niedziela, 7 marca 2021

BLANKA


 

No to jestem...

Pisząc te trzy powyższe słowa przyszła mi na myśl krótka konwersacja pomiędzy Majką, a mamą Stokrotki, która miała miejsce kilka dni temu poprzez jeden z komunikatorów internetowych, a rozpoczęła się chwilę przed ósmą, gdy Majka akurat wyjeżdżała z Bliźniakami do przedszkola.

  • I co tam?

  • Halo, jest tam pani?
  • Teraz nie mogę rozmawiać.
  • Co u mojego aniołka, czekam już dwie godziny. [widocznie wstała przed szóstą]
  • Wysyłam pani zdjęcie.
  • To czekam.
  • Ale na co?
  • Proszę o info.
  • Widziała ją pani dwa dni temu, nic szczególnego przez ten czas się nie wydarzyło.
  • Chcę wiedzieć co u mojej córeczki.
  • Wszystko dobrze, proszę zadać konkretne pytanie.
  • Co u fizjoteterapeuty?
  • Dziękuję, fizjoterapeuta również czuje się dobrze.

Po moim ostatnim wpisie Majka miała dwa przemyślenia, którymi się ze mną podzieliła. „Jednak zakończenia masz dobre”, powiedziała. „To ostatnie było prawie jak koniec siódmego sezonu...” czegoś tam. No i faktycznie odezwało się paru naszych znajomych: „co? pogryziona przez matkę?”, „macie nowe dziecko?”, „to chyba była jakaś metafora Pikusia?”, „kto to jest Blanka?”, „nie, to niemożliwe”, „ludzie są ale popierdoleni”, „jak się czuje ta pogryziona pięciolatka?”, i tak dalej.

Drugie przemyślenie Majki znalazło swój upust w zadaniu mi kilku pytań, które mógłbym sprowadzić do dwóch: „dlaczego robisz sobie przerwę, przecież lubisz pisać?”, i „chciałeś usłyszeć, że ktoś cię jeszcze lubi?”.

Prawdę mówiąc byłem trochę zaskoczony reakcją wielu osób, które próbowały mnie wesprzeć w niemocy pisania, doszukując się rozmaitych przyczyn mojego zdołowanego stanu ducha. W wiadomościach mailowych pojawiły się nawet propozycje porozmawiania. Wzbogaciłem się więc o kilka numerów telefonu, i niewykluczone, że kiedyś z któregoś z nich przyjdzie mi skorzystać. Za wszystkie dobre słowa, chęć pomocy i wsparcie, serdecznie dziękuję.
Ale... tak naprawdę nikt nie odgadł, co mi w duszy gra – nawet Majka. Gdy opisuję rozmaite sytuacje i dzielę się różnymi przemyśleniami, to staram się, aby to nie była bezsensowna paplanina, która nie służy wyrażeniu jakiejś myśli (aczkolwiek czasami to mi się oczywiście zdarza). Nawet gdy stosuję dygresję, to coś chcę przez nią powiedzieć. Ostatnie zdanie poprzedniego wpisu nie tylko miało pobudzić czyjąś ciekawość, chociaż oczywiście też było to moim zamysłem. Podobno pozostawienie odbiorcy z własnymi myślami, ma dużo większą siłę przekazu, niż wyłożenie kawy na ławę – tego się niedawno dowiedziałem. I pewnie coś w tym jest, skoro jednym z wniosków wynikających z analizy tego jednego zdania było to, że Blanka ma pięć lat.

Początkowo chciałem zostawić tylko czarny prostokąt (z początku wpisu) bez jakiegokolwiek komentarza. Może wówczas byłbym lepiej zrozumiany.

Bo to miał być taki mój mały, prywatny sprzeciw przeciwko ograniczaniu wolności słowa... oczywiście mojego słowa. Zacząłem się zastanawiać jaki sens ma pisanie czegoś do połowy... tej lepszej połowy. Chcąc opisywać pieczę zastępczą, nie wszystko da się przemycić między wierszami, albo opowiedzieć dookoła. Często najważniejsze są detale, rozmaite powiązania i zależności. A to można pokazać tylko opisując konkretną historię, przedstawiając losy tej, a nie jakiejś fikcyjnej rodziny... historię tego dziecka, a nie jakiegoś przypadku. No i nie wszystko jest różowe.

Agata tym razem też nie trafiła, sądząc że mogły mnie zaboleć niektóre komentarze albo pytania. Wręcz przeciwnie... lubię gdy ktoś ma odmienne zdanie. Pozwala mi to rozwinąć myśl, albo zrewidować swoje poglądy. Bardzo lubię zdanie Majki kierowane do rodziców biologicznych: „proszę zadać konkretne pytanie”. Trudne do komentowania są zdania rzucone gdzieś na boku typu „czemu to ma służyć?”, „taka forma do mnie nie przemawia”. Komuś może się wydawać, że odstraszam potencjalnych rodziców zastępczych. Ale może właśnie ktoś teraz podejmuje decyzję „zostać rodzicem zastępczym, czy nie zostać”. Wydaje mi się, że mówię: „zostań, ale miej świadomość z czym przyjdzie ci się zmierzyć... chociaż być może twoje odczucia będą inne niż moje”. Zapraszam więc do komentowania... ale tutaj.

Spróbuję jednak w jakiś sposób odnieść się do zdań, które nie zostały wprost wypowiedziane, i być może tkwią tylko w moich wyobrażeniach. Spróbuję odnieść się do wątpliwości... również moich.

Najmniej zastrzeżeń wzbudzają opisy rodziców biologicznych. Tych mało kto bierze w obronę, więc nikt nie mówi, że przesadziłem. Tym bardziej, że raczej pokazuję ich jako osoby słabe, nieporadne, niedostosowane... a nie złe. Mama Stokrotki, którą wspomniałem na początku, wyprawiła dziewczynce roczek. Odbył się znany „obrządek” wybierania przez dziecko różnych przedmiotów ustawionych przed nim na stole. Pech chciał, że Stokrotka jako pierwszy wybrała kieliszek. Następnego dnia mama Stokrotki wysłała Majce kilkadziesiąt swoich złotych myśli związanych z tymże kieliszkiem. Pisała, że to na pewno był sygnał z niebios, ale ona nie dopuści, aby mała wpadła w alkoholizm. Jak tylko zauważy w okresie dorastania, że Stokrotka sięgnie po jakikolwiek alkohol, to natychmiast pójdzie z nią do lekarza, terapeuty, a nawet psychiatry. Żadnego pobłażania dla jakichkolwiek trunków. Zastanawiam się tylko, który inny wybór byłby lepszy. Różaniec? Czy mama zaakceptowałaby Stokrotkę w zakonie? To może moneta... ale przecież pieniądze szczęścia nie dają. Albo książka, symbol wiedzy? Chociaż ta z kolei niekoniecznie daje pieniądze. Wychodzi na to, że może jednak najlepiej się upić. Oczywiście żartuję, jednak gdyby Majka wiedziała, jak ważny jest ten rytuał dla mamy Stokrotki, to ten nieszczęsny kieliszek ustawiłaby jako drugi od lewej. Nie byłby skrajny, a dziewczynka jako praworęczna z dużo większym prawdopodobieństwem sięgnęłaby po przedmiot pierwszy lub drugi od strony prawej. A tak... jednym niefrasobliwym zachowaniem w wieku dwunastu miesięcy, Stokrotka zmarnowała sobie życie.

Czasami sobie myślę jak bardzo ta mama (jeżeli dostanie taką możliwość) może zawładnąć życiem dziewczynki. Gdzie tu podążanie za dzieckiem, dbanie o jego prawo do autonomii. Gdzie tu bycie mamą, a nie strażnikiem.
Ale z drugiej strony, gdy Stokrotka na wspólnym spacerze trzyma Majkę za palec, a jej mama mówi, że ona też by tak kiedyś chciała, to rozumiemy tę mamę i jest nam jej tak zwyczajnie, po ludzku, bardzo żal.

Na sędziach pewnie bez oporu mogę psy wieszać. Jest to grupa zawodowa, chyba jak żadna inna, obyta z rozmaitą krytyką, której zupełnie nie interesuje co jakiś tam Pikuś o niej myśli. A myśli nawet nie najgorzej. Często czepiam się terminów wyznaczanych rozpraw, ale przecież z pustego to i Salomon nie naleje. Ostatnio sędzia Paprotki stwierdził, że zrobił co mógł, a ciąg dalszy już od niego nie zależy. Trudno się z nim nie zgodzić. Zamknął sprawę w osiem miesięcy.

Potrafię nawet zrozumieć wielokrotne dawanie szans rodzicom biologicznym. Sędzia jest jedynie osobą, której decyzja jest wypadkową rozmaitych opinii... często skrajnych. Rodziców widzi tylko na rozprawie przez kilkanaście minut. Co on tak naprawdę o nich wie?
Chociaż z drugiej strony, nie jest skrępowany w jakiś znaczący sposób przepisami prawa. Czasami się zastanawiam, dlaczego po umieszczeniu dziecka w naszej rodzinie, nie wezwie do siebie rodziców biologicznych i nie powie czego od nich oczekuje, i czego będzie wymagał na pierwszej rozprawie. Być może się mylę, ale nie znam zapisu w ustawie o pieczy zastępczej, który zabraniałby zwołania posiedzenia z rodzicami z pominięciem wyznaczonego terminu rozprawy. Przypuszczam, że znowu chodzi o czas. Takie spotkanie mogłoby trwać dłużej niż rozprawa. Zatem można przyjąć, że średnio pierwsze cztery miesiące są zupełnie zmarnowane. Rodzice nie robią nic, lub prawie nic. A potem wszystko zależy od przekonań sędziego, bo brak jest precyzyjnych zapisów, które zmuszałyby go do podjęcia konkretnej decyzji w określonym czasie.

Korzystając z okazji, opiszę aktualną sytuację Białaska. Tak Beza... minęły już cztery lata.

Białasek nadal mieszka ze swoją mamą na zasadzie dziecka zastępczego. Od wielu lat niewiele się zmienia. Sędzina najwyżej koryguje warunki spotykania się chłopca z mamą biologiczną... chyba coraz mniej się nią przejmując. Aktualnie mama biologiczna może spotykać się z Białaskiem raz na dwa tygodnie. Na dobrą sprawę nie ma większego znaczenia, czy mama może przyjechać raz w tygodniu, czy raz na dwa tygodnie. Pewnie raz w miesiącu też byłoby dobrze. Zawsze po paru przyjazdach następuje kilkumiesięczny okres ciszy. Mama się nie odzywa, chłopiec o nią nie dopytuje. Sędzinie pewnie się wydaje, że postępuje właściwie. Sądzę, że na jej miejscu myślałbym dokładnie tak samo. Chłopiec jest zabezpieczony, zna swoją rodzinę biologiczną, z którą może się spotykać. A do tego mama zastępcza dostaje pieniądze na jego utrzymanie. Czego chcieć więcej? Pewnie nic się nie zmieni w przeciągu kilku najbliższych lat. Tyle tylko, że mama zastępcza nie może argumetować wniosku o odebranie władzy rodzicielskiej tym, że nie na to się pisała. Nie może powiedzieć, że piecza zastępcza była dla niej być może jedyną drogą do przysposobienia dziecka. Nie może też powiedzieć, że wszystko jest okej. Chociaż może nawet jest okej, ale tak długo, dopóki pani sędzina nie przejdzie na emeryturę, albo nie poszuka sobie innej pracy. Bo przecież może przyjść jakiś młody sędzia przesycony ideą o wyższości rodziny biologicznej nad jakąkolwiek inną. Czym dla niego będzie pięć, sześć, a może i dziesięć lat pobytu w rodzinie zastępczej?

Czasami bawię się z Bliźniakami w łączenie w zbiory. Sam z sobą też się w to bawię. W mojej zabawie, jednym z takich zbiorów są urzędnicy... począwszy od pracowników socjalnych ośrodków pomocy społecznej, poprzez kuratorów, pracowników organizatora pieczy zastępczej, a na osobach pracujących w ośrodkach adopcyjnych skończywszy. Wszyscy oni mają taki sam cel, ale jak różnie rozumiany. Staram się ten zbiór pomijać w swoich blogowych rozważaniach w sensie oceny zachowań, ponieważ wzorzec prawidłowych postaw widziany oczami rodzica zastępczego, czasami może znacząco odbiegać od wzorca obowiązującego dla danego elementu zbioru. Moja pochwała może być naganą i na odwrót. Póki co, nie mam złych doświadczeń, które chciałbym wykrzyczeć. Nie wiem jak się zachowam, gdy do takiej sytuacji dojdzie. Mam nadzieję, że przyzwoicie.

Rodzice zastępczy i adopcyjni...

Grupa najbardziej mi bliska, chociaż często bardzo różnie rozumiejąca rodzicielstwo. No i tutaj protest o ograniczanie wolności słowa najbardziej kieruję do siebie. Bo to ja jestem cenzorem tego co wypada powiedzieć, a czego nie wypada. Powoduje to, że czasami staję w rozkroku. Powiedziałem już za dużo, ale nie mam odwagi pójść o jeden krok dalej. O krok, który mógłby rzucić zupełnie inne światło na daną sytuację.

Kiedyś wspomniałem o rodzeństwie naszej Calineczki. Jej bracia od wielu miesięcy (a może nawet lat) mają uregulowaną sytuację prawną i decyzją sądu powinni zostać umieszczeni w rodzinie zastępczej. Właściwie już na zawsze, gdyż o powrocie do rodziny biologicznej raczej nie ma mowy. W adopcję to nawet sąd już nie wierzy, skoro tylko ograniczył władzę rodzicielską. No i jakiś czas temu znalazła się rodzina zastępcza gotowa przyjąć dzieci pod swój dach. Chłopcy spędzili z nią kilka miesięcy. Niestety tylko kilka, bo szybko wrócili do pogotowia rodzinnego, w którym nadal czekają na kolejną rodzinę.

Całe zdarzenie zostało okrzyknięte jako haniebne, a w moim umyśle pozostał tylko przekaz „dzieci nie spełniły oczekiwań rodziców”. W tym momencie chciałbym tylko wspomnieć, że od jakiegoś czasu moją ulubioną frazą jest „etnografia fikcyjna”, znacząca tylko tyle, że wszystko co opisuję jest prawdą, ale niekoniecznie wydarzyło się w tym czasie, i niekoniecznie dotyczy tych dzieci, lub tych rodziców.
No to lecę dalej... Rodzice zastępczy braci Calineczki mieli dobre intencje. Ukończyli szkolenie, uzyskując kwalifikację do pozostania rodzicem zastępczym. Mieli nawet przygotowanie pedagogiczne... ale przede wszystkim ogromną chęć niesienia pomocy. Co się stało, skoro nawet relacje z dziećmi nie były złe?
Rodzina, w której chłopcy wcześniej przebywali, nie ukrywała, że dzieci są trudne, że w nowej rodzinie najprawdopodobniej pozostaną już do dorosłości. To nie były tylko sugestie, mówienie nie wprost. To był jasny przekaz – szukamy rodziny na zawsze. Dlaczego rodzice myśleli, że to będzie tylko na chwilę? Dlaczego byli przekonani, że chłopcy jednak wrócą do mamy? Może dlatego, że mama biologiczna była już w ciąży z Calineczką. Może to była jakaś podświadoma wiara w to, że mama dostanie drugą szansę, albo że Calineczka pójdzie do adopcji i pociągnie za sobą starszych o kilka lat braci?
A może szukam tylko jakiegoś wytłumaczenia... Przecież rodzice na początku planowali rozpoczęcie terapii indywidualnej i rodzinnej. Czyż nie wiedzieli, że w perspektywie kilku, czy nawet kilkunastu miesięcy (zakładając, że dzieci odejdą), rozpoczynanie takiej terapii nie ma najmniejszego sensu?
Może więc było to tylko brutalne zderzenie teorii z codziennym życiem. Może nad pierwotnym wmawianiem sobie „przecież ja dam radę”, wzięła górę bezsilność, dojście do wniosku, że na dłuższą metę ta sytuacja wszystkich przerośnie. Ale przecież to nie było umieszczenie chłopców na zasadzie zabezpieczenia, kiedy dziecko nagle przestępuje próg domu i ktoś mówi „poznajcie się... to są twoi nowi rodzice, to jest wasze dziecko”. Przez kilka tygodni miały miejsce spotkania, wspólne spędzanie czasu - zwyczajne bycie z sobą.
Miesiąc miodowy... termin który kiedyś wprowadziła do naszego życia Majka w kontekście pieczy zastępczej czy adopcji, a który zaczyna dla mnie przybierać coraz ciemniejsze barwy. Teoretycznie jest to kilka początkowych tygodni, gdy odchodzące dzieci i ich nowi rodzice mają się poznać. Jest to czas, w którym mają się tworzyć jakieś relacje, mają zawiązywać się więzi. Ma to być okres radości, beztroski, ale też wypracowania wspólnie jakichś zasad, określenia przez obie strony granic.
Ale może jest tak, że każda ze stron myśli „ja tylko wyciągam rękę, ale to on musi się dostosować”. Czy możliwe jest, że dziecko mówi do siebie „biorę co daje mi los, bo za chwilę wszystko się skończy”? A może podświadomie czuje, że za chwilę znowu do nas wróci, gdyż są to tylko wakacje?
Dawniej, gdy ktoś mówił, że w pieczy zastępczej nie ma zdrowych dzieci, byłem gotowy sprzeciwiać się takim poglądom, pokazując przykłady tych, które od nas odeszły i świetnie funkcjonują w nowych rodzinach. Ale może wcale nie miałem racji. Może każde odebranie dziecka rodzicom biologicznym jest tak głęboką rysą na jego zdrowiu psychicznym, że łagodny i długotrwały proces przejścia do nowej rodziny jest zaledwie niewielkim fragmentem pracy czekającej całą nową rodzinę.

Teraz mamy szóstkę dzieci... jest ciężko. Tylko szóstkę i żadnych dzieci biologicznych. Zapewne wiele rodzin zastępczych by mnie wyśmiało, bo może same mają dziesiątkę, albo i więcej... a do tego jeszcze trójkę własnych i dwójkę adoptowanych. No i czują się szczęśliwe, spełnione w tym co robią. Znam takie rodziny. Wiem, że nie udają.

W tej materii mogę pisać tylko o sobie, nie oceniając co jest dobre, a co złe. Każdy ma inną tolerancję akceptacji różnych zachowań, inne rozumienie potrzeb dzieci i postrzeganie ich dobra.
Blanka przyszła do nas na zakładkę, gdy wszyscy wiedzieli, że odejście Bliźniaków jest już tylko kwestią tygodni. Zawsze tak się dzieje, a nam to nawet pasuje. Przez jakiś czas będzie trudniej, ale w pewien sposób blokujemy hipotetyczne zapędy przed umieszczeniem u nas choćby ośmiolatka, który nijak nie pasuje do naszej rodziny. Po odejściu chłopców, zdecydowanie by nie pasował.
Każde przyjście nowego dziecka wymaga dokonania jakichś zmian. Tak też było tym razem. Zdecydowaliśmy, że Paprotka zostanie przeniesiona do pokoju, w którym śpię ze Stokrotką, a Majka wraz z Blanką i Calineczką zamieszka w naszej sypialni, którą dotychczas samodzielnie okupowała Paprotka. Po czterech miesiącach salon miał znowu pełnić tylko rolę salonu... a w zasadzie bawialni.
Po dwóch godzinach daliśmy sobie spokój i niemal w środku nocy ewakuowaliśmy Paprotkę do dotychczasowego pokoju. Baliśmy się nie tylko o jej zdrowie psychiczne, ale nawet fizyczne, gdyż krzycząc, zapowietrzała się nawet na kilkanaście sekund. Nie wystarczyło jej, że spała w swoim łóżeczku, że miała zapalone światło i widziała mnie i Stokrotkę. Inny był tylko pokój. Mam nadzieję, że jest to tylko jakiś chwilowy etap rozwojowy, bo inaczej kiepsko widzę jej aklimatyzację w nowym domu.
Myślę, że o życiu dziecka w pogotowiu rodzinnym nieco bardziej się rozpiszę podsumowując proces adopcji Bliźniaków. Już nie mogę się doczekać tego momentu. Póki co, mam cztery strony notatek... a to dopiero początek.

Teraz może napiszę coś o misyjnej roli rodzin zastępczych. Wielu rodzicom, takie poczucie posłannictwa, poświęcania się dziecku, ratowania każdego z nich - daje siły do działania, nadaje sens życiu.

Mi nie daje...
A piszę o tym dlatego, gdyż każdy kto zamierza zmierzyć się z pieczą zastępczą zawodową (bo tylko o takiej myślę... w której następuje ciągła rotacja dzieci), musi sam siebie w tym świecie jakoś określić. Musi odpowiedzieć sobie na pytanie, jaki chce być. Co będzie go cieszyć, jakie są granice pójścia na kompromis. Nie tylko w konfrontacji z takim czy innym urzędem, ale na kompromis emocjonalny z samym sobą. Dróg jest wiele, i nie tylko jedna właściwa.

Od momentu przyjęcia Blanki trwały w naszym powiecie poszukiwania rodziny dla dwójki niemowlaków (każdego z osobna). Nikt do nas nie zadzwonił. I słusznie... może dlatego, że jasno określiliśmy nasze granice, a może z zupełnie innych powodów.

Zamieszkanie Blanki w naszym domu spowodowało, że mam mniej czasu, a nawet cierpliwości, dla Romulusa. Dla Remusa też, ale on się nie upomni... bo on zaczyna wchodzić w rolę dorosłego (a przecież wciąż jest dzieckiem). Na szczęście nasze zadania przejmuje Janek i Małgosia (rodzice adopcyjni).
Bez zmrużenia oka jestem gotowy odpowiedzieć „nie przyjmę kolejnego dziecka”, nawet jeżeli alternatywą jest placówka. Patrzę na każdą parę oczu. Ale tylko tę, która ze mną mieszka, czegoś oczekuje, a ja jestem w stanie sprostać tym oczekiwaniom. No i do tego nie czuję się mesjaszem. Nie chcę popaść w depresję, alkoholizm, a w najlepszym razie trzasnąć drzwiami i stwierdzić jak niektóre nasze mamy biologiczne „walcie się wszyscy”. Ktoś mógłby powiedzieć „przecież warunki lokalowe masz świetne”. Niby tak. Mógłbym odgruzować dwa pokoje, które robią za magazyn, wstawić łóżeczko do swojej pracowni, a nawet do dwóch całkiem sporych łazienek... nie mówiąc o zmuszeniu Paprotki do przyjęcia w swoim pokoju przynajmniej trzech nowych lokatorów. Ale tego nie chcę.
Jeżeli więc sięgam w swoich opisach do jakichś rodzin zastępczych, to nie dlatego aby je krytykować, ale dlatego żeby pokazać swój punkt widzenia.
Bo tak na dobrą sprawę, to trudno powiedzieć jaki jest właściwy model rodzica zastępczego. Coś takiego chyba nie istnieje. A nawet jeżeli, to jest on uzależniony od konkretnej instytucji, rodziny, a nawet osoby, która próbuje taki model stworzyć.
Majka kiedyś usłyszała, że jest nieprofesjonalna, gdy nie wyraziła zgody na umieszczenie jednego z naszych dzieci w DPS-ie oddalonym od nas o trzysta kilometrów. Ja też jestem nieprofesjonalny, gdyż mój cel nie do końca jest zgodny z celem stawianym rodzinom zastępczym. Dla każdego z naszych dzieci pragnę wspaniałej rodziny... ale niekoniecznie powrotu do rodziny biologicznej, a nawet niekoniecznie jakiejkolwiek rodziny, która tylko nie będzie placówką.
Dzisiaj tuż po siódmej odezwała się mama Stokrotki: „chciałam zadzwonić później, ale strasznie się denerwuję – proszę mi powiedzieć, czy ona jeszcze żyje?”.
Ja, prawie jak co dzień obudziłem się nieco przed szóstą. I prawie jak co dzień zobaczyłem uśmiechniętą twarz Stokrotki, która siedziała w swoim łóżeczku i wpatrywała się we mnie swoimi niebieskimi ślepkami. Powiedziałem do niej „śpij jeszcze”, a ona kręcąc głową: „nie, nie, nie”. Chcąc nie chcąc, rozpoczęliśmy niedzielny poranek. Nie daje mi spokoju myśl, że sąd podejmie decyzję o umieszczeniu dziewczynki w rodzinie jej babci. Osoby schorowanej, która nie daje żadnej gwarancji prawidłowego wychowania i bezpiecznego rozwoju dziewczynki. Co się stanie, gdy za parę lat trafi na dłużej do szpitala, albo brzydko mówiąc – kopnie w kalendarz? Ale na tę chwilę, lekarz rodzinny nie widzi przeciwwskazań do bycia rodzicem zastępczym. Plan jest taki, że po zamieszkaniu Stokrotki z babcią, jej mama rzuca swojego podstarzałego partnera i wprowadza się do niej. Już widzę tę sielankę. Cała nadzieja w opinii biegłych i mądrości sądu. Ja nie będę miał już nic do powiedzenia, z czym najtrudniej jest mi się pogodzić. Ale może źle na to patrzę?
Tak czy inaczej, to jest moja pięta achillesowa, przez którą pewnie kiedyś polegnę... ku chwale ojczyzny, oddając dziecko w ręce rodziny biologicznej.

Na koniec zostawiłem sobie mój stosunek do opisów przebywających u nas dzieci. Nie będę sięgał do zamierzchłych czasów, gdy nazwałem Bliźniaki gamoniami i znalazł się ich samozwańczy adwokat. Każdy na pewnym etapie swojego rozwoju jest gamoniem... Ty czytelniku też nim kiedyś byłeś.

Uważam, że w wystarczający sposób anonimizuję opisywane dzieci, a osoby które nas znają, w większym lub mniejszym zakresie tę wiedzę posiadają (niezależnie od zaglądania na bloga). Natomiast często się zastanawiam, jaka może być reakcja dzieci, gdy kiedyś być może przeczytają o sobie. Czy rodzina, w której będą mieszkać zdecyduje się udostępnić im te informacje? Być może w wielu przypadkach będzie to jeden z najlepiej udokumentowanych okresów ich historii... jakże trudnej historii. W moich opisach, dzieci nie zawsze są uśmiechnięte jak na rodzinnej fotografii. Ocieram się o fragmenty życia, które często przez rodziców adopcyjnych najchętniej zostałyby opatrzone klauzulą „top secret”. Pojawiają się rodzice biologiczni, którzy niekoniecznie muszą zostać odebrani jednoznacznie. Ale to już nie moje zmartwienie.



Po tym przydługim wstępie, czas na krótkie rozwinięcie. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie dość, że był on przydługi, to jeszcze nie na temat i wielowątkowy.

Ale z drugiej strony, jak dobrym byłby on wprowadzeniem, gdyby kiedyś się okazało, że jest to pierwszy opis, który przeczyta o sobie Blanka.

Dziewczynka nie ma pięciu lat. Dopiero kilka dni temu przestała być noworodkiem, czyli stuknął jej pierwszy miesiąc życia. Mając kilkanaście dni trafiła do szpitala z licznymi śladami otarć i siniaków będących na różnym etapie gojenia. W wielu miejscach było widać wyraźne ślady zębów, więc nikt nie miał wątpliwości, że dziewczynka była gryziona. Prawdopodobnie przez mamę, gdyż w żadnym dokumencie nie pojawiają się opisy jakichkolwiek osób trzecich, a ślady choćby psich zębów wyglądają zupełnie inaczej. Przez kilka pierwszych dni w szpitalu, Blanka bała się każdego zbliżającego się do niej człowieka. Krzyczała nawet będąc na rękach. Uspokajała się tylko w samotności. Gdy do nas przyszła, było już dużo lepiej. Lubiła być noszona, polubiła się przytulać. Gorzej było z kąpielą. Już na etapie rozbierania stawała się niespokojna, a przy kontakcie z wodą zaczynała krzyczeć na całe gardło. Krótkimi kroczkami (codziennie wydłużając czas kąpieli) doszliśmy do etapu, w którym jest to przyjemny element poprzedzający nocny sen.

Można powiedzieć, że fizycznie Blance już nic nie dolega. Ślady na jej ciele się zagoiły. Trudno jednak powiedzieć, co siedzi w jej umyśle. Jak bardzo traumatyczne mogą być te pierwsze dni jej życia? Dziewczynka cały czas jest bardzo lękliwa. Wzdryga się na głośny dźwięk, czy nagły upadek zabawki na podłogę. Boi się nawet swojej własnej czkawki.

Nie sposób nie zastanowić się, jak mogło do tego dojść, i jak tragicznie wszystko mogło się zakończyć. Właściwie, to niewiele jeszcze wiemy, a uzyskane informacje przechodzą pocztą pantoflową pomiędzy rozmaitymi osobami mającymi jakikolwiek wgląd w sprawę. Nawet sąd był tym razem wyjątkowo skąpy w swoim opisie. Czasami otrzymujemy kilkustronicowe postanowienie, które pozwala mieć dość duży pogląd na sprawę. Tym razem była to tylko jedna strona. Gdyby odjąć wszystkie standardowe formuły, nagłówki, podpisy i pieczątki na końcu, to byłyby to tylko dwa zdania. Blanka została umieszczona w naszej rodzinie w trybie zabezpieczenia, a matka biologiczna ma zakaz kontaktów z nami i zbliżania się do dziecka. No i dostaliśmy rozszerzone uprawnienia w zakresie podejmowania decyzji w sprawach medycznych. Szkoda tylko, że sąd (idąc swoim tokiem myślenia) nie zdecydował się (o co PCPR wnioskował) na nieumieszczenie naszego adresu w postanowieniu. Czy możemy zatem spodziewać się nagłego nalotu mamy?

Właściwie to nie wiemy kim ona jest. Biorąc pod uwagę pewne wspólne cechy naszych mam biologicznych, można powiedzieć, że jest starą matką (sporo po trzydziestce), a ciąża pierwsza. Moją początkową myślą było „jakim cudem tak długo się uchowała?”. Nadal się nad tym zastanawiam, bo wciąż nie znam szczegółów. Chociaż może nikt mi już nic nie mówi, bo wszystko wygadam.

Po interwencyjnym odebraniu dziecka, spędziła 48 godzin w areszcie i miały jej zostać postawione zarzuty karne. Nie zostały, bo okazało się, że jest upośledzona umysłowo. Ale co, jak i dlaczego? Cisza.

Ja mam jednak w związku z tą sytuacją jeszcze inną refleksję, a właściwie pytanie. Kto pozwolił mamie (wraz z dzieckiem) opuścić porodówkę? Już na oddziale wzbudzała niepokój personelu, co skutkowało zaleceniem dla położnej, aby w miarę często odwiedzała mamę i miała „oko” na wszystko. Nikt tej dziewczyny nie odebrał ze szpitala, nikt nie wiedział czy z kimkolwiek mieszka. Pewnie czasami trudno jest przy powierzchownym kontakcie stwierdzić, czy ktoś ma jakieś zaburzenia psychiczne. Ale coś jednak personel zaniepokoiło. Może podejrzenie depresji poporodowej? Ale czy w takim stanie można wypisać matkę ze szpitala?

Ostatecznie policję powiadomiła położna... po prawie dwóch tygodniach. Bywała u mamy co dwa-trzy dni. Niby częściej niż zazwyczaj ma to miejsce... ale czy wystarczająco często? Pierwsze trzy wizyty opatrzyła adnotacją „stan ogólny dziecka dobry”. Przy czwartej napisała „zasinienie całego ciała”. Chyba tak napisała, bo nawet Majka, która potrafi rozszyfrować lekarskie hieroglify, nie była pewna tego zdania. Nie potrafię jednak nie zauważyć pewnej sprzeczności podsumowań trzech pierwszych wizyt ze stwierdzeniem lekarza o urazach na różnym etapie gojenia. Po przywiezieniu Blanki do szpitala stwierdzono zagrożenie życia związane z niedożywieniem i brakiem należytej higieny, oraz zespół dziecka maltretowanego. Co jeszcze w przeciągu tych kilkunastu dni mogło się wydarzyć? Można sobie samemu dopowiedzieć.










8 komentarzy:

  1. Ciężko się czyta opisy takich historii jak ta :(, jak sobie pomyślę co to dziecko mogło przejść w ciągu tych dwóch tygodni i to w okresie w którym potrzebowało poczucia bezpieczeństwa, dotyku i ciepła
    "System" się również w tym przypadku nie spisał, dlaczego nikt nie wszczął alarmu wcześniej?Masakra

    OdpowiedzUsuń
  2. ufff, jak widać codziennie zaglądam

    OdpowiedzUsuń
  3. Jan i Małgorzata - chyba już zaakceptowani, tak?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odnoszę wrażenie, że jeszcze każdy scenariusz jest możliwy.

      Usuń
    2. matka wykonała jakiś ruch?

      Usuń
  4. Jak dobrze widzieć Cię z powrotem. To Twoje miejsce! I potwornie ciężko czyta się historie dzieci, które do Was trafiają. Jak można tak krzywdzić swoje dziecko? W głowie się nie mieszczą niektóre fakty. Pozdrawiam, Basia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak się cieszę, że wróciłeś. Nie mam pozbieranych myśli, by skomentować wpis, ale chciałam dać znać, że czytam i doceniam, że się z nami dzielisz swoimi doświadczeniami.
    Beza

    OdpowiedzUsuń