Gdy pod
koniec ubiegłego tygodnia pojawiła się informacja, że otwierają
nasze przedszkole, to było to niezwykłą radością dla całej
rodziny. Wszyscy byli w „siódmym niebie”. Dzieci nie mogły
doczekać się, kiedy znowu zobaczą swoje panie, koleżanki i
kolegów, a my... kiedy wreszcie przestaniemy mieć je ciągle „na
głowie”, kiedy nie będziemy musieli wymyślać zajęć, które
choć na chwilę je uspokoją, ani być ciągłym rozjemcą w
wybuchających na okrągło sporach.
Nieco
nam się pogorszyły nastroje, gdy trzeba było podpisać
oświadczenie, że akceptujemy warunki funkcjonowania przedszkola,
które zostały określone przez gminę (chociaż pewnie w
porozumieniu z dyrekcją przedszkola).
To, że
rodzice będą oddawać i odbierać dzieci w progu, nawet mi się
podobało, ponieważ przekonać Balbinę i Bliźniaki do szybkiego
ubrania się czasami nie jest prosto. Dla personelu przedszkola jest
to z pewnością duże utrudnienie.
Niestety
było jeszcze kilka innych punktów, które spowodowały, że mina
nam nieco zrzedła. Jednak wizja kolejnych tygodni, czy nawet
miesięcy w pełnym składzie przez dwadzieścia cztery godziny na
dobę powodowała, że podpisalibyśmy nawet cyrograf z diabłem.
W jednym
z punktów, który musieliśmy zaakceptować było napisane, że
jeżeli dziecko (będąc w przedszkolu) dostanie wysypki, kaszlu,
albo gorączki, to nie tylko zobowiązujemy się natychmiast je
odebrać z placówki, ale też zostanie powiadomiony Sanepid.
Stwierdziliśmy, że będziemy musieli podjąć nadzwyczajne środki
ostrożności i przed każdym wyjściem dzieci do przedszkola
dokładnie je obejrzeć, osłuchać i zmierzyć temperaturę.
Zakładaliśmy też, że do odesłania z przedszkola chyba nie
wystarczy lekki kaszelek, czy stan podgorączkowy, ale również
powinny pojawić się inne objawy współistniejące przy
towarzyszącej nam wszystkim zarazie. Troszkę żartem mówiłem, że
przez katarek mamy szansę pójść na dwutygodniową kwarantannę.
Zakładałem zatem, że nawet jeżeli będziemy musieli pojechać do
szpitala, to nikt nie będzie robił niepotrzebnie testu na wirusa
dziecku, któremu prawie nic nie jest, a tylko nie spełnia
wewnętrznych norm gminy i przedszkola.
O tym
jak bardzo się myliliśmy, dowiedzieliśmy się już trzeciego dnia.
Zadzwoniła wychowawczyni Romulusa, że chłopiec ma wysoką
temperaturę i natychmiast mamy po niego pojechać. Dwa odczyty
termometru bezdotykowego (którego błąd pomiaru czasami wynosi
kilka kresek) pokazały 37,9 i 38,1 stopnia. Do tego chłopiec miał
zaczerwienione policzki. Ciekawe jest też to, że dzieci do naszego
przedszkola są przyjmowane do temperatury 37,5, a powyżej tej
wartości trzeba już dziecko odebrać (z jednoczesnym powiadomieniem Sanepidu i Gminy).
Nie wiem
więc kto wymyślił te zasady, ale może ktoś taki jak były
włodarz stadniny w Janowie Podlaskim, który wprawdzie na koniach
się nie znał, ale traktował swoją pracę jak hobby. Tutaj
regulamin w przedszkolu też chyba był ustalony przez kogoś, kto
traktuje dzieci jak hobby. Każdy rodzic (a przynajmniej matka)
dobrze wie, że wzmożona aktywność fizyczna może powodować
krótkotrwałe wahania temperatury. Ponadto dziecko niemal codziennie
styka się z jakimiś wirusami, na które organizm czasami reaguje
zwiększoną ciepłotą ciała, która mija po godzinie lub dwóch (potocznie mówi się, że dziecko się zgrzało).
No i my
przy 38 stopniach nie robimy zupełnie nic. Apteczkę otwieramy
dopiero po przekroczeniu tej magicznej liczby, albo gdy temperatura utrzymuje się przez dłuższy czas.
Trochę
się zdziwiłem, gdy Majka po powrocie wypuściła z samochodu całą
czwórkę. Okazało się, że Ptyś miał 37,2, Balbina była smutna,
a Remus miał pecha, bo należy do rodziny. Dostaliśmy polecenie
wykonania testów na koronawirusa (całej czwórce), gdyż od tego
miało zależeć, czy przedszkola nie trzeba będzie zamknąć.
Chociaż logicznie patrząc na całą sprawę, to pozostawienie go
otwartym było też bezsensowne, bo jeżeli nasze dzieci byłyby
chore, to przez te dwa dni zdążyły już pozarażać kolegów, a
teraz ci koledzy zarażaliby innych. Niestety każde z naszych dzieci
chodzi do innej grupy, a nasza prośba, aby w tym trudnym czasie
uczęszczały do jednej (dla dobra ogółu) okazała się
niewykonalna logistycznie.
Takich
dzieci zakwalifikowanych przez przedszkole do wykonania testów, była
tego dnia siódemka. Nie wiem, czy smutna Balbina i zdrowy Remus byli
policzeni osobno, czy też zawarci w tej siódemce.
No to
stwierdziliśmy, że skoro trzeba, to niech przyślą nam busa
mobilnego, bo bez sensu jest pchać się do szpitala z czwórką
zupełnie zdrowych dzieci, które nie wiadomo co stamtąd mogą
przywlec do domu. Okazało się, że do dzieci taki pojazd nie jeździ
i zostaliśmy skierowani do szpitala. Początkowo ktoś miał tylko
podejść do samochodu, ale ostatecznie kazali Majce wejść do
budynku.
Była
tam tylko z Romulusem i Ptysiem, gdyż już wcześniej została
odrzucona kandydatura Balbiny i Remusa. Ani na smutek (będący tylko
fochem strzelonym z samego rana, który jeszcze nie przeminął), ani
na bycie członkiem rodziny, test nie przysługuje. Jeżeli
przedszkole ma wątpliwości, to niech dzwoni do Sanepidu – tak
powiedziała pani w szpitalu.
Zresztą
tak czy inaczej wykonano badanie dwójce zdrowych dzieci. Romulus już
po powrocie z przedszkola (czyli po niecałej godzinie) zbladł,
temperatura zeszła poniżej trzydziestu siedmiu. Gdyby posiedział
trochę w izolatce, którą przedszkole w jakimś celu wydzieliło,
to pewnie też by ochłonął.
Lekarka
w szpitalu, dzieci dokładnie zbadała. Zmierzyła im również
temperaturę. Gdy jej wyszło 35 stopni, to stwierdziła, że ma
chyba termometr „do dupy”, więc na karcie wypisowej podała
36,6. Szkoda, że pani w przedszkolu też nie doszła do podobnych
wniosków.
Ale
najgorsze miało nadejść tuż przed wyjściem z badania. Okazało
się, że od tej chwili cała nasza rodzina przebywa na kwarantannie.
Nie możemy opuszczać miejsca zamieszkania do czasu uzyskania
ujemnego wyniku testu. Kilka dni temu gdzieś czytałem, że ostatnio
czas oczekiwania skrócił się z 24 do 12 godzin. Zresztą lekarka
też mówiła, że prawdopodobnie będzie gotowy już następnego
dnia. Właśnie mija pięćdziesiąta godzina, lodówka i zamrażarka
zaczynają świecić pustkami (bo przecież nie zakładaliśmy, że
przez trzy dni będziemy mieli cztery dodatkowe „gęby” do
wyżywienia), a Sanepid nie przyjmuje już interesantów.
Bo
jeszcze nie dodałem, że to Sanepid ściąga z nas kwarantannę, a
pracuje tylko w dni robocze do 15-tej. Nie sądzę, aby było to
możliwe poprzez numer alarmowy... tutaj to najwyżej ją nakładają.
Jeszcze
ciekawiej by było, gdyby jednak wyszedł wynik pozytywny. Wówczas
możemy kiblować w domu przez kilka miesięcy. Wynika to z tego, że
ten potencjalnie zakażony Romulus musi być na kwarantannie dwa
tygodnie. I dopiero od tego dnia zaczyna nam się nasza kwarantanna,
bo przecież mógł nas zarazić ostatniego dnia swojej kwarantanny.
Żeby jeszcze bardziej dodać tej sprawie pikanterii, to może być i
tak, że po tych dwóch pierwszych tygodniach, zarazi się ktoś z
pozostałej trójki, więc nam przesuwa się wszystko o kolejne dwa
tygodnie. I tak dalej do końca wakacji. A przecież mamy już
zarezerwowane lokum nad morzem. Trudno byłoby wytłumaczyć naszym
dzieciom, że z powodu rumieńców na twarzy Romulusa, nie wykąpią się w
morskiej bryzie.
Stoimy
jednak przed ogromnym dylematem... co dalej z przedszkolem. Posłać
dzieci i ryzykować, że sytuacja za chwilę znowu się powtórzy? Co
będzie, gdy za dwa dni Romulusowi znowu podskoczy temperatura? Po
raz drugi będziemy musieli robić mu testy?
Do tego
prawdopodobieństwo pojawienia się pozytywnego wyniku testu, u
któregoś ze 120 dzieci w przedszkolu, wcale nie jest takie małe. A
wówczas zamykają placówkę i wszystkie dzieci wraz ze swoimi
rodzinami idą na dwutygodniową kwarantannę.
Może
lepiej posiedzieć w domu i w razie czego przechorować tego wirusa w
swoim towarzystwie. A może można gdzieś zrobić testy na
przeciwciała? Jakoś mam wrażenie, że my mamy zarazę już za
sobą. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy, każdy (może prawie
każdy) z nas był chory w dość dziwny sposób... krótko (tylko po
kilka godzin), ale intensywnie.
Posłanie
dzieci do przedszkola jest też związanie z ogromnym stresem,
głównie dla nich. One już teraz czują się w pewien sposób
inne, odrzucone. Remus ciągle powtarza, że go wyrzucili z
przedszkola.
A teraz
jeszcze będzie tak, że skoro w grupie może być tylko połowa
dzieci, to kto przyjdzie pierwszy, ten będzie lepszy. Czy możliwe,
że o szóstej rano zacznie się ustawiać kolejka przed drzwiami? A
nawet jeżeli nasze dziecko zostanie przyjęte, a potem przyjdzie
dziecko rodzica uprzywilejowanego, to według regulaminu, my musimy
przyjechać i nasze odebrać. Ja sobie z tym jakoś poradzę, ale jak
wytłumaczę Remusowi, że znowu go wyrzucają, bo przyszła Kasia.
To taka trochę stygmatyzacja.
Jak tu
więc planować sobie pracę zawodową? Bo przecież ja pracuję, a
Majce za chwilę znowu zaczną się wyjazdy do sądów, lekarzy,
urzędów. Ale to nawet nie o mnie chodzi. Nie negocjuję umów
wartych dziesiątki, czy setki tysięcy złotych. Nie miewam
umówionych spotkań, które ważą o losach mojej firmy. Nie mam
szefa, który mnie zwolni, bo co chwilę nie przychodzę do pracy.
Mogę pójść na kwarantannę w każdej chwili (bo przecież od
dawna pracuję zdalnie). Mogę odebrać dziecko z przedszkola w ciągu
15 minut. Ja mogę...inni nie.
I pewnie
trudno mieć pretensje do naszego przedszkola. Odnoszę wrażenie, że
bardzo podobnie jest również w innych placówkach. Każdy
prowadzący się boi, aby nie trafił na pierwsze strony gazet. Tyle
tylko, że na takich zasadach nie uda się funkcjonować na dłuższą
metę.
PS
Późnym wieczorem dostaliśmy informację ze szpitala, że wynik
Romulusa i Ptysia jest negatywny. Telefon alarmowy Sanepidu jednak
zadziałał. Zostaliśmy skreśleni z listy osób na kwarantannie.
Jutro jadę po zakupy. I znowu ciśnie mi się na usta dowcip o
Rabinie, Mośku i kozie... ale kolejny raz nie będę go przytaczał.
Chociaż może go trochę sparafrazuję: „poślij dzieci do
przedszkola, a dowiesz się jak przyjemne jest robienie codziennych
zakupów”.
no więc ja się przyznam, że moją euforię z faktu, że dzieci zostały zakwalifikowane (wreszcie!) do zmniejszonej grupy przedszkolnej i od poniedziałku mamy zielone światło, poważnie zakłóciła lektura Twojego wpisu na FB (który był własnie o tym, o czym jest ten wpis, że doinformuję ludzi bez fejsa). Ponieważ to, co opisujesz, brzmi niepokojąco realistycznie, również przy wzięciu poprawki na to, że stęsknione za p-kolem dzieci będą prawdopodobnie dziećmi rozentuzjazmowanymi, a nie mam zielonego pojęcia, czy to nie wpłynie na ich ciepłotę ciała (niestety sądzę, ze wpłynie).
OdpowiedzUsuńZostały dwa dni i bardzo poważnie się zastanawiam, czy wieźć je w poniedziałek czy nie. Wiem, ze one tęsknią bardzo i wiem, że kwarantanna dała im się we znaki. Wiem też, że potrzebuję czasu na własną pracę. Ale...
Zrobiliśmy dzisiaj ciekawe doświadczenie. Zmierzyliśmy rano dzieciom temperaturę trzema termometrami w tym samym czasie. Pod jedną pachą mieli termometr rtęciowy, pod drugą elektroniczny, i dokonaliśmy dwukrotnego pomiaru temperatury czoła termometrem bezdotykowym.
OdpowiedzUsuńOto wyniki:
----------------bezdotykowy(1)-----bezdotykowy(2)-------rtęciowy-------elektroniczny
Remus
--------------------37,4---------------37,2---------------36,8-------------36,0
Romulus
--------------------37,6---------------37,0---------------36,5-------------36,1
Ptyś
--------------------37,5---------------37,3---------------36,5-------------36,0
Balbina
--------------------37,0---------------37,3---------------36,4-------------36,0
Majka
--------------------36,9---------------36,9---------------36,2-------------35,1
Każdy z termometrów został zakupiony w aptece (chociaż ten rtęciowy 30 lat temu), więc pewnie jakieś atesty mają.
Po dwóch godzinach wspólnych zabaw, w przypadku trójki dzieci, termometr bezdotykowy pokazywał powyżej 37,5.
Nie ukrywam, że najbardziej ufam rtęciowemu.
nooo u nas nie otwierają żadnych placówek (śląsk, kopalnie, atak wirusa, szaleństwo). może to i lepiej....
OdpowiedzUsuńZ tym mierzeniem temperatury w przedszkolach to kompletna porażka - moja koleżanka miała podobne zdarzenie - zmierzyli dzieciom temperaturę w trakcie zabawy - wyszło 37,2 i już wielkie halo, dzieciak do izolatki, matka wyrwana z pracy pędzi do przedszkola, wracają do domu, mierzę temperaturę - 36,8. Pro forma pojechali do lekarza - kazał paniom w przedszkolu zrobić test na obecność mózgu... W naszej zerówce mierzą na wejściu i po 3 godzinach zajęć - jeździmy na rowerze a ponieważ ranki chłodne młody ma zawsze poranny pomiar poniżej skali... Tylko jak się ociepli to boję się, że będziemy mieli podobny problem bo będzie zgrzany...
OdpowiedzUsuń