Jakiś
czas temu jechałem samochodem i wówczas po raz pierwszy usłyszałem
reklamę o królikach. Nie do końca zrozumiałem, kto był jej
nadawcą i jaki miał być jej przekaz, ale początkowo wzbudziła
ona we mnie tylko uśmiech. Zacząłem się zastanawiać, kto w taki
sposób chce mnie przekonać do jakiegoś zakupu … nie wiedziałem
tylko jakiego.
Zaciekawiło
mnie to do tego stopnia, że postanowiłem czekać na ponowną
emisję. Ponieważ podróż trwała kilka godzin, wiedziałem że
reklama się powtórzy. Dla pewności nie zmieniałem stacji w radiu,
bo być może na innym kanale bym się jej nie doczekał.
Drugie
wrażenie nie było już takie miłe. Zorientowałem się, że
nadawcą reklamy jest Ministerstwo Zdrowia a puentą „odżywiaj się
zdrowo, uprawiaj sport, porzuć używki i rozmnażaj się jak
króliki”. Pomyślałem sobie, że trochę nie w porządku jest
porównywać ludzi do królików (przynajmniej w zakresie
prokreacji). Przynajmniej w moim odczuciu powiedzenie komuś: „ty
to rozmnażasz się jak królik”, ma zabarwienie pejoratywne. Sam
mam z Majką trójkę dzieci i wiele lat temu usłyszałem komentarz,
że chyba czas pomyśleć o jakiejś metodzie antykoncepcji, bo chyba
nie chcę być jak królik.
Stwierdziłem
jednak, że być może cel reklamy jest nieco inny. Być może chodzi
tylko o to, aby zwrócić uwagę na problem kryzysu demograficznego.
W takiej sytuacji szokowanie przekazem jest jak najbardziej
uzasadnione. Jednak w krótkim czasie doszedłem do wniosku, że
chyba celem nie jest informowanie o tym, o czym wszyscy wiedzą.
No to
może chodzi o zwrócenie uwagi, że przecież istnieje marchewka w
postaci 500+, więc trzeba z niej skorzystać. Skoro tak by było, to
raczej oznaczałoby, że reklama jest skierowana do osób, które
wierzą w tą darmową marchewkę do końca życia. A przecież może
przyjść okres nieurodzaju i marchewka nie urośnie. Może lepszym
rozwiązaniem byłoby stworzenie warunków, aby każda rodzina mogła
założyć własne poletko marchewki i o nie dbać. Mam nadzieję, że
nie chodzi o wzrost dzietności wśród rodzin, które chcą tylko tą
marchewkę dostawać.
Przypiąłem
się do tej nieszczęsnej marchewki, ale cóż – w końcu reklama
jest o królikach.
Jednak
naszła mnie wówczas taka jedna refleksja. Bywa, że raz na jakiś
czas dzwonią do nas panie z przedszkola: „proszę przyjechać,
państwa dziecko zachorowało, ma gorączkę”. No to Majka się
zbiera i odbiera takiego delikwenta. Co jednak ma zrobić mama, która
ma dyżur w szpitalu, albo jest nauczycielką … lub zwyczajnie ma
wrednego szefa. A co w sytuacji, gdy rano okazuje się, że dziecko
ma wysoką temperaturę, a ona pracuje w korporacji i za dwie godziny
rozpoczyna prezentację dla bardzo ważnych klientów? Cóż, pewnie
zawozi dziecko do przedszkola i szybko ucieka. Ktoś mógłby
powiedzieć, że pewnie stać ją na opiekunkę do dziecka. A może
jednak nie, bo wzięła kredyt, aby stać ją było na założenie
rodziny, niekoniecznie mieszkając z rodzicami lub teściami. Jest to
jeden z problemów, który moim zdaniem próbuje się rozwiązać
daniem marchewki.
Wprawdzie
reklama dość mocno rzucała się w oczy, jednak być może nie każdy
miał okazję ją zobaczyć Na wszelki wypadek podaję link:
Reklama
z pewnością skłania do wielu przemyśleń. Ja na końcu doszedłem
do jeszcze innej konkluzji. Wyobraziłem sobie, że jestem osobą,
która nie może mieć dzieci. W swoim życiu miałem to szczęście,
że nie musiałem się zmagać z niepłodnością, czy bezpłodnością.
Nie oznacza to, że nie mogę zetknąć się z tym problemem w
przyszłości. Zapewne nie będzie to już dotyczyło Majki i mnie,
ale mamy przecież trzy córki.
Niemożności
zajścia w ciążę na pewno nie da się uleczyć zdrowym trybem
życia. Gdyby to było takie proste, to nikt nie decydowałby się na
in vitro czy adopcję. Rodziny, które adoptują dzieci z naszego
pogotowia, mają za sobą długą drogę do wymarzonego dziecka,
często liczoną w latach. Gdybym był jedną z takich osób, to
poczułbym, że tą reklamą ktoś zwyczajnie dał mi po pysku. Ale
może jestem przewrażliwiony.
Przed
opublikowaniem każdego artykułu, staram się przeczytać go ze dwa,
albo trzy razy. Tym razem dobrnąłem do tego miejsca. Napisałem, że
adopcja jest swego rodzaju ostatecznością. Patrzę teraz na mojego
Marudę. Jest dla mnie jak syn. Za kilka miesięcy jego tata
adopcyjny powie: to jest mój syn. Za następnych kilka lat, Maruda
zada pytanie: dlaczego mnie adoptowaliście? Byłem waszą ostatnią
szansą?
Gdybym
ja adoptował Marudę (nie będąc rodziną zastępczą), to
chciałbym zapomnieć o całej jego przeszłości. Jakie pozytywne
znaczenie dla chłopca może mieć fakt, że mama była upośledzona
umysłowo, a tata był alkoholikiem? Jakie znaczenie może mieć fakt
, że chłopiec kiedyś przebywał w rodzinie zastępczej? Staram się
rozumieć opinie psychologów, prawo dziecka do swojej tożsamości,
do tego aby poznało swoje korzenie, aby mogło jakoś określić się
w życiu. Myślę, że rodzice adopcyjni też bardzo się starają.
Jednym przychodzi to łatwiej, innym trudniej.
Pewnie
nie poruszyłbym tutaj tego tematu (w końcu reklama jak reklama,
jedna mniej udana, inna bardziej) gdyby nie zaczęły pojawiać się
pewne niepokojące mnie wydarzenia.
Podobno
dzieci mają być uczone na lekcjach katechezy, że poczęcie metodą
in vitro jest niegodne. Niegodne czego, aby żyć? Jak poczują się
dzieci, które w ten sposób przyszły na świat? Dowiedzą się, że
są naznaczone jakąś bruzdą dotykową, że pewnie mają jakieś
wrodzone wady genetyczne, że są efektem erotyzacji nastoletniej
młodzieży. Milczeniem pominę fakt, że ta metoda została
wykreślona z koszyka świadczeń refundowanych. Nie sposób jednak
nie odnieść się do obietnic sprzed kilku lat. Miały powstać
kliniki leczące niepłodność. Nieważne już w jaki sposób
leczące, ale miały powstać. Sporo się mówiło o
naprotechnologii. Odnoszę wrażenie, że rodziny decydujące się na
in vitro, mają już za sobą różne próby, które można by
określić mianem naprotechnologii. Aż strach się bać, kiedy
pojawią się reklamy typu „adoptuj niepełnosprawne dziecko –
wyzwanie, ale satysfakcja”. Adopcja (nawet zdrowego dziecka) nie
jest dla wszystkich – takie jest moje zdanie. Póki co, mamy
reklamę o króliczkach
.
Pojawi
się niedługo bardzo ciekawa pozycja wydawnicza (a może już jest
dostępna), dotycząca właśnie in vitro. Na tą chwilę spotkałem
się tylko z pewnego rodzaju promocją książki.
W
zasadzie jest to bardzo dobry punkt do dalszej dyskusji. Sam z
pewnością ją przeczytam, ponieważ być może o in vitro
mam dość marne pojęcie.
Niestety
już „na dzień dobry” mam wiele uwag. Przede wszystkim jest to
pozycja mająca wspierać pracę katechetów w liceach. A to oznacza,
że jej tendencyjność już budzi moją wątpliwość. Choćby taka
wypowiedź: „ Wyjściem z problemu [niepłodności], nie jest in
vitro, ale głęboka refleksja nad darem płodności złożonym w
osobie ludzkiej, w mężczyźnie i kobiecie”. Być może jestem
trochę przygłupi, ale nie kumam, co autor miał na myśli. Albo
mówienie o interakcji z organizmem matki na etapie naturalnego
zapłodnienia. Owszem, wiele naczytałem się o więziach, ale już
na etapie embrionu?
Natomiast
zupełnie nie rozumiem używania terminów „zbrodnia”, czy
insynuowanie, że in vitro jest wstępem do inżynierii genetycznej
na człowieku, próbą dokonywania selekcji, czy kontroli jakości
płodu.
Gdyby
stosować ten tok rozumowania, należałoby zlikwidować wszystkie
komputery, bo mogą być zalążkiem przejęcia świata przez
sztuczną inteligencję. Trzeba by również wyrzucić telefony
komórkowe, bo być może po kilkudziesięciu latach powodują
nowotwór mózgu.
Kolejną
sprawą jest obywatelski projekt ustawy zakazującej aborcji
eugenicznej. Nie chciałbym w żaden sposób łączyć aborcji,
eutanazji z in-vitro. Te pojęcia są po przeciwnych stronach szali.
Jedyne co je łączy w moim przekonaniu, to godność bycia
człowiekiem. Zaproponowałbym tym podpisującym się obywatelom,
spędzenie wakacji w domu pomocy społecznej. Nie będę aż tak
okrutny, aby przenieść ich w ciało jednego z takich dzieci. Owszem
… one się uśmiechają. Przechodzą jednak w swoim życiu szereg
operacji, wiele cierpią i najczęściej nie dożywają sędziwego
wieku … może na szczęście.
Jeszcze
a'propos in vitro. Ktoś kiedyś zadał pytanie: „czy chciałbyś
być zamrożonym zarodkiem?” Osobiście, mógłbym być nawet
zamrożonym samym sobą. Nie miałbym wówczas świadomości, nie
czułbym bólu … w zasadzie by mnie nie było.
Rozumiem
jednak osoby, które myślą inaczej.
Wrócę do tych króliczków. Ostatnio czuję się trochę jak
zwierzątko doświadczalne.
Wszystko
zaczęło się miesiąc temu od Landryny. Dziewczynka przyszła do
nas w ostatniej fazie ospy. Po tygodniu zachorował Dennis - jej brat
zastępczy. Zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa powinna jeszcze
zachorować przynajmniej trójka osób. Tak też się stało. Tydzień
temu krosty pojawiły się u Marudy, dzień później u Sasetki i
kolejnego dnia u Kapsla. Pozostałem tylko ja. Niedawno zebrało się
nawet konsylium w składzie: Majka, nasza lekarka rodzinna i pani
pielęgniarka. Wszyscy debatowali nad moim stanem zdrowia i tym, co
byłoby najlepsze. Majka chciałaby, abym wreszcie zachorował i do
świąt był już „nówka-sztuka”. Lekarka zwracała uwagę na
to, że w moim wieku nie jest to już takie „hop-siup”. Wprawdzie
śmiertelność nie jest dużo wyższa niż w przypadku zwykłej
grypy, ale przebieg choroby może być bolesny.
A ja
myślę, że już jestem chory … ale bezobjawowo. Wszystko mnie
swędzi. Majka mówi, że nic mi nie jest, tylko zachowuję się jak
przeciętny facet. Nie wiem, skąd wie jak zachowuje się przeciętny
facet. Niedawno w przedszkolu panowała wszawica. Też czuję, że
ciągle coś po mnie łazi. Majka mówi, że to łupież … ale
przecież łupieżu nie miałem od trzydziestu lat. Coś mnie swędzi
między palcami. Kapsel zanim do nas przyszedł, miał świerzb. Może
zachował jakieś przetrwalniki, które na mnie przeszły w stanie
osłabionej odporności. Majka się ze mnie śmieje. Kazała mi się
dobrze wykąpać. Naszym zaospionym dzieciom wrzucałem do kąpieli
kilka kryształków nadmanganianiu potasu. No to sobie dałem
potrójną dawkę. Wyszedłem z wody jakiś taki brązowy, albo nawet
z plamami opadowymi. Cały czas mam gorączkę. Niestety te
współczesne bezrtęciowe termometry zaniżają temperaturę i w
moim przypadku ciągle pokazują 36,6.
Myślę,
że w moim obecnym stanie, nie jestem osobą, na której można
polegać.
Ale
przecież każdy ma swój rozum.
dużo wątków.
OdpowiedzUsuńZacznę od tego, czy reklama o królikach daje niepłodnym ścierą po pysku. Daje. Wiem to, bo sama jestem niepłodna oraz wiem to, bo czytałam listy wysyłane do Naszego Bociana na temat tej reklamy. Ludzie czują się sponiewierani.
Była cała akcja na ten temat, wypowiadaliśmy się w mediach itd. Nie zmieni to faktu, ze dwa miliony poszły na tę reklamę, podczas gdy od 2 lat wycofano refundację in vitro, a w ramach nowego programu prokreacyjnego nie udało się uruchomić nawet jednej kliniki. Ale dwie bańki na króliki ministerstwo zdrowia wysupłało.
Druga sprawa:
"Gdybym ja adoptował Marudę (nie będąc rodziną zastępczą), to chciałbym zapomnieć o całej jego przeszłości. Jakie pozytywne znaczenie dla chłopca może mieć fakt, że mama była upośledzona umysłowo, a tata był alkoholikiem? Jakie znaczenie może mieć fakt , że chłopiec kiedyś przebywał w rodzinie zastępczej? Staram się rozumieć opinie psychologów, prawo dziecka do swojej tożsamości, do tego aby poznało swoje korzenie, aby mogło jakoś określić się w życiu."
jednym z moich pierwszych kontaktów z adopcją od strony dorosłych adoptowanych było spotkanie z 70latkiem, który poprosił Naszego Bociana o rozmowę. Siedzieliśmy, pamiętam to jak dziś, w stołecznym Starbucksie, naprzeciwko nas dojrzały człowiek opowiadający swoją historię. Trzydzieści lat zajęło mu odszukanie biologicznej matki, uruchomił prawników, szperał w archiwach. Matka była jedną z ofiar gwałtu żołnierzy radzieckich.
Wydaje się, że trudno o bardziej ekstremalną prawdę. Ale dla niego było to ważne i ta prawda go wreszcie uwolniła. Nawiązał po latach kontakt z rodziną od strony biologicznej matki. Poukładał relacje z rodziną adopcyjną. Oraz, co najbardziej znamienne, a co muszę napisać oględnie z uwagi na identyfikację - poświęcił się idei wspierania dorosłych adoptowanych w szukaniu ich korzeni. I wciąż to robi.
Myślę, że dywagowanie nad tym, czy korzenie i prawda są ważne, mają zupełnie inny wymiar w ustach ludzi, których nigdy nie dotknęło to bezpośrednio, a inny w przypadku tych, którzy tego doświadczyli.
Te wszystkie historie o tym, co ja bym wolała jako rodzic, jako matka... tak, to ciekawe oczywiście, ale w przypadku adopcji (oraz dawstwa i w pewnym sensie in vitro) nigdy nie mówimy o jedynie swojej historii, a zawsze również o historii drugiego człowieka. Znikając go często z tej opowieści i udając, że zaczęła się w chwili naszego spotkania. Co jest nieprawdą. Adopcja jest przypadkiem, w którym widać to najjaskrawiej, w dawstwie jest to bardziej ukryte, in vitro jest zaś dość dyskusyjne, ale każdą z tych historii łączy to, że zawsze zawiera dwie opowieści - tę rodziców i tę dziecka. Rodzice mogą zarządzać swoją jak sobie życzą, mają do tego prawo. Ale to się nie przekłada na prawo zarządzania historią dziecka, która nigdy nie należała w całości do nich.
Myślę, że jest dokładnie tak jak napisałaś. Są dwa światy, które niekoniecznie chcą się przenikać. Patrząc na siebie, wydaje mi się, że dość dobrze sprawdzam się jako rodzic zastępczy. Wiem, że dzieci, które u nas przebywają, nigdy nie będą nasze. Jakoś to sobie w głowie poukładałem i wcale nie przeszkadza mi to być ojcem (a nie tylko opiekunem).
UsuńNatomiast mam wątpliwości, czy nadawałbym się na ojca adopcyjnego. Kierując się umysłem, rozumiem jawność i otwartość adopcji. Gdybym jednak miał się kierować sercem, to byłoby to dla mnie cholernie trudne. A może byłoby to zwyczajne, egoistyczne zabezpieczenie własnych potrzeb?
Nie mam pojęcia, co mogą czuć dzieci poczęte poprzez in vitro. Jest mi to jeszcze temat zupełnie obcy. W przeciwieństwie do adopcji, dzieci te najczęściej mają geny swoich rodziców. Co powoduje chęć uświadomienia im tego faktu? Uczciwość?
W normalnych czasach zapewne tak, ale teraz...?
,,w normalnych czasach zapewne tak, ale teraz....? "
OdpowiedzUsuńPukuś, a kiedy to w naszej Polsce mieliśmy normalne czasy?
Przed rozbiorami?
Po rozbiorach?
W czasie wojny?
PO wojnie?
Po 1989?
Jak rządzili ci z PO?
TERAZ uważasz że jest bardzy źle?
Jest jakaś opcja zeby bylo lepiej?
jeśli idzie o samo IVF to z pewnoscią czasy sprzed PiSu były dla tej grupy osób lepsze. Sama decyzja MZ o refundacji (poza oczywistą ulgą finansową) uwolniła zasoby dumy po stronie rodzin, co obserwowałam z aktywistycznym i naukowym zaciekawieniem. Nie jest to zjawisko niezwykłe, bo o ile nieplodność zawsze jest choroba wstydliwą (nie zależy to od kraju, przynajmniej jeśli idzie o kulturę europejską), o tyle sposoby mówienia o niej i 'dawania świadectwa' są dość mocno sprzężone z politykami krajowymi. Upraszczając - im bardziej sprywatyzowane jest leczenie niepłodności tym bardziej ta choroba uderza w klasowość, więc dochodzi do sprzężenia: nie mam dzieci -> bo nie mam za co się leczyć -> milczę, aby nie słyszeć pytań, które są dla mnie upokarzające. Analogicznie pomoc ze strony państwa powoduje sprzężenie odwrotne: nie mam dzieci -> moje państwo mi pomaga -> moje państwo rozpoznaje moją chorobę jako ważną społecznie -> mój wstyd jest mniejszy i nie wiąże się z klasą społeczną.
OdpowiedzUsuńNa to się jeszcze nakłada ideologia. Nie jest przypadkiem, że największa tabuizacja niepłodności jest w krajach, w których występuja te dwa elementy jednoczesnie: 1. brak dofinansowania 2. silna rola Kościoła katolickiego.
Stąd tabuizacja jest silna w Polsce, Irlandii i w Chorwacji, aby wymienić tylko te trzy kraje.
W tym sensie zmiana kursu przez PiS zadziałała jak katalizator wstydu i wymuszonej bezdzietności, co się pośrednio odbiło tez na adopcji (kolejki są potworne, czas oczekiwania sięga 3 lat).
odnosnie mówienia prawdy dzieciom przy IVF- robiłam na ten temat badania razem z zespołem, nie wchodząc zbyt rozwlekle w temat wygląda to tak, że tożsamość 'dziecka z in vitro' nie jest dana biologicznie (co jasne), ale akurat w Polsce jest tworzona społecznie (monstroizowana) i to okazuje się mieć znaczenie dla osób urodzonych dzieki ivf. Dlatego w przypadku polskich nastolatków i dorosłych narracje idą mniej więcej tak, że oni uważają wprawdzie, że niczym się nie różnią od rówieśników, ALE przez sam fakt, że w Polsce Kościół nieustannie opowiada bzdury na ich temat, chcą mieć wiedzę o swoim przyjściu na świat, ponieważ daje im to niejako oręże w codzienności. Jedna z badanych powiedziała wprost, że nie może darować swoim rodzicom, że powiedzieli jej prawdę w wieku pogimnazjalnym, bo gdyby wiedziała wcześniej to wyszłaby z lekcji religii (temat ivf był mocno omawiany, wiadomo w jakim kontekście) upewniając się wczesniej, że jej klasa otrzymała taką informację.
Dla dorosłych urodzonych dzięki ivf ta wiedza dość mocno współgra z rezygnacją w praktykach katolickich od momentu, w którym już wiedzą.
Generalnie: nasi badani chcieli wiedzieć i uważają, ze dzieciom powinno się mówić, również aby dać im możliwość samodzielnej ochrony i samostanowienia. Sporo osób zresztą uzywało swoich historii w edukowaniu rówieśników szkolnych.
Nie spotkałam się z opowieścią, w której ktoś żałowałby faktu, że wie i uważał, ze rodzice nie powinni mówić dzieciom o swoim leczeniu, w efekcie którego urodziły się ich dzieci.
Z tą normalnością, to być może dopiero wszystko przed nami.
OdpowiedzUsuńBardzo chciałbym, aby można było się kulturalnie spierać, nikogo o nic nie oskarżać i nie wymagać podejmowania wyborów, które są zgodne tylko z obowiązującym w danym momencie poglądem na świat.
Czasami rozmawiam ze swoimi dziećmi na różne tematy. Jest to pokolenie dwudziestolatków. W tych rozmowach przebija się głównie ogromna otwartość na każdego człowieka. Młodzi ludzie nie etykietują i nie boją się mówić o sobie. Nie ma znaczenia, czy ktoś jest adoptowany, poczęty poprzez in vitro, czy jest na przykład gejem, albo osobą na wózku. Ważne jest, kim jest jako człowiek. Celowo zestawiłem takie cztery przykłady, bo być może kogoś z mojego pokolenia może to bulwersować. Kiedyś jedna z córek zadała mi pytanie, co bym zrobił, gdyby przedstawiła mi swoją dziewczynę? Pomyślałem, że lepsze to, niż gdyby mój syn przedstawił mi swojego chłopaka, chociaż nie potrafiłem tego w żaden sposób sobie wytłumaczyć.
Mniej więcej w tym samym czasie okazało się, że nawet lekcje religii mogą być niesamowicie interesujące. Nasza najmłodsza córka, będąc w gimnazjum poprosiła nas o zwolnienie z uczęszczania na katechezę. Powiedziałem „nie ma sprawy, ale najpierw spróbuj”. Okazało się, że ksiądz był tak zajebisty, iż można było z nim porozmawiać o wszystkim. Nie było tematów tabu, nikt się na nikogo nie obrażał, można było mieć własne zdanie. Wystarczyło mieć argumenty.
Chociaż gdy patrzę na pokolenie rządzące światem, to trochę mi mina rzednie. To są lata sześćdziesiąte. Wolność i wielkie idee. Albo nie ci co trzeba doszli do władzy, albo inaczej się nie da, albo wówczas gdy dorastali, zabrakło im argumentów.
Natomiast co do jawności sytuacji dziecka (czy to adoptowanego, czy poczętego poprzez in vitro), to myślę, że te dzieci podchodzą do całej sprawy jak te moje dwudziestolatki. Ważna jest szczerość, otwartość, brak niedomówień. Kiedyś właśnie tego uczyłem moje dziewczyny. Teraz uczę się tego od nich. Idzie mi trochę gorzej niż im, ale to pewnie kwestia wieku.
"Kiedyś właśnie tego uczyłem moje dziewczyny. Teraz uczę się tego od nich."
OdpowiedzUsuńbardzo ładne, można wyhaftować na makatce :)
👏
UsuńW trakcie starań o ciążę przeszliśmy z mężem (choć ja chyba bardziej) również etap takiego hiperzdrowego trybu życia. Nie tylko nie przyniosło to efektu (o czym wiesz), ale okazało się, że moja gospodarka hormonalna, mówiąc metaforycznie, rozpadła się na kawałki. Nigdy nie miałam tak złych wyników badań, jak wtedy, kiedy najbardziej regularnie ćwiczyłam, wzorcowo się odżywiałam i ważyłam niemal co do grama idealnie w stosunku do wzrostu. Endokrynolog uznał, że zmiana trybu życia (chociaż wcale nie gwałtowna ani drastyczna) była zbyt dużym szokiem dla organizmu. Jako bonus do tych złych wyników doszedł jeszcze całkowity spadek libido, co w sposób oczywisty przekładało się na szanse poczęcia. Dlatego, chociaż zwykle zachowuję się kulturalnie, mam ochotę pokazać środkowy palec pomysłodawcom króliczego projektu. Bo tak, jak napisała a., daje ścierą po pysku.
OdpowiedzUsuń