżno poszukuje wzrokiem nowych rodziców. No to
drugiego dnia Majka bezpardonowo wprosiła się z wizytą i
przedstawiła propozycję nie do odrzucenia. Podobnie jak wcześniej
wspomniana sędzina zadała jedno krótkie pytanie: „Chcecie już
ją na stałe?”. Oczywiście, że chcieli... a my znowu złamaliśmy
jeden z zapisów umowy z PCPR-em, że dzieci zastępcze zawsze będą
pod opieką przynajmniej jednego z nas. Był tylko jeden mały
problem. Rodzice nie złożyli jeszcze wniosku do sądu o powierzenie
pieczy, a nawet nie mieli wymaganych zaświadczeń (od lekarza i o
niekaralności). Jednak uwinęli się z tym w jeden dzień a ośrodek
adopcyjny też stanął na wysokości zadania. Już drugiego dnia
wniosek znalazł się na kupce papierów biura podawczego sądu. No
ale ta kupka zapewne jest dość gruba. Tak więc w kolejnym dniu
Majka zadzwoniła do pani sekretarki w jakiejś sprawie (chyba udała,
że zapomniała kiedy będzie rozprawa o opiekę prawną) i z głupia
frant zagadnęła:
Wczoraj
wpłynął wniosek w sprawie Paprotki Nieboskiej. Jak rozmawiałam z
sędziną, to prosiła, aby go pani wyciągnęła na wierzch, bo
chodzi tylko o podpis.
To
pani zna sędzinę osobiście?
Tak,
często się spotykamy na rozprawach.
Zrobię
co mogę, ale ten wniosek musi wcześniej przejść przez ręce
trzech innych osób.
No
i przeszedł. Zajęło mu to jeden dzień, łącznie z podpisem
sędziny. Tak więc do listy rozmaitych oszustw można dopisać
sposób „na sędziego”.
Ale
żeby być zupełnie szczerym, to taka rozmowa z sędziną miała
miejsce. Tyle, że dotyczyła innego dziecka kilka lat temu.
Teraz
czekamy tylko na wizytę (już drugą) Paprotki i jej rodziców, bo
musimy podpisać protokół zdawczo-odbiorczy. Oczywiście z wsteczną
datą, żeby nie narażać starosty na niepotrzebne koszty utrzymania
dziewczynki w naszej rodzinie. Oj, za te nasze machlojki to kiedyś
pójdziemy siedzieć. W zasadzie ja pójdę, bo ustaliliśmy z Majką,
że jestem mniej ważny w rodzinie, więc mogę się poświęcić.
Coraz
bardziej zaawansowane są też kombinacje zmierzające do pozbycia
się Stokrotki. Siedzi u nas już prawie półtora roku, więc
najwyższy czas opróżnić pogotowie. W tym przypadku mamy chociaż
cichą akceptację PCPR-u. Oby tylko Majka się spisała na tak
zwanym badaniu więzi. Psycholożka wyznaczyła dwa terminy. Jeden
dla mamy i babci dziewczynki, a drugi dla Majki i Stokrotki. Mama
może stawić się ponownie, ale nie musi. Pewnie nie przyjdzie, gdyż
już się pochwaliła, że jej badanie poszło rewelacyjnie. No i
chwała jej za to, bo przecież nie ma to jak wiara w siebie.
Tak
więc w stosunkowo krótkim czasie obsada może nam stopnieć z
sześciu do trzech. Będziemy więc otwarci na przyjęcie
dziesięciolatka.
Żartowałem...
chciałem jakoś płynnie przejść do kolejnego wątku. Chodzi o mój
pogląd na bycie ojcem zastępczym dla piątki dzieci w dłuższym
terminie.
No
właśnie... czy mogę jeszcze mówić o sobie ojciec?
Wbrew
pozorom, dla wielu osób nikim takim nie jestem. Jedni nazywają mnie
psychopatą (bo tylko osobowość nie będąca w stanie odczuwać
jakichkolwiek emocji pozwala czerpać radość z zajmowania się taką
gromadką dzieci), inni opiekunem (bo nie mam czasu na nic więcej
poza opieką czysto techniczną i choćbym chciał, nie zaspokoję
najważniejszych potrzeb dziecka).
Pozwolę
więc sobie na rozważania o potrzebach... szeroko rozumianych.
Pierwsze zdjęcie jest typowym obrazkiem, jaki można zobaczyć gdy
Majki nie ma w domu. A ma to miejsce dość często. Kiedyś Maja
próbowała mi organizować kogoś do pomocy, zwłaszcza gdy chodziło
o czas wieczorny gdy trzeba zrobić kolację, nakarmić towarzystwo,
wykąpać i położyć spać. Teraz na szczęście dała sobie
spokój.
Bywały
nawet okresy w naszej historii, gdy odwiedzały nas rozmaite
wolontariuszki albo dziewczyny zatrudniane przez PCPR do pomocy na
kilka godzin. Tyle że one się zmieniały, bo albo ochota
przechodziła, albo wreszcie znajdowały pracę lepiej płatną i
mniej absorbującą. Bywało, że nasze dzieci spotykały się z
kilkoma różnymi osobami w tygodniu. Zwłaszcza te dziewczyny, które
przychodziły z dobrej woli, pojawiały się w różnych momentach...
tak jak chciały, a nie jak były potrzebne. Trudno było je
„wygonić” z wózkiem na spacer, a jak już wyszły to wracały
po pół godzinie, bo albo było za gorąco, albo za zimno, albo
któreś dziecko wrzeszczało, albo... powodów było dużo. Często
przygotowania do spaceru trwały dłużej niż on sam. Nie lepiej
było z dziećmi chodzącymi. Okazywało się, że nawet wyjście z
dwójką było dużym wyzwaniem. Jedna z dziewczyn kiedyś nam
powiedziała, że woli posprzątać naszą spiżarnię, bo słoiki i
konserwy chociaż ją słuchają.
W
zasadzie dopiero teraz, gdy jedyną osobą wchodzącą do naszego
domu na dłużej jest fizjoterapeutka dzieci, zaczynam dostrzegać
negatywny wpływ przewijających się przez nasz dom wielu różnych
osób na ich zachowanie. Im większy rozgardiasz w ciągu dnia, tym
maluchy popołudniu i wieczorem stają się bardziej niespokojne,
rozdrażnione, mają trudności z zaśnięciem.
Zaczynam
zastanawiać się nad pojęciem „tulenie”, bo przecież w tym
właśnie celu kiedyś przychodziły do nas rozmaite wolontariuszki.
Czy jest ono tożsame z potrzebą przytulania się? Czy jest lekiem
na wszystko?
Owszem,
jest ono ważne dla noworodków, które przez kilka tygodni poznają
swoich rodziców tylko (albo głównie) poprzez dotyk, ciepło
drugiego ciała, węch. Tyle, że tutaj też ważny jest ten jeden,
jedyny, niezastąpiony rodzic... może dwóch. Bo przecież każdy
wolontariusz pachnie inaczej. Inaczej mówi, inaczej dotyka –
wszystko robi inaczej.
A
czego potrzebują starsze dzieci? Czyż nie wystarcza im obecność,
zainteresowanie, słowo, powtarzalność niektórych sytuacji? Czy
aż tak bardzo zależy im na tuleniu?
Rodzice
adopcyjni często zwracają uwagę na to, że ich dzieci (które
odchodzą od nas) zasypiają bezproblemowo, nie wymagają noszenia na
rękach i wielokrotnego przychodzenia przed zaśnięciem. Tak też
jest w przypadku Paprotki. Jej nowi rodzice chyba nie mogą się
zdecydować, czy ma to tak zostać, czy może zaproponować
dziewczynce spanie we wspólnym łóżku. Cieszyć się wieczorną i
nocną swobodą, czy spełnić swoje wyobrażenie rodzicielstwa?
Pytanie niemal na miarę Hamleta. Niektórym osobom wydaje się, że
nasze dzieci pogotowiowe muszą swoje wypłakać zanim zasną, albo
zasypiają bezproblemowo bo nie wierzą, że ktoś do nich przyjdzie.
Można tak pomyśleć słysząc tu i ówdzie, jak ciężkie bywa
rodzicielstwo, gdyż jest ono związane z kilkugodzinnym kołysaniem
do snu. Przy piątce dzieci jest to przecież siłą rzeczy
niemożliwe. Ja jednak mógłbym zadać pytanie, komu to kołysanie
jest bardziej potrzebne?
Kiedyś
zdarzyła nam się sytuacja, że położyliśmy Blankę w łóżeczku
w pokoju dziennym (wówczas jeszcze tam zasypiała) i akurat była u
nas pewna znajoma. Swoim zwyczajem dziewczynka zaczęła stękać,
popłakiwać... marudzić. Zostało to odebrane przez naszego gościa
jako płacz wyrażający potrzebę przytulenia. Za naszym
przyzwoleniem dziewczynka została wzięta na ręce z zamiarem
utulenia do snu. No i wówczas dopiero się zaczęło. Blanka wcale
tego nie chciała. W tym momencie jej potrzebą był sen, który
kojarzy jej się z wyciszeniem, piciem mleka z butelki i leżeniem w
swoim łóżeczku, a nie potrząsaniem, czy kołysaniem w ramionach.
Odłożona usnęła w ciągu kilku minut, dokończywszy najpierw swój
żałobny rapsod. Podobnie jest z potrzebą zaspokojenia głodu w
ciągu dnia. Naszym dzieciom kojarzy się ona z naszą obecnością,
nawet gwarem towarzyszącym codziennym zajęciom, a niekoniecznie
tuleniem i wpatrywaniem się w oczy. Na rękach karmimy tylko
noworodki (teraz dotyczy to jedynie Mirabelki i Tyci). Czy tym
sposobem uniemożliwiamy naszym dzieciom nawiązywanie bezpiecznych
więzi?
Wrócę
jeszcze do tytułowego obrazka. Brakuje na nim tylko mnie, ale ktoś
musiał zrobić to zdjęcie. Gdy Majki nie ma w domu, to siedzimy
sobie zawsze na macie, na środku pokoju. Dzieci rozłażą się po
całej podłodze, zgłaszając co jakiś czas różne swoje potrzeby.
Czasami chcą się przytulić, czasami zdrzemnąć, a czasami są
głodne. Zawsze, to mają tylko potrzebę zwrócenia na siebie uwagi.
Na szczęście minęły te czasy, gdy dzieci karmiło się co trzy
godziny, bo kompletnie bym się pogubił. W świecie aktualnie
obowiązujących zasad rządzących światem dziecka, musiałem
nauczyć się odróżniać jego zachowania (często bardzo podobne, a
jednak wyrażające coś zupełnie innego), a nawet brzmienie głosu.
Pewnie, że zdarzają się sytuacje, gdy któraś z naszych
dziewczynek musi poczekać, bo dwie albo trzy chcą nagle tego samego
- na przykład pójść spać. Przewinięcie i zrobienie mleka trochę
czasu zajmuje. Kto wówczas wygrywa? Głośniejsza, ładniejsza,
sympatyczniejsza, mądrzejsza, a może działa prawo starszeństwa?
Robię wyliczankę. Czyli jednak taki trochę ze mnie psychopata.
melduję się. Czytam.
OdpowiedzUsuńczyli ostro, jak to u Was.(Sędzina= żona sędziego, tak sobie plumkam). Fajnie, że tym razem jakoś to sprawniej poszło. Powiększam sobie to zdjęcie, ale widzę tylko piątkę dzieci. Po kolei zaczynając od stojącej zgodnie z ruchem wskazówek zegara : stoi Paprotka, dalej Blanka, Mirabelka, Tycia, Stokrotka?
OdpowiedzUsuńTycia jest na drugim zdjęciu. Na pierwszym jest jeszcze Calineczka (ta w czerwonym).
UsuńPięcioro dzieci to może tak zasadniczo nie jest ilość zaporowa, ale pięcioro dzieci w takim wieku, jak u Was - już tak. Na pewno. Tzn dla mnie na pewno. Ja ogarniam troje, ale w różnym wieku i zupełnie innym układzie. I na pewno jest mi znacznie łatwiej.
OdpowiedzUsuńJa zdecydowanie wolę, aby taka gromadka była w zbliżonym wieku. Prowadzenie jednoczesnych zajęć w różnych grupach wiekowych zdecydowanie mnie przerasta, bo nie potrafię się wówczas skupić na niczym. Pewnie, że czasami łatwiejsza jest grupa zróżnicowana, gdyż można powiedzieć: „Popilnuj jej przez chwilę, bo muszę zrobić to, czy tamto”. Wychodzę jednak z założenia, że dzieciństwo na każdym poziomie powinno być dzieciństwem, a czasami można przesadzić. Całkiem łatwo można przekonać jakieś dziecko, że opiekowanie się młodszym rodzeństwem jest jego pasją. Czasami ono nawet samo wchodzi w rolę takiego opiekuna, z czym ja osobiście staram się walczyć i mówię na przykład: „Pamiętaj, że ty nic nie musisz”.
UsuńPikuś - napisz proszę, w jaki sposób "Majka ma sie wykazać na badaniu więzi" ze Stokrotką. Rozumiem, że bada sie więź ( a raczej - jej brak) między Stokrotką a jej mamą biol. Jaka tu rola Majki?
OdpowiedzUsuń„Badanie więzi” jest tylko zwrotem używanym przez wszystkich, chociaż najczęściej zupełnie nie o to chodzi. W przypadku Stokrotki jest w zasadzie oczywiste, że tych więzi dziewczynki z mamą nie ma i przy takiej częstotliwości i jakości spotkań zwyczajnie nie ma prawa być. Wynikiem tego badania psychologicznego ma być sporządzenie opinii o zasadności ewentualnego powrotu (chociaż raczej należałoby powiedzieć: O umieszczeniu”) do mamy lub babci dziewczynki. Nikt znający sprawę (nawet babcia) nie kwestionuje tego, że mama Stokrotki nie ma żadnych kompetencji rodzicielskich, a jej złożone zaburzenia psychiczne nie tylko potwierdza jej zachowanie, ale przede wszystkim historia leczenia tych zaburzeń. Do babci nie mamy zastrzeżeń jako do konkretnej osoby. Być może w testach wypadnie całkiem dobrze, a nawet w bezpośredniej rozmowie już będzie wiedziała o czym ma mówić, a co powinna przemilczeć.
UsuńRolą Majki jest pokazanie jak trudną osobą we wzajemnych relacjach jest mama Stokrotki. Jej ciągłe nękanie (nawet w nocy) telefonami i wiadomościami nie rokuje dobrze na bezpieczeństwo środowiska, w którym może przyjść żyć dziewczynce. Trzeba przecież wziąć pod uwagę to, że Majka jest dla dziewczyny zupełnie obcą osobą i nie zna ona naszego adresu. Do tego Majka jest asertywna, pewna siebie i przekonana o słuszności naszych działań w odniesieniu do Stokrotki. Do jakiego stopnia posunie się mama biologiczna w relacji matka-córka? Co tak naprawdę myśli babcia?
Musimy też pamiętać, że Stokrotka jest potrójnie obciążona. Chorobą swojej mamy, być może taty (o którym tylko wiadomo, że był pacjentem szpitala psychiatrycznego) i mamy biologicznej mamy (czyli babci, ale nie tej, o której teraz piszę). Środowisko, w którym Stokrotka będzie dorastać musi być bezpieczne pod każdym względem, więc naszym zdaniem nie można sobie pozwolić na jakiekolwiek eksperymenty (uda się, albo się nie uda). Babcia, która chce zostać dla dziewczynki matką zastępczą nie jest już pierwszej młodości i jak sama mówi jest osobą schorowaną. Co będzie gdy za kilka lat nie będzie mogła już sprawować opieki nad Stokrotką? Przejmie ją mama, czy jakiś sąd zdecyduje o przeniesieniu dziewczynki do innej rodziny?
Mniej więcej taka jest linia obrony Majki. Mamy nadzieję, że psycholożki będą już wiedziały jak to wszystko ubrać w słowa i jakie argumenty dać sądowi.
ale wnioski są: Stokrotka do adopcji.
UsuńSąd Rodziny Zastępczej w składzie Majka Incognito (przewodnicząca) i Pikuś Incognito (członek) wydał postanowienie zobowiązujące mnie do przeprosin i wydania oświadczenia, co niniejszym czynię. Cieszę się tylko, że nie muszę tego robić na łamach wiodących dzienników w kraju, bo czasem mógłbym się nie wypłacić.
OdpowiedzUsuńOto ono:
„Przepraszam panią Majkę Incognito, że przedstawiłem ją w złym świetle, jakoby okłamała panią sekretarkę sądu rejonowego. Oświadczam, że kilka dni wcześniej pani Majka Incognito spotkała na korytarzu sądu panią sędzinę i dostała zapewnienie o jak najszybszym podpisaniu postanowienia o powierzeniu pieczy nad małoletnią Paprotką Nieboską oraz prawo do kontaktowania się w tej sprawie z sekretariatem sądu.
Przepraszam też panią Majkę Incognito, że z nienależytą uwagą wysłuchuję jej relacji dotyczących funkcjonowania naszego pogotowia rodzinnego.”
No... W takich sytuacjach, to nawet łączę się mentalnie z mamą biologiczną Stokrotki, która kilka razy w miesiącu zadaje pytanie o następny termin szczepienia dziewczynki, mimo że wiele razy miała tłumaczone, iż będzie ono dopiero za trzy lata.
Nie wiem czy te przeprosiny mnie satysfakcjonują, bo znów jest przekłamanie. Szczepienia w styczniu, a nie za trzy lata����
UsuńPrzecież to były symboliczne trzy lata. Akurat kalendarza szczepień to ja zupełnie nie ogarniam.
Usuńteż mnie te trzy lata zastanowiły :-).
Usuń