|
Zdjęcie zrobione z autokaru |
Kilkanaście
godzin temu szczęśliwy wysiadłem z samolotu. Majka jak większość
normalnych ludzi jest radosna i podniecona w dniu, w którym
rozpoczyna urlop i wyjeżdża na upragnione wakacje. Ze mną jest
zupełnie na odwrót. Cieszę się powrotem i wczoraj zupełnie mi
nie przeszkadzało to, że w ciągu czterech godzin temperatura
odczuwalna otoczenia spadła o ponad dwadzieścia stopni. Wszak na tę
chwilę czekałem całe dwa tygodnie. Znowu jest normalnie.
Opiszę
zatem moje odczucia w sposób nieco odmienny niż zrobiłby to
statystyczny turysta, któremu udało się przez 15 dni zwiedzać
Egipt. Muszę to zrobić teraz, bo już zaczynają mi się zacierać
nazwy rozmaitych miejscowości, czy imiona starożytnych bogów i
władców tego państwa. Na dłużej, jak zawsze, pozostanie tylko
ogólne wrażenie.
Zacznę
jednak od początku...
Przygotowania
Planowanie
przez nas dłuższych wyjazdów zagranicznych zawsze obarczone jest
dużym ryzykiem tego, że wypadną one w najmniej odpowiednim czasie
i pojawi się zamysł, że dla dobra takiego czy innego dziecka
należałoby wypoczynek przełożyć, albo nawet zupełnie odwołać.
Bo przecież do Egiptu mieliśmy polecieć w kwietniu. Jednak wówczas
przeciągał się proces adopcyjny Bliźniaków i Paprotki, co
skłoniło nas do przesunięcia wyjazdu o pół roku.
Tym
razem mieliśmy zasiedziałą od urodzenia trójkę dziewczynek,
czyli Mopika, Blankę i Mirabelkę oraz Shirley, co do której trzeba
było szybko działać. Shirley była u nas stosunkowo krótko, a do
tego w pewien sposób została skazana na wygnanie za grzechy brata,
który wciąż mieszkał ze swoimi rodzicami. Ona mieszkała z nami,
a sędzia chyba nie za bardzo wiedział co z tym fantem zrobić, więc
na wszelki wypadek odłożył ten przypadek do szafy. I pewnie
trwałoby to tak może nawet miesiącami, gdyby nie zebrała się
grupa ludzi dobrej woli, która powiedziała: „tak dalej być nie
może”. Odbyło się posiedzenie zespołu, którego celem było
wypracowanie jakiegoś wspólnego frontu działań. Wszyscy byli
zgodni co do tego, że dziewczynka powinna wrócić do domu
rodzinnego, ponieważ gdyby wszystkim takim rodzicom Shirley
odbierano dzieci, to należałoby wybudować tysiące sierocińców,
bo domów dziecka by zabrakło... nie mówiąc o rodzinach
zastępczych. Rodzice dziewczynki bardzo się angażowali w
wybielanie swojego wizerunku. Realizowali wszelkie zalecenia osób
zajmujących się ich problemem i często przyjeżdżali na spotkania
ze swoim dzieckiem. Asystentka rodziny nie widziała większych
przeszkód w powrocie Shirley do domu. My również. Mama złożyła
do sądu wniosek o przejęcie opieki nad córką na czas trwania
postępowania i na wszelki wypadek o urlopowanie dziewczynki na czas
naszego urlopu. Przez prawie dwa miesiące sąd był zasypywany
pismami i gnębiony telefonami. Bez skutku, chociaż pani sekretarka
dwoiła się i troiła. Pan sędzia nie miał w zwyczaju rozmawiać z
uczestnikami postępowania poza wyznaczonymi rozprawami, a żaden
termin sprawy nie został jeszcze określony. W odwodzie była
przygotowana dla Shirley rodzina zastępcza, ale bardzo młoda i nam
zupełnie nieznana. Tym bardziej nieznana dziewczynce.
Wszystko
zakończyło się pomyślnie na trzy dni przed naszym wylotem. Być
może sędzia podjął decyzję dla świętego spokoju, a być może
z własnej nieprzymuszonej woli... ważne, że podjął. Shirley
wróciła do mamy.
Z
pozostałą trójką naszych dzieci był mniejszy problem. Dwójkę
zdecydowała się przyjąć nieoceniona ciocia Marlenka, a najmłodszą
pociechę – ciocia Katja, u której mieszka Stokrotka. W miesiącu
poprzedzającym nasz wyjazd, wszystkie trzy ciocie (do tego duetu
należy przecież dodać Majkę) spotykały się kilka razy w
tygodniu to tu, to tam.
I
w takim oto momencie, jak grom z jasnego nieba, spadła na nas
wiadomość, że jeszcze przed naszymi wakacjami musimy przyjąć
kolejne bliźniaki. Wiedzieliśmy, że przyjdą. Tyle tylko, że
miało to mieć miejsce dopiero po naszym powrocie z wakacji (bo przecież
chłopcy mieszkali w innej rodzinie zastępczej). Pojawiła się też
informacja o poszukiwaniu rodziny dla noworodka. Powiedzieliśmy:
„traktujcie nas jak ostatnią deskę ratunku”. Tak też zrobili.
Nad
chłopcami zlitowała się ciocia Marlenka, a noworodka przygarnęła
rodzina zwolniona z obowiązku przyjęcia Shirley. Jest szansa, że
maluszek przez te trzy tygodnie rozkochał nowych rodziców i jednak
do nas nie przyjdzie. Nawet nie wiem, czy jest to chłopiec, czy
dziewczynka.
Wyjechaliśmy
zatem w przekonaniu, że nasze dzieci mają najlepszą opiekę z
możliwych. Mam tylko nadzieję, że będą chciały do nas wrócić,
a od tej chwili dzielą nas zaledwie godziny.
Abdul
Po
przylocie do Egiptu przywitał nas opalony czterdziestotrzylatek
odziany w kamizelkę na watolinie, z którą jak się później
okazało, nie rozstawał się nawet gdy temperatura przekraczała
trzydzieści stopni. Ciągle było mu zimno, zwłaszcza w klimatyzowanym autokarze. Niemal idealną polszczyzną powiedział, że
jest naszym przewodnikiem i jesteśmy zdani na siebie przez
najbliższych kilkanaście dni. Nie żałowałem tego ani razu i
myślę, że żaden uczestnik wycieczki również nie miał nic
przeciw temu. Przede wszystkim pozwoliło mi to spojrzeć na Egipt z
nieco innej perspektywy. Nie tej opisywanej w przewodnikach, ani
zasłyszanej od turystów, których urzekła historia starożytnych i
megalityczne budowle z nią związane. Słuchając Abdula widziałem
smutnych mieszkańców tego kraju, którzy udają szczęśliwych,
albo nawet są szczęśliwi, bo nie mają innego wyjścia.
Sam
Abdul uważa się za człowieka należącego do pokolenia straconego.
Walczy tylko o lepszą przyszłość dla swoich dzieci i wnuków,
pokładając ogromną wiarę w obecną władzę. Na ile jego nadzieje
nie okażą się płonne? Na ile przedstawiany przez niego obraz
Egiptu jest zgodny z rzeczywistością? Na razie pewne jest tylko to,
że przez sześć ostatnich lat koszty życia w Egipcie wzrosły
kilkukrotnie. Kiedyś litr benzyny kosztował jednego funta. Dzisiaj
dziesięć, co daje około 2,70 złotego. Tyle tylko, że przeciętna
pensja w Egipcie wynosi w przeliczeniu około 1600 złotych. Bywa
więc, że mężczyźni pracują po 18 godzin na dobę i coraz mniej
z nich jest stać na choćby jedną żonę.
Edukacja
i system pieczy zastępczej
Przede
wszystkim w Egipcie należy zmienić mentalność jego mieszkańców
i pewnie słusznie proces przemian został rozpoczęty od dzieci i
młodzieży. System szkolny wygląda podobnie jak w Polsce, gdy
istniały jeszcze gimnazja. Już od wczesnych lat szkolnych dzieci
uczą się języka angielskiego i francuskiego (oczywiście poza
arabskim). W gimnazjum dochodzi włoski albo niemiecki, a w liceum
kolejny – niemiecki lub włoski w zależności od pierwszego
wyboru. Można więc powiedzieć, że młodzieniec kończący szkołę
(obowiązek szkolny jest aż do ukończenia liceum) potrafi
porozumieć się w czterech obcych językach.
Młodzi
ludzie zupełnie inaczej traktują turystów niż choćby ich
ojcowie. Zdają sobie sprawę z tego, że jedna trzecia
stumilionowego kraju żyje z turystyki i o przyjezdnych trzeba dbać.
Są więc uśmiechnięci, nie wyciągają rąk po pieniądze, za to
chętnie robią sobie z turystami zdjęcia. Początkowo myślałem,
że chcą zrobić zdjęcie Majce i mi, by po chwili za przykładem
starszych rodaków krzyknąć: „one dolar”. Byłem więc
niegrzeczny odpowiadając: „no, thank you”. Zresztą był to
zwrot, który wypowiedziałem z Egipcie z tysiąc razy, a może i
więcej.
Piecza
zastępcza w tym kraju nie istnieje, co nie znaczy, że nie pozbawia
się władzy rodzicielskiej osób, które nie mogą z różnych
względów sprawować opieki nad swoimi dziećmi. Istnieją tylko
domy dziecka. Niewykluczone, że tak nazywał je jedynie wykształcony
i mówiący po polsku Abdul, a pozostali powiedzieliby, że w Egipcie
są sierocińce. Z takich placówek można dziecko adoptować.
Kultura
Wyjeżdżając
do Egiptu, niewiele o nim wiedziałem. Znałem imiona niektórych
faraonów, bóstw i podstawowe dzieła starożytnych architektów...
no, przynajmniej sfinksa i piramidy w Gizie. Nie będę ukrywał, że
Majce udało się mnie namówić na Egipt tylko dlatego, że chciałem
zobaczyć piramidy. No i zobaczyłem monumentalne budowle, które
rzeczywiście robią wrażenie. Wszystkie inne dzieła starożytnych
architektów wzbudzały mój podziw głównie tym, że jeszcze
istnieją. Być może przyczyna tkwi w fakcie, że świątyń
obejrzałem przynajmniej kilka i każda kolejna różniła się od
poprzedniej hieroglifami wyrzeźbionymi na ścianach i filarach. Może
jeszcze tym, że jeden bóg miał głowę ptaka, inny krokodyla a
jeszcze kolejny miał pióra na głowie. Piramidy były jedyne i
niepowtarzalne. Zaskoczyło mnie tylko otoczenie, ponieważ
spodziewałem się jasnożółtego piasku widzianego na rozmaitych
rycinach. A tutaj zobaczyłem zwyczajną żwirownię rodem z
Bełchatowa, po której walało się mnóstwo kamieni. Nie były to
jednak zwyczajne kamienie. Były obłe, podobne do tych wyrzucanych
na bałtyckie plaże. Abdul z dużym przekonaniem mówił, że nie
zostały tam znikąd przywiezione. Co je tak ukształtowało? Podobno
słońce i wiatr, bo na tych terenach nigdy wody nie było. I tutaj
nie zgadzam się z moim przewodnikiem, bo gdzieś czytałem, że
była... i to wcale nie jeden raz. Za to w pełni się z nim zgadzam,
że na dobrą sprawę to nie wiadomo kiedy, jak, w jakim celu i przez
kogo zostały zbudowane. Wszystkie teorie, nawet te, że budowniczymi
byli kosmici, są równie prawdopodobne, bo żadnej nie daje się
dobrze uzasadnić. Zresztą nie spodziewałem się jakiegoś przełomu
w moim światopoglądzie, lub bardziej piramidopoglądzie.
|
Wąskie i szare korytarze w piramidach |
|
Przestronne wnętrza i bogate rzeźbienia w grobowcach |
Powinienem
teraz napisać, że po tych wakacjach moje horyzonty znacznie się
poszerzyły, a moja wiedza o historii Egiptu jest nieporównywalna z
tą, którą miałem.
Ale
tak nie jest, a nawet jeszcze bardziej mi się wszystko pomieszało.
Dla przykładu, zawsze myślałem, że Nefretete była żoną Ramzesa
II. Okazuje się, że miała ona na imię Nefertari, a Nefertiti
(znana nam jako Nefretete) była żoną jakiegoś innego Echnatona.
Do tego za czasów Starego Państwa i Średniego Państwa, Egipcjanie
nie znali pojęcia faraon, bo przecież władali nimi królowie. Coś
co mogło brzmieć podobnie, pojawiło się dopiero w okresie Nowego
Państwa, gdy królowie byli określani słowem Per-aa. Bardzo
podobnie, prawda? Właściwie to nie dowiedziałem się kiedy zaczęto
mówić „faraon”, ale dużo później.
Najciekawiej
jednak było w Dolinie Królów, gdy Abdul zaczął opowiadać o
jakimś gościu, który się nazywał Tu Tang Amun (z akcentem na
„u”). Opowieść jednym uchem wpuszczałem, a drugim
wypuszczałem. Nie dość, że imię brzmiało jakby pochodziło z
Chin i dotyczyło w najlepszym razie jakiegoś cesarza, to jeszcze
się okazało, że Tu Tang Amun nie zdążył zbudować sobie
grobowca, tylko dostał go w prezencie od kapłana. Do tego, na tym
jego grobowcu wydrążono grobowiec jakiegoś innego władcy – dużo
większy i piękniejszy. To spowodowało, że ten mniejszy został
przeoczony przez złodziei, którzy splądrowali wszystkie inne w
Dolinie Królów. Coś przestało mi się zgadzać dopiero wtedy, gdy
Abdul doszedł do klątwy faraona, tłumacząc dlaczego ta klątwa
wcale nie była klątwą. No i okazało się, że zwyczajnie
„przespałem” opowieść o Tutenchamonie, którym okazał się ów
Chińczyk.
W
czasie spływu Nilem odwiedziłem tyle różnych świątyń, że pod
koniec zacząłem nawet odróżniać Ozyrysa, Amona, a zwłaszcza
boga Min, z którym bardzo utożsamiał się Abdul, nazywając go
swoim pradziadkiem. Wprawdzie ów bóg miał tylko jedną rękę i
jedną nogę, ale za to ogromnego penisa.
Zapamiętałem
jeszcze imię Hatszepsut, która to kobieta postawiła sobie za cel
pozostanie królem (nie królową) Egiptu i rzeczywiście dopięła
swego, oraz to, że Kleopatr było siedem a nie jedna. No i to by
było na tyle w temacie mojej znajomości historii Starożytnego
Egiptu.
|
Pradziadek Abdula |
|
I inni |
Napiwki
… zwane
z angielskiego tipami są nieodzownym elementem egipskiego folkoru.
Przyjmuje je każdy, chociaż w hotelach nikt się nie upomina. Po
prostu wypada dać. W innych miejscach czasami trzeba dać (dla
świętego spokoju), chociaż wielokrotnie nie ma ku temu żadnego
powodu. Tak zachowywał się choćby pan przedzierający bilety przy
wejściu do muzeum. Za co chciał? Sam chyba nie wiedział, ale
dostawał. Dolary w Egipcie rozdaje się więc za wszystko. Ktoś
zrobi ci zdjęcie, coś pokaże, niepytany podpowie dwa zdania.
Czasami tylko spojrzy co dostał, mówiąc: „only one?”. Nie
trzeba się zbytnio wysilać, wystarczy odpowiedzieć: „yes”.
Zdarzyło
się, że pani sprzedająca karty dostępowe do internetu, sama sobie
odliczała od wydawanej reszty dolara napiwku.
Jednak
jednym z większych beneficjentów puli przeznaczonej na napiwki była
Majka. Sprawdzała ile komu zostawiłem i zawsze stwierdzała, że za
dużo, odejmując dolara lub dwa. Trochę tego uzbierała. Ja
wychodziłem z założenia, że ci biedni chłopcy nie przepiją tego
co dostaną, tylko zbierają na żonę. Gdy ponad trzydzieści lat
temu, będąc zupełnie gołym finansowo, poprosiłem przyszłego
teścia o rękę jego córki, to odpowiedział: „Bierz ją, jeszcze
ci dopłacę”. Gdybym był Egipcjaninem, musiałbym udowodnić, że
potrafię zapewnić Majce godne życie na poziomie, do którego była
przyzwyczajona.
Co
można było mieć za napiwki poza dozgonną wdzięcznością
obdarowanego? Na przykład żaglówkę z ręcznika, albo równie
pięknego łabędzia czy serduszko, tudzież łóżko obsypane
płatkami przypominającymi różane. Albo zarezerwowane miejsce na
leżaku przy basenie, czy kompleksową obsługę barmana. Ten ostatni
doskonale wiedział co ja piję, co pije Majka i o jakich porach.
Pilnował żeby nasze szklanki nigdy nie stały puste i mówił do
nas po polsku. Dla mnie taki model wakacyjnego przekupstwa jest jak
najbardziej akceptowalny... zwłaszcza, że jak wspomniałem, cel
jest szczytny.
|
Codziennie było coś innego |
Zresztą
Majka też nie mogła narzekać, bo zawsze miała na bieżąco
uzupełnianą toaletkę w łazience. Pewnego wieczora przyszła do
mnie z pytaniem: „Co to jest?”. W moim wolnym tłumaczeniu było
tam napisane: „świecący but”. Tym razem nie uwierzyła w moje
zdolności posługiwania się językiem angielskim stwierdzając, że
przecież nikt nie mieszałby pasty do butów z rozmaitymi
szamponami, płynami i żelami do kąpieli. Pomyślałem tylko, że w
restauracji słodką chałwę umieszczają pośród białych serów i
nikomu to nie przeszkadza. Jeszcze bardziej przekonał Majkę miły
zapach i konsystencja mleczka kosmetycznego tego co odkryła.
Wysmarowała się więc od stóp do głowy i faktycznie przyjemnie
pachniała. Następnego dnia obsługa hotelowa uzupełniła braki, a
Majka na wszelki wypadek zajrzała do translatora sprawdzając co
właściwie znaczy termin „shoe shine”.
Metoda
na wielbłąda
Abdul
przestrzegał nas, że będziemy nagabywani na każdym kroku i musimy
się do tego przyzwyczaić. Z każdej strony i o każdej porze dnia i
nocy słychać: „one dolar, one dolar”. Wystarczy jednak
odpowiedzieć: „no, thank you” i iść dalej... zazwyczaj.
Okazuje się, że to co jest podkładane turyście przed oczy wcale
nie kosztuje dolara, tylko dziesięć, albo dwadzieścia. A za dolara
jest coś niepozornego, co miejscowi wyciągają z kieszeni, albo
pokazują zapraszając pod swój stragan. Inni z kolei potrafią
krzyczeć: „ten pounds”, by zainteresowanemu klientowi wyjaśnić
po chwili, że przecież nie chodziło o funty egipskie, tylko
brytyjskie. Najsmutniejsze jest to, że tacy naganiacze wyświadczają
niedźwiedzią przysługę tym, którzy faktycznie chcą coś
sprzedać za dolara. Trafiliśmy kiedyś na takiego jednego, który
sprzedawał piękne, kolorowe bransoletki z drewna drzewa
sandałowego, krzycząc oczywiście: „one dolar”. Wszyscy go
omijali szerokim łukiem do momentu gdy Abdul powiedział, że go zna
i faktycznie jedna bransoletka kosztuje dolara. Chyba każdy z
członków naszej grupy jakąś od niego kupił, a czasami nawet
kilka. Majka kupiła trzy, chociaż wcale nie miała takiego zamiaru
(bo przecież za dolara to wyjątkowa okazja), a potem żałowała,
że nie kupiła jeszcze kilku więcej. Innym razem, na podobnej
zasadzie, udało nam się kupić dziesięć malowanych na papirusie
zakładek do książek. Wprawdzie ten papirus był wykonany z
bananowca, ale jakie to w końcu miało znaczenie.
Najbardziej
byliśmy przestrzegani przed przejażdżką na wielbłądzie.
Oczywiście też za jednego dolara. Owszem, dając właścicielowi
zwierzęcia dolara, można było przez kilka minut podziwiać okolicę
z nieco innej wysokości. Tyle tylko, że zejście z wielbłąda
kosztowało już dwadzieścia dolarów. Chyba, że ktoś miał czas
do wieczora i dobrą kondycję.
|
Wielbłąd przy Wielkiej Piramidzie |
Mimo
ostrzeżeń też daliśmy się nabrać. Oczywiście nie na klasyczną
formę, tylko na nieco przerobioną. Podszedł do Majki jeden
Egipcjanin i włożył jej do ręki jakieś dwie szmatki. Po arabsku
to się nazywało „szal”, a wyglądało jak biała, płócienna
chusta z dekoracyjnym sznurem służącym do zamontowania całości
na głowie. Majka chciała mu wszystko oddać, ale on upierał się,
że to „gift” i nie przyjmuje zwrotów. No to skoro prezent, to
zaczęliśmy iść w swoją stronę. Na to chłopak nas dogonił i
powiedział, że pokaże jak to się zakłada na głowę i zrobi nam
kilka zdjęć. Gdy zabrał Majce telefon, to już wiedziałem, że
będzie nas to słono kosztować. Chcąc dać nam poczucie
zwycięstwa, wyszedł od ceny 50 dolarów. Ostatecznie po burzliwych
negocjacjach zdecydował się oddać telefon za 20 dolców,
zostawiając oczywiście dwa „szale”... w końcu to był prezent.
Zostało nam też kilkanaście całkiem udanych zdjęć. Najciekawsze
było to, że mniej więcej po kwadransie znowu nas odnalazł i po
raz drugi chciał nabrać na ten sam numer. Tym razem włożył Majce
do ręki dwie piramidy. Na szczęście tego było za wiele i Majka
zwyczajnie rzuciła w niego tymi piramidami, po czym wzięliśmy nogi
za pas. Gonił nas jeszcze z kilkanaście metrów wciąż krzycząc,
że to prezent, ale w końcu odpuścił.
|
Efekt pracy naciągacza |
|
A to moje dzieło |
Turyści
Jak
zwykle nie mam o nich dobrego zdania. Śmiecą, krzyczą, awanturują
się o byle co i są wszystkowiedzący. Oczywiście nie wszyscy.
Najgorsze
są kobiety. Jednej takiej przeszkadzała toaleta w pociągu – że
niby wspólna i brudna. Ale kto ją za przeproszeniem zasrał? Pan
konduktor? Przecież cały wagon był przeznaczony tylko dla naszej
grupy, a ona zapisując się na wycieczkę dobrze znała jej program.
Dla
innej problemem było to, że musi jechać tyłem do kierunku jazdy.
Rozumiem, że niektórym osobom to przeszkadza, ale przecież był to
wagon sypialniany, więc jakie znaczenie ma to, po której stronie
znajduje się pozostałość oparcia?
Kolejna
zrobiła awanturę, że nie może wejść pod prysznic bo drzwi są
za wąskie. Przyuważyłem ją gdy wchodziła do restauracyjnej
toalety... bokiem, chociaż te drzwi z pewnością były
pełnowymiarowe.
Jeszcze
jedna artystka próbowała przemycić do muzeum aparat fotograficzny
twierdząc, że to nie jest aparat, tylko takie coś małego co robi
zdjęcia.
Mógłbym
jeszcze długo opowiadać co jest najlepsze na kreta (zepsuty bigos),
a co na zemstę faraona (setka wódki), czy też jak to instalacja
pompy ciepła zwraca się w trzy miesiące.
Jednak
nic nie przebiło dwójki turystów w restauracji. Na szczęście nie
byli to Polacy.
Najpierw
przy stole usiadł facet z talerzem na którym było przynajmniej
siedem rozmaitych bułek i rogalików.
– Ten
to ma ale apetyt. – zagadnąłem do Majki.
– Nie.
To było dla niej, on przyniósł sobie dwa razy tyle. – dodałem
po chwili.
Minutę
później kursy zaczęła robić ona. Przynosiła sery, wędliny,
pomidory, jajka, mięso, ryby. Chyba wszystko co było dostępne do
zjedzenia. On tylko pakował to do wielkiej torby i plecaka, niektóre
rzeczy razem z półmiskami. No i nie wytrzymałem. To Majka ma
dylematy etyczne gdy chce zabrać jedno ciasteczko do południowej
kawy, a on aż tak!
Po
raz pierwszy w życiu zostałem konfidentem. Wychodząc porozmawiałem
chwilę z szefem obsługi. Chyba jednak zgodzę się z Majką, że w
stresie potrafię mówić po angielsku. Przynajmniej donosicielstwo
wychodzi mi płynnie i bez zmrużenia oka. Ale miałem satysfakcję,
gdy idąc na obiad zobaczyłem tę dwójkę siedzącą przy basenie z
pustym plecakiem.
Tradycja
Wrócę
jeszcze na chwilę do opowieści Abdula, kiedy to Majka w
przeciwieństwie do mnie zawsze była w jego pobliżu i coś
notowała. Ja często odłączałem się od grupy szukając czegoś
ciekawego do sfotografowania.
|
Tutaj dopadł mnie strażnik |
Pewnego dnia stałem sobie tak na
uboczu, patrząc tępo i głupio przed siebie. Podszedł do mnie
strażnik z giwerą i zaczął się uśmiechać. Pokazał mi jakąś
postać na ścianie, którą natychmiast rozpoznałem. – To Ozyrys.
– odpowiedziałem zadowolony z siebie. Pokazał mi na migi, że mam
mu zrobić zdjęcie. No to zrobiłem myśląc: „niech się cieszy”.
Po chwili wskazał na kobrę, którą też ochoczo sfotografowałem.
I nagle usłyszałem: „one dolar”.
– O
nie. – pomyślałem.
– Ty
tutaj pracujesz na etacie.
Udałem
się w kierunku mojej grupy, on za mną. Przyspieszyłem, on również.
W końcu zacząłem biec. Odnalazłem Majkę z notatnikiem w ręce.
– Co
tu robisz? - zapytała.
– Uciekam
przed policją, musisz mnie schronić.
Strażnik
krążył wokół całej grupy wypatrując mojej osoby. Ostatecznie,
chyba gdy opuściliśmy jego rewir, odpuścił. A przecież Abdul
mówił, że nowa władza postawiła sobie za cel wyplenienie
wszelkiej korupcji.
Odnoszę
wrażenie, że nawet jeżeli Egipt dojdzie do dobrobytu i ludziom
będzie się żyło dostatniej, to pewne przyzwyczajenia nadal
pozostaną.
Jednym
z przykładów potwierdzającym tę tezę jest ruch drogowy. Każdy
jeździ jak chce. Nie ważne czy światło jest czerwone, albo droga
jednokierunkowa. Nie ma też znaczenia, że jest już ciemno i
przynajmniej wypadałoby włączyć w samochodzie światła
pozycyjne. Jak pasażer chce wysiąść na trzypasmowej jezdni, to
kierowca zwyczajnie się zatrzymuje. Niczym niezwykłym nie jest też
matka idąca środkiem drogi szybkiego ruchu z trójką dzieci, albo
przemykająca z wózkiem dziecięcym pomiędzy samochodami, dorożkami
i tuk-tukami. Wszystko jest na zasadzie: „jak bóg da”. No i
czasami daje, a czasami nie. Samochody nie przechodzą badań
technicznych. Jak jedzie, znaczy, że jest sprawny. Każdy na każdego
trąbi, a ciągły hałas jest jednym wielkim szyderstwem z
ustawionych znaków zakazu używania sygnałów dźwiękowych. Do
tego samochody mają często po kilka klaksonów. Nawet nasz autokar
miał dwa. Jeden łagodny, a drugi świadczący o tym, że kierowca
się zdenerwował. Ale są też klaksony powitalne, przepraszające,
ostrzegające, a nawet pytające: „Co u brata?”.
Abdul
mówił, że to się nazywa demokracja – trąbić można nawet na
policję, która szybko usuwa się z drogi.
|
Oczywiście na chodzie |
W
Kairze nie istnieje żadne przedsiębiorstwo oczyszczania. Za to są
dzielnice, których mieszkańcy zajmują się zbieraniem wszelkich
odpadów. Zwożą śmieci z całego miasta, a następnie segregują
je i oddają do fabryk zajmujących się ich przetwarzaniem.
Śmieciarzem jest się z pokolenia na pokolenie i podobno jest to
całkiem dochodowy biznes. Smród, muchy i szczury przeplatają się
ze straganami na których sprzedaje się żywność. Nikomu to nie
przeszkadza. Mieszkańcy nawet zamiatają ulicę przed domem, mimo że
w mieszkaniu zalega sterta świeżo przywiezionych śmieci. Nikt tego
nie chce zmienić i kilkukrotne próby zlikwidowania śmieciowych
dzielnic kończyły się buntem mieszkańców.
Zresztą
śmieci nie są nigdzie czymś, co by miejscowym przeszkadzało.
Ludzie żyją z nimi w symbiozie, bo jak sami mówią: „są
wyluzowani”. Pewnego dnia czekaliśmy na policję, która miała
nas konwojować z Gizy do Kairu. Po godzinie oczekiwania, Abdul
stwierdził: „olewamy ich” i pojechaliśmy sami. Ja jednak wcale
tej godziny nie zmarnowałem. Obserwowałem pewną Egipcjankę,
której zadaniem było sprzątnięcie chodnika wokół stacji
kolejowej. Udało jej się pozamiatać może ze dwadzieścia metrów,
przy czym początkowy fragment po godzinie nadawał się znowu do
sprzątania. No bo pani tylko zamiatała... a wiatr wiał. Po 40
minutach zrobiła sobie przerwę na kawę. A wiatr dalej wiał.
Rzeczywiście była wyluzowana.
|
W dzielnicy przetwarzającej śmieci |
Egipcjanie
dla turystów są całkiem mili, a targowanie się traktują jak
sztukę. Niestety mało kto z Europejczyków jest w stanie stanąć z
nimi w szranki. Chociaż Majka próbowała i nawet całkiem nieźle
jej wychodziło. Chciała na przykład kupić podstawki pod szklanki.
Mohamed (bo tak miał na imię sprzedawca) wyszedł od kwoty 10
dolarów za zestaw.
– Najwyżej
pięć. – powiedziała Majka.
– Nie,
nie. Ale może być osiem. – skwitował.
– Osiem
to za dwa. – kontynuowała Majka.
Mężczyzna
uśmiał się z tego solennie, ale zaproponował 10 za dwa. No i
dobili targu. Nigdy się nie dowiemy, czy przypadkiem nie udałoby
się zejść do dwóch dolarów za komplet. Żeby nie kusić losu
staraliśmy się omijać niektóre osoby, a ja na wszelki wypadek
przestałem się odzywać – zwracając uwagę zwłaszcza na język
polski, bo oni wszystko rozumieli. Pewnego pięknego dnia podszedł
do Majki miły pan z zamiarem namówienia jej na masaż całego
ciała. Zwróciła się do mnie z pytaniem:
– Co
o tym myślisz?
– Rób
jak chcesz. – odpowiedziałem.
Masażysta
natychmiast się do mnie uśmiechnął stwierdzając: „Good Boss”.
No i kolejne 30 dolców mieliśmy w plecy, chociaż masaż podobno
był przyjemny i wykonany profesjonalnie. Z kolei pana od pamiątek
na parterze omijaliśmy jadąc windą z restauracji w przyziemiu do
naszego pokoju na pierwszym piętrze.
Abdul
powiedział też, że Egipcjanie nigdy nie uważają dobrze dla
siebie zakończonej transakcji jako wykorzystanie, czy wręcz
naciągnięcie klienta. Każdego traktują z szacunkiem i są bardzo
uprzejmi. Nie można tylko zrobić dwóch rzeczy – przystać na
pierwszą zaproponowaną ofertę i odstąpić od transakcji po
zakończeniu negocjacji i ustaleniu ceny.
Abdul
wielokrotnie mówił do swoich znajomych sprzedawców: „Napiszcie
ceny przy swoich towarach, a dobrze na tym wyjdziecie”. Nie
słuchają.
A
my turyści nawet nie wiemy, czy podana na wstępie cena ma cokolwiek
wspólnego ze sprawiedliwą ceną transakcyjną. Majka zastanawiała
się nad kupnem złotego łańcuszka. Gdzieś czytała, że podobno
się opłaca, a 18 karatowe egipskie złoto jest naprawdę wysokiej
jakości. Problemem jest to, że biżuteria nie jest oznaczona ani
ceną, ani próbą, ani wagą. Właściwie można tylko uwierzyć na
słowo, że jest to złoto. I nie dotyczy to tylko podrzędnych
sklepików w ciemnej ulicy, ale również tych ekskluzywnych w
hotelu, czy na lotnisku. Całkiem miły sprzedawca rozpoczął z
Majką negocjację od kwoty 250 dolarów. Łańcuszek był całkiem
ładny i na oko ważył około 1 grama. Nawet przy zejściu z ceną w
okolice 100 dolarów byłoby to drożej niż w Polsce.
Może
nie powinienem o tym pisać, ale jest to coś, co jak najbardziej
nadaje się do rozdziału zatytułowanego „Tradycja”. Wbrew
istniejącemu prawu, obrzezanie dziewczynek nadal jest praktykowane i
dotyczy nawet powyżej 90% z nich. Nie ma znaczenia status społeczny,
poziom wykształcenia, czy poziom dobrobytu rodziców. Dzieje się tak pomimo tego, że 72% kobiet i 79% mężczyzn
jest temu przeciwnych. O co więc chodzi? O tradycję?
Nawet
bardziej fundamentalną postawę prezentują kobiety, które przecież
w dzieciństwie też przeszły obrzezanie. Za to często się zdarza,
że ojcowie próbują chronić swoje córki przed żonami, stawiając
na ostrzu noża nawet swoje małżeństwo.
Ale
o tym wszystkim się nie mówi i nie wypada nikogo pytać.
Zadaliśmy
Abdulowi pytanie, dlaczego we wszystkich hotelach pracują niemal
sami mężczyźni? Czy kobietom utrudnia się pracę zawodową?
Odpowiedź
była banalnie prosta. Obsługa hotelowa mieszka na miejscu i po
tygodniu lub dziesięciu dniach pracy ma 2-3 dni wolnego. Dla kobiet
mających dzieci, jest to nie do zaakceptowania.
Tradycyjna
rodzina opiera się nadal na przekonaniu, że o jej utrzymanie musi
zadbać mężczyzna. Nawet jeżeli kobieta pracuje i ma swoją
pensję, to może z nią zrobić cokolwiek zechce.
Polityka
i gospodarka
Największymi
wrogami Egiptu jest Izrael, Turcja i Stany Zjednoczone. Za to
przyjaciółmi – Rosja, która właśnie buduje w Egipcie
elektrownię atomową. Animozje między Egipcjanami a Anglikami i
Francuzami chyba poszły w zapomnienie, chociaż akurat dla Abdula
wciąż są żywe. Doskonale pamięta opowieści rodziców związane
z wojną między Egiptem, a Anglią i Francją, do której oczywiście
włączył się Izrael. Wszystko poszło o tamę w Asuanie. Anglicy
wycofali się z gwarancji udzielenia kredytu z Banku Światowego, co
spowodowało, że upragniona tama zapewniająca bezpieczeństwo
energetyczne i hydrologiczne miała nie zostać ukończona. W
odpowiedzi na to, ówczesny prezydent Egiptu zerwał 99 letnią umowę
dzierżawy Kanału Sueskiego. Podobno tylko dzięki współpracy
Rosji (wtedy jeszcze Związku Radzieckiego) i Stanów Zjednoczonych,
konflikt udało się zażegnać w ciągu trzech miesięcy. Zwycięzcą
okazał się Egipt. Czy tak faktycznie było? Nie mam pojęcia. Tak
mówił Abdul.
Obecnie
kolejna wojna wisi na włosku. Etiopia właśnie kończy budowę
swojej tamy na Nilu. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie
to, że od lipca przyszłego roku Etiopczycy chcą rozpocząć jej
napełnianie, odcinając Sudan i Egipt od kropli wody. Dla tych
krajów jest to wyrok śmierci. Negocjacje póki co nie przynoszą
żadnego skutku. Abdul mówił, że Egipt nie będzie miał wyjścia.
Wystarczą 3-4 samoloty i tama przestanie istnieć. Rozpocznie się
wojna, w którą nie wiadomo kto się wmiesza... na pewno Izrael.
|
Jezioro Nasera - sztuczny zbiornik widziany z zapory w Asuanie |
Egipcjanie
są narodem, przez który przetoczyło się wielu najeźdźców,
miały też miejsce migracje z rejonów Sahary i Afryki Środkowej.
Wszyscy mieszali się ze sobą, powodując pewnie dość znaczne
różnice w kodzie genetycznym obecnego Egipcjanina i tego
starożytnego. Gdy patrzyłem na zamieszkujących tam ludzi, to nawet
trudno było mi stwierdzić, czy Egipcjanie należą do rasy białej,
czy czarnej. Jedni są mniej czarni, inni bardziej. Niektórzy są
prawie biali. Abdul chyba rzeczywiście wierzy, że jest potomkiem
boga Min w czystej linii. Ale czy starożytni Egipcjanie byli biali?
Chyba tak.
Po
tygodniu wystawiania się na słońce, moja skóra była prawie tak
czarna jak Abdula, albo jak kto woli – jego tak biała jak moja.
Byłem zaczepiany na ulicy w języku arabskim, a gdy spoglądałem w
lustro, to widziałem szejka, które to słowo wbrew pozorom oznacza
starego araba. Mieszkańcy Egiptu gdy mają ochotę na seks, a są w
towarzystwie dzieci, to zapraszają się na cappuccino. Chodzi o to,
że będąc splecionymi w miłosnym uścisku przypominają kawę z
mlekiem. Kobiety są białe, a mężczyźni czarni. Wynika to z
faktu, że mężczyźni chodzący w promieniach słońca zwyczajnie
się opalają, a kobiety najwyżej twarz i dłonie. Nie wiem ile jest
w tym prawdy, bo nie widziałem ani gołej Egipcjanki, ani nawet
gołego Abdula.
Obecny
prezydent Egiptu ma bardzo ambitne plany. Właśnie trwa budowa
piętnastu miast, z których każde będzie miało dodany przedrostek
„Nowy”. Już za dwa miesiące ma być oddany do użytku Nowy
Kair. Będzie też Nowy Luksor, Nowy Asuan i dwanaście kolejnych
„nowych”. Budowa jednego miasta trwa dwa lata, a prace są prowadzone przez 24 godziny na dobę. Mój podziw dla tego przedsięwzięcia
trochę mąci pytanie: „Z czego to jest finansowane?”. No i: „Kto
tam zamieszka, bo będą to miasta dla wybranych?”, „W co
przekształcą się obecne wielkie aglomeracje?”.
W
niepewności utwierdzają mnie też niezbyt udane historyczne
interesy Egipcjan. Dawno temu, niejaki Muhammad Ali (nie ten
pięściarz tylko kedyw Egiptu) przehandlował bezcenny obelisk za
drewniany zegar, który tylko szpeci otoczenie, bo zupełnie nie
pasuje do wybudowanego przez Alego meczetu. Do tego zegar nie działał
już w chwili przywiezienia go do Kairu, a potem przez kolejnych
prawie dwieście lat.
|
Zegar od Francuzów |
|
Obelisk... |
|
i jego zbliżenie |
Egipcjan
chyba trochę prześladuje ich trudna historia. We wszystkim chcą
być najlepsi. Jak już nie na świecie, to chociaż w Afryce. Mają
największą ilość meczetów, najdłuższy most, największy
zamieszkały cmentarz zwany miastem umarłych, największą zaporę i
tak dalej. Z tą tamą Abdul trochę przesadził, bo przecież Zapora
Trzech Przełomów na rzece Jangcy jest większa. Chociaż pewnie
padłby jakiś kontrargument, byłoby jakieś „ale”... może, że
była największa do końca ubiegłego stulecia, albo że chodzi o
głębokość sztucznego zbiornika, jego powierzchnię lub jeszcze coś innego. Egipt ma też
najbrzydsze miasto świata, którym jest Kair i odniosłem wrażenie,
że też jest to powód do dumy. Egipcjanie przypisują sobie również
wymyślenie kebaba, chałwy, fety i paru innych rzeczy, które
dotychczas kojarzyły mi się z innymi krajami. Za to nowością dla
mnie były gołąbki (takie latające) faszerowane pszenicą. Majka
się nimi zażerała, a moje kubki smakowe mówiły mi, że to
zwyczajny kurczak tylko trochę mniejszy.
Za
to egipska armia jest na dziewiątym miejscu, co przy potęgach
światowych też jest nie lada wyczynem. Oglądając świat z okien
autokaru, miałem wrażenie jakbym był korespondentem wojennym.
Wszędzie pełno wojska, kontrole na drogach. Na lotnisku wszyscy
zostali dokładnie obmacani i trzeba było zdjąć buty. Nie było
jak czasami na innych lotniskach, że coś zapikało na bramce, a
ochroniarz powiedział: „dobrze już idź”. Dla bezpieczeństwa
turystów autokary były zbierane po kilka, kilkanaście w konwój i
tak eskortowane przez wojsko lub policję między większymi
miastami. Za każdym razem w naszym autokarze był obecny ochroniarz.
Nie jestem tylko pewny, czy chronił nas przed kimś z zewnątrz, czy
może swój kraj przed nami. Chyba jednak był dla naszego
bezpieczeństwa, bo gdy wychodziliśmy zwiedzać, to wciąż łaził
za nami z długą bronią pod marynarką. Problem miał tylko wtedy,
gdy Abdul ogłaszał czas wolny i wszyscy rozchodzili się na cztery
strony świata. Nie wiedząc kogo w tym momencie ma pilnować, robił
sobie selfie na tle ruin.
|
Mój ochroniarz |
Gdybym
miał podać chociaż jeden ważny dział gospodarki poza turystyką
i budownictwem, to miałbym ogromny problem. Abdul o niczym nie
wspominał. Raz tylko coś przebąknął o przemyśle motoryzacyjnym,
ale to chyba nie było nic „naj”, bo w kraju przeważają głównie
toyoty i volkswageny, niektóre nawet z pięćdziesięcioletnią
historią. Tutejsi nazywają je ramzesami, a służą do przewożenia
miejscowej ludności. Transport miejski chociaż jest tani, nie jest
zbyt popularny. Egipcjanie rzadko kupują nowe auto, gdyż na każde
jest nakładany 150% podatek od wartości samochodu. Do tego wszystko
co tam jeździ jest tak poobijane, że strach wyjechać czymś nowym.
Tylko autokary jeżdżą nieuszkodzone. Być może mają przewagę na
drodze na zasadzie prawa znanego z innych krajów afrykańskich, że
większy zawsze ma pierwszeństwo.
Całe
dotychczasowe życie Egiptu skupia się wokół Doliny Nilu.
Wykorzystany jest już prawie każdy skrawek ziemi nadającej się do
zabudowy i pod uprawy. Powstał więc projekt zazielenienia pustyni i
stworzenia wielkich oaz sztucznie nawadnianych. Czy ambicje nie
przerosną architekta?
Zobaczymy.
Kibicuję temu narodowi. Na razie z wycieczki mam kilka pamiątek,
wiele zdjęć i chęć śledzenia dalszych losów ojczyzny faraonów.
W wolnym czasie spróbuję skonfrontować opowieści Abdula z
informacjami dostępnymi w naszym kraju.
A
póki co, dorzucę jeszcze kilka zdjęć.
O nowych bliźniakach będzie wkrótce, bo prawie mam napisane. Chciałem opublikować tekst przed wyjazdem, ale nie wyszło. Teraz dodam tylko parę zdań o tym, co się zmieniło po naszym powrocie i mam gotowy wpis.
|
Luksor nocą
|
|
Abu Simbel
|
|
Ni kot, ni wydra, ale robi wrażenie
|
|
Piramidy w Gizie |
|
Piramida schodkowa faraona Dżesera |
|
Stróż świątynny |
|
Fatamorgana |
|
Jedna z wielu |
|
Dwie z wielu |
Dziękuję :)
OdpowiedzUsuńWow nareszcie :)
OdpowiedzUsuńDoczekalim się!! I w jak doskonałym stylu powróciłes !
OdpowiedzUsuńno i co z tymi blizniakami?
OdpowiedzUsuńA co z biźniakiami?możesz napisać?
OdpowiedzUsuńO jak przyjemnie się czytało. Jestem bardzo ciekawa, co u dzieci.
OdpowiedzUsuńBeza
SUPER ;) pozdrowienia
OdpowiedzUsuńJa byłam w kurorcie Sharm El Sheikh i długo wracałam wspomnieniami do tego miejsca. Na http://sharmelsheikh.pl/ można dowiedzieć wielu rzeczy na temat kurortu, plaż czy noclegów. Kultura Egiptu mnie zachwyciła. Mam dużo pamiątek.
OdpowiedzUsuń