piątek, 22 maja 2020

--- Byłem na kwarantannie


Gdy pod koniec ubiegłego tygodnia pojawiła się informacja, że otwierają nasze przedszkole, to było to niezwykłą radością dla całej rodziny. Wszyscy byli w „siódmym niebie”. Dzieci nie mogły doczekać się, kiedy znowu zobaczą swoje panie, koleżanki i kolegów, a my... kiedy wreszcie przestaniemy mieć je ciągle „na głowie”, kiedy nie będziemy musieli wymyślać zajęć, które choć na chwilę je uspokoją, ani być ciągłym rozjemcą w wybuchających na okrągło sporach.
Nieco nam się pogorszyły nastroje, gdy trzeba było podpisać oświadczenie, że akceptujemy warunki funkcjonowania przedszkola, które zostały określone przez gminę (chociaż pewnie w porozumieniu z dyrekcją przedszkola).

To, że rodzice będą oddawać i odbierać dzieci w progu, nawet mi się podobało, ponieważ przekonać Balbinę i Bliźniaki do szybkiego ubrania się czasami nie jest prosto. Dla personelu przedszkola jest to z pewnością duże utrudnienie.
Niestety było jeszcze kilka innych punktów, które spowodowały, że mina nam nieco zrzedła. Jednak wizja kolejnych tygodni, czy nawet miesięcy w pełnym składzie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę powodowała, że podpisalibyśmy nawet cyrograf z diabłem.
W jednym z punktów, który musieliśmy zaakceptować było napisane, że jeżeli dziecko (będąc w przedszkolu) dostanie wysypki, kaszlu, albo gorączki, to nie tylko zobowiązujemy się natychmiast je odebrać z placówki, ale też zostanie powiadomiony Sanepid. Stwierdziliśmy, że będziemy musieli podjąć nadzwyczajne środki ostrożności i przed każdym wyjściem dzieci do przedszkola dokładnie je obejrzeć, osłuchać i zmierzyć temperaturę. Zakładaliśmy też, że do odesłania z przedszkola chyba nie wystarczy lekki kaszelek, czy stan podgorączkowy, ale również powinny pojawić się inne objawy współistniejące przy towarzyszącej nam wszystkim zarazie. Troszkę żartem mówiłem, że przez katarek mamy szansę pójść na dwutygodniową kwarantannę. Zakładałem zatem, że nawet jeżeli będziemy musieli pojechać do szpitala, to nikt nie będzie robił niepotrzebnie testu na wirusa dziecku, któremu prawie nic nie jest, a tylko nie spełnia wewnętrznych norm gminy i przedszkola.

O tym jak bardzo się myliliśmy, dowiedzieliśmy się już trzeciego dnia. Zadzwoniła wychowawczyni Romulusa, że chłopiec ma wysoką temperaturę i natychmiast mamy po niego pojechać. Dwa odczyty termometru bezdotykowego (którego błąd pomiaru czasami wynosi kilka kresek) pokazały 37,9 i 38,1 stopnia. Do tego chłopiec miał zaczerwienione policzki. Ciekawe jest też to, że dzieci do naszego przedszkola są przyjmowane do temperatury 37,5, a powyżej tej wartości trzeba już dziecko odebrać (z jednoczesnym powiadomieniem Sanepidu i Gminy).
Nie wiem więc kto wymyślił te zasady, ale może ktoś taki jak były włodarz stadniny w Janowie Podlaskim, który wprawdzie na koniach się nie znał, ale traktował swoją pracę jak hobby. Tutaj regulamin w przedszkolu też chyba był ustalony przez kogoś, kto traktuje dzieci jak hobby. Każdy rodzic (a przynajmniej matka) dobrze wie, że wzmożona aktywność fizyczna może powodować krótkotrwałe wahania temperatury. Ponadto dziecko niemal codziennie styka się z jakimiś wirusami, na które organizm czasami reaguje zwiększoną ciepłotą ciała, która mija po godzinie lub dwóch (potocznie mówi się, że dziecko się zgrzało).
No i my przy 38 stopniach nie robimy zupełnie nic. Apteczkę otwieramy dopiero po przekroczeniu tej magicznej liczby, albo gdy temperatura utrzymuje się przez dłuższy czas.

Trochę się zdziwiłem, gdy Majka po powrocie wypuściła z samochodu całą czwórkę. Okazało się, że Ptyś miał 37,2, Balbina była smutna, a Remus miał pecha, bo należy do rodziny. Dostaliśmy polecenie wykonania testów na koronawirusa (całej czwórce), gdyż od tego miało zależeć, czy przedszkola nie trzeba będzie zamknąć. Chociaż logicznie patrząc na całą sprawę, to pozostawienie go otwartym było też bezsensowne, bo jeżeli nasze dzieci byłyby chore, to przez te dwa dni zdążyły już pozarażać kolegów, a teraz ci koledzy zarażaliby innych. Niestety każde z naszych dzieci chodzi do innej grupy, a nasza prośba, aby w tym trudnym czasie uczęszczały do jednej (dla dobra ogółu) okazała się niewykonalna logistycznie.

Takich dzieci zakwalifikowanych przez przedszkole do wykonania testów, była tego dnia siódemka. Nie wiem, czy smutna Balbina i zdrowy Remus byli policzeni osobno, czy też zawarci w tej siódemce.
No to stwierdziliśmy, że skoro trzeba, to niech przyślą nam busa mobilnego, bo bez sensu jest pchać się do szpitala z czwórką zupełnie zdrowych dzieci, które nie wiadomo co stamtąd mogą przywlec do domu. Okazało się, że do dzieci taki pojazd nie jeździ i zostaliśmy skierowani do szpitala. Początkowo ktoś miał tylko podejść do samochodu, ale ostatecznie kazali Majce wejść do budynku.
Była tam tylko z Romulusem i Ptysiem, gdyż już wcześniej została odrzucona kandydatura Balbiny i Remusa. Ani na smutek (będący tylko fochem strzelonym z samego rana, który jeszcze nie przeminął), ani na bycie członkiem rodziny, test nie przysługuje. Jeżeli przedszkole ma wątpliwości, to niech dzwoni do Sanepidu – tak powiedziała pani w szpitalu.
Zresztą tak czy inaczej wykonano badanie dwójce zdrowych dzieci. Romulus już po powrocie z przedszkola (czyli po niecałej godzinie) zbladł, temperatura zeszła poniżej trzydziestu siedmiu. Gdyby posiedział trochę w izolatce, którą przedszkole w jakimś celu wydzieliło, to pewnie też by ochłonął.
Lekarka w szpitalu, dzieci dokładnie zbadała. Zmierzyła im również temperaturę. Gdy jej wyszło 35 stopni, to stwierdziła, że ma chyba termometr „do dupy”, więc na karcie wypisowej podała 36,6. Szkoda, że pani w przedszkolu też nie doszła do podobnych wniosków.

Ale najgorsze miało nadejść tuż przed wyjściem z badania. Okazało się, że od tej chwili cała nasza rodzina przebywa na kwarantannie. Nie możemy opuszczać miejsca zamieszkania do czasu uzyskania ujemnego wyniku testu. Kilka dni temu gdzieś czytałem, że ostatnio czas oczekiwania skrócił się z 24 do 12 godzin. Zresztą lekarka też mówiła, że prawdopodobnie będzie gotowy już następnego dnia. Właśnie mija pięćdziesiąta godzina, lodówka i zamrażarka zaczynają świecić pustkami (bo przecież nie zakładaliśmy, że przez trzy dni będziemy mieli cztery dodatkowe „gęby” do wyżywienia), a Sanepid nie przyjmuje już interesantów.
Bo jeszcze nie dodałem, że to Sanepid ściąga z nas kwarantannę, a pracuje tylko w dni robocze do 15-tej. Nie sądzę, aby było to możliwe poprzez numer alarmowy... tutaj to najwyżej ją nakładają.

Jeszcze ciekawiej by było, gdyby jednak wyszedł wynik pozytywny. Wówczas możemy kiblować w domu przez kilka miesięcy. Wynika to z tego, że ten potencjalnie zakażony Romulus musi być na kwarantannie dwa tygodnie. I dopiero od tego dnia zaczyna nam się nasza kwarantanna, bo przecież mógł nas zarazić ostatniego dnia swojej kwarantanny. Żeby jeszcze bardziej dodać tej sprawie pikanterii, to może być i tak, że po tych dwóch pierwszych tygodniach, zarazi się ktoś z pozostałej trójki, więc nam przesuwa się wszystko o kolejne dwa tygodnie. I tak dalej do końca wakacji. A przecież mamy już zarezerwowane lokum nad morzem. Trudno byłoby wytłumaczyć naszym dzieciom, że z powodu rumieńców na twarzy Romulusa, nie wykąpią się w morskiej bryzie.

Stoimy jednak przed ogromnym dylematem... co dalej z przedszkolem. Posłać dzieci i ryzykować, że sytuacja za chwilę znowu się powtórzy? Co będzie, gdy za dwa dni Romulusowi znowu podskoczy temperatura? Po raz drugi będziemy musieli robić mu testy?
Do tego prawdopodobieństwo pojawienia się pozytywnego wyniku testu, u któregoś ze 120 dzieci w przedszkolu, wcale nie jest takie małe. A wówczas zamykają placówkę i wszystkie dzieci wraz ze swoimi rodzinami idą na dwutygodniową kwarantannę.
Może lepiej posiedzieć w domu i w razie czego przechorować tego wirusa w swoim towarzystwie. A może można gdzieś zrobić testy na przeciwciała? Jakoś mam wrażenie, że my mamy zarazę już za sobą. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy, każdy (może prawie każdy) z nas był chory w dość dziwny sposób... krótko (tylko po kilka godzin), ale intensywnie.

Posłanie dzieci do przedszkola jest też związanie z ogromnym stresem, głównie dla nich. One już teraz czują się w pewien sposób inne, odrzucone. Remus ciągle powtarza, że go wyrzucili z przedszkola.
A teraz jeszcze będzie tak, że skoro w grupie może być tylko połowa dzieci, to kto przyjdzie pierwszy, ten będzie lepszy. Czy możliwe, że o szóstej rano zacznie się ustawiać kolejka przed drzwiami? A nawet jeżeli nasze dziecko zostanie przyjęte, a potem przyjdzie dziecko rodzica uprzywilejowanego, to według regulaminu, my musimy przyjechać i nasze odebrać. Ja sobie z tym jakoś poradzę, ale jak wytłumaczę Remusowi, że znowu go wyrzucają, bo przyszła Kasia. To taka trochę stygmatyzacja.
Jak tu więc planować sobie pracę zawodową? Bo przecież ja pracuję, a Majce za chwilę znowu zaczną się wyjazdy do sądów, lekarzy, urzędów. Ale to nawet nie o mnie chodzi. Nie negocjuję umów wartych dziesiątki, czy setki tysięcy złotych. Nie miewam umówionych spotkań, które ważą o losach mojej firmy. Nie mam szefa, który mnie zwolni, bo co chwilę nie przychodzę do pracy. Mogę pójść na kwarantannę w każdej chwili (bo przecież od dawna pracuję zdalnie). Mogę odebrać dziecko z przedszkola w ciągu 15 minut. Ja mogę...inni nie.

I pewnie trudno mieć pretensje do naszego przedszkola. Odnoszę wrażenie, że bardzo podobnie jest również w innych placówkach. Każdy prowadzący się boi, aby nie trafił na pierwsze strony gazet. Tyle tylko, że na takich zasadach nie uda się funkcjonować na dłuższą metę.

PS Późnym wieczorem dostaliśmy informację ze szpitala, że wynik Romulusa i Ptysia jest negatywny. Telefon alarmowy Sanepidu jednak zadziałał. Zostaliśmy skreśleni z listy osób na kwarantannie. Jutro jadę po zakupy. I znowu ciśnie mi się na usta dowcip o Rabinie, Mośku i kozie... ale kolejny raz nie będę go przytaczał. Chociaż może go trochę sparafrazuję: „poślij dzieci do przedszkola, a dowiesz się jak przyjemne jest robienie codziennych zakupów”.





4 komentarze:

  1. no więc ja się przyznam, że moją euforię z faktu, że dzieci zostały zakwalifikowane (wreszcie!) do zmniejszonej grupy przedszkolnej i od poniedziałku mamy zielone światło, poważnie zakłóciła lektura Twojego wpisu na FB (który był własnie o tym, o czym jest ten wpis, że doinformuję ludzi bez fejsa). Ponieważ to, co opisujesz, brzmi niepokojąco realistycznie, również przy wzięciu poprawki na to, że stęsknione za p-kolem dzieci będą prawdopodobnie dziećmi rozentuzjazmowanymi, a nie mam zielonego pojęcia, czy to nie wpłynie na ich ciepłotę ciała (niestety sądzę, ze wpłynie).
    Zostały dwa dni i bardzo poważnie się zastanawiam, czy wieźć je w poniedziałek czy nie. Wiem, ze one tęsknią bardzo i wiem, że kwarantanna dała im się we znaki. Wiem też, że potrzebuję czasu na własną pracę. Ale...

    OdpowiedzUsuń
  2. Zrobiliśmy dzisiaj ciekawe doświadczenie. Zmierzyliśmy rano dzieciom temperaturę trzema termometrami w tym samym czasie. Pod jedną pachą mieli termometr rtęciowy, pod drugą elektroniczny, i dokonaliśmy dwukrotnego pomiaru temperatury czoła termometrem bezdotykowym.
    Oto wyniki:

    ----------------bezdotykowy(1)-----bezdotykowy(2)-------rtęciowy-------elektroniczny
    Remus
    --------------------37,4---------------37,2---------------36,8-------------36,0
    Romulus
    --------------------37,6---------------37,0---------------36,5-------------36,1
    Ptyś
    --------------------37,5---------------37,3---------------36,5-------------36,0
    Balbina
    --------------------37,0---------------37,3---------------36,4-------------36,0
    Majka
    --------------------36,9---------------36,9---------------36,2-------------35,1

    Każdy z termometrów został zakupiony w aptece (chociaż ten rtęciowy 30 lat temu), więc pewnie jakieś atesty mają.
    Po dwóch godzinach wspólnych zabaw, w przypadku trójki dzieci, termometr bezdotykowy pokazywał powyżej 37,5.
    Nie ukrywam, że najbardziej ufam rtęciowemu.

    OdpowiedzUsuń
  3. nooo u nas nie otwierają żadnych placówek (śląsk, kopalnie, atak wirusa, szaleństwo). może to i lepiej....

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tym mierzeniem temperatury w przedszkolach to kompletna porażka - moja koleżanka miała podobne zdarzenie - zmierzyli dzieciom temperaturę w trakcie zabawy - wyszło 37,2 i już wielkie halo, dzieciak do izolatki, matka wyrwana z pracy pędzi do przedszkola, wracają do domu, mierzę temperaturę - 36,8. Pro forma pojechali do lekarza - kazał paniom w przedszkolu zrobić test na obecność mózgu... W naszej zerówce mierzą na wejściu i po 3 godzinach zajęć - jeździmy na rowerze a ponieważ ranki chłodne młody ma zawsze poranny pomiar poniżej skali... Tylko jak się ociepli to boję się, że będziemy mieli podobny problem bo będzie zgrzany...

    OdpowiedzUsuń