poniedziałek, 20 kwietnia 2020

--- Epidemia 2

Cyborgi przed wyjściem na spacer
Minął piąty tydzień przebywania z naszymi dziećmi zastępczymi dzień w dzień, minuta w minutę. Zresztą nie tylko z dziećmi... również ja muszę przebywać z Majką, a ona ze mną. Dzieci też nie mają innego wyjścia, jak tylko pogodzić się z losem i humorami wszystkich domowników, od których ciężko uciec... bo nie za bardzo jest gdzie.

Bywają dni, kiedy czekam aż wreszcie nadejdzie noc i będę mógł spędzić chociaż kilka godzin w zupełnej samotności, w zupełnej ciemności. Przynajmniej do pierwszego wołania Remusa „wujku, wujku, ja się boję”.
Godzina piąta nie jest jutrzenką nadziei. Nie jest świtem zwiastującym coś nowego, niepowtarzalnego. Jest początkiem...
W zasadzie nie jest żadnym początkiem. Jest kontynuacją tego, co miało miejsce wczoraj, przedwczoraj, tydzień temu.

Reakcje wszystkich domowników na stan, w którym się znaleźliśmy, są bardzo różne. Są bardzo zmienne.
Czasami się zastanawiam, czy w tej chwili to nie ja jestem najsłabszym ogniwem. Tuż po świętach już nie mogłem doczekać się godziny dwunastej, aby wsiąść w samochód i pojechać do sklepu po zakupy. W zasadzie, to nawet niczego nie potrzebowaliśmy. Mrożony chleb zawsze mamy w zapasie. Musiałem choć na chwilę wyjechać, aby w ciszy postać w kilkudziesięciometrowej kolejce przed supermarketem. Niestety... kolejki nie było. A do tego w sklepie było wszystko, co chciałem kupić. Nawet mąka żytnia, z której Majka potrafi zrobić chleb.
Po godzinie byłem już w domu, witany słowami „jak miło, że już jesteś”, „wujeczku mój kochany”, „wujciu, a kupiłeś kupę jeża?”. Miłe, prawda? Miłe... w normalnych czasach.

Staram się dbać o stan psychiczny Majki, bo to ona jest teraz najważniejsza w naszej rodzinie. Od rana ogarniam Bliźniaki i Ptysie. Gdy Stokrotka ma ciężką noc, to Majka czasami mi ją przynosi, aby móc jeszcze pospać przynajmniej godzinkę, czy dwie.
Majka odwiedza też raz w tygodniu swoją mamę. Robi jej zakupy, spędza z nią kilka godzin. To są w tej chwili bardzo cenne minuty, kiedy można pobyć w oderwaniu od rodziny. Działają bardzo dziwne mechanizmy, bo mogłoby się wydawać, że przecież nikt nie chce odpoczywać od swojej rodziny. A jednak.

Remus po dwóch tygodniach kwarantanny w pewien sposób się poddał. Przestał wykrzykiwać, że musi gdzieś wyjechać. Przestał się buntować przeciwko wszystkiemu. Zaakceptował (przynajmniej pozornie) to, że nie może być inaczej, że być może już nigdy nie wróci do swojego przedszkola, że ten niewidoczny wirus będzie z nami już na zawsze. Tak jak w pierwszych dwóch tygodniach najbardziej przeżywał odosobnienie, tak teraz, w przeciwieństwie do innych, zaczął tolerować to, że nie możemy wychodzić do lasu (który jest tuż za płotem), że nikt nas nie odwiedza, ani my nigdzie nie wyjeżdżamy. Jest zadowolony z tego, że ma plac zabaw w swoim ogrodzie, że spacer polega na przejściu wiejskimi chodnikami, na których nie ma żywego ducha. Ostatnio Remus nawet zaczął zabierać z sobą lornetkę, aby kogoś wypatrzyć. Czasami ma szczęście i coś zaobserwuje. Wczoraj, gdy przypadkowo zwrócił tę lornetkę w kierunku Majki, padł tekst „Ooo! Widzę jakieś wielkie ptaszysko z wózkiem!”.

Romulus nadal odreagowuje agresją konieczność ciągłego przebywania w grupie. Chociaż w zasadzie chodzi o obecność Ptysi. Gdy ta dwójka z jakiegoś powodu znika z jego otoczenia, to chłopiec staje się dzieckiem idealnym. Rzadko wchodzi w spory ze swoim bratem, i nawet trudno mi powiedzieć, czy chłopcy mają jakąś określoną przez siebie hierarchię ważności. Oni zwyczajnie się dogadują.

Balbina po trzech tygodniach wróciła na dawne tory. Skończyła się sielanka, współpraca, chęć pomagania. Skończyły się rozmowy, próba ustalania wspólnych zasad. Najwidoczniej dziewczynka opanowała już nowe reguły gry, i chce nad nimi panować. W obecnych czasach, gdy spędzamy z sobą całe dnie, jej zachowanie jest szczególnie trudne do zaakceptowania.
W ciągu dnia nie jest jeszcze najgorzej. Jednak każdego wieczora po kąpieli jest „jazda”. Majka mnie zawsze pyta „o co tym razem poszło?”. Najczęściej nie potrafię na to pytanie odpowiedzieć. Może, że kąpała się pierwsza, a może że ostatnia? Może, że to nie ona zapaliła światło w przedpokoju, a może że miało być zgaszone? Może, że zrobiliśmy przed spaniem pięć pompek, a miało być dziesięć... albo jeszcze chciała poskakać na jednej nodze?

Tylko Stokrotka w pewien sposób zyskała na stanie epidemii. Dużo chodzi z Majką na spacery. Nie musi nosić maseczki, a przejeżdżająca powoli policja najwyżej tylko się przygląda. Nieczynne przedszkolaki nie przynoszą żadnych bakterii, więc dziewczynka do tej pory nie miała nawet małego kataru. A skończyła już dwa miesiące.
Spędzam z nią sporo czasu i jest ona dla mnie lekiem na te trudne chwile.




W największym stopniu epidemia dopadła Ptysia. Cofnął się niemal do początku. Na szczęście się jeszcze nie zawiesza tak jak kiedyś. Jednak znowu stara się być niewidoczny. Proste pytania, czy prośby skierowane w jego kierunku puszcza mimo ucha. Udaje, że ich nie słyszy, albo jego umysł stwierdza, że nie należy ich słyszeć. Tylko dlaczego? Zwykła skarga innych dzieci typu „a Ptyś mnie uderzył”, powoduje że chłopiec natychmiast nurkuje pod łóżko, chowa się pod stół, włazi pod fotel.
Często jest zupełnie niewinny. Bywa, że układa jakieś klocki w kącie pokoju, a Balbina siedzi na swoim łóżku i krzyczy „ała, nie bij mnie... nieee, nie bij mnie!”. Nie mam pojęcia, jaki jest jej cel. Dysocjuje, czy prowadzi jakąś swoją grę?


Gdy patrzę na te dwie pary rodzeństwa, to nachodzą mnie rozmaite refleksje dotyczące ich przeszłości. Bliźniaki potrafią wykorzystać w trudnej sytuacji zdobyte umiejętności – potrafią chronić swój umysł, potrafią się przystosować. Robią to może nawet lepiej niż ja.
Ptysie wracają do wypracowanych dawno temu zachowań.

Nie lubię wdawać się w dyskusje na temat wyższości genów nad wychowaniem. Ale jednak mam parę uwag ku przemyśleniu.
Ptysie zostały odebrane swojej mamie mając od czterech lat w górę. O Billu, który już chodzi do szkoły nie chcę zbyt wiele pisać, bo jednak przebywa w innej rodzinie zastępczej. Ale ostatnio uczył się ośmiowersowego wiersza przez osiem godzin. Nie potrafił na końcu wyrecytować ani jednej linijki. Gdy kilka miesięcy temu uczyłem go piosenki o kotku, to po dwóch godzinach znał tylko dwa pierwsze słowa refrenu: „kotku, kotku”.
Ptyś? Ostatnio wspominałem, że bawimy się z dziećmi w kalambury. Chłopiec sobie te zabawy zupełnie odpuszcza. Zwyczajnie w nich nie uczestniczy i żadne zachęcanie niczego nie zmienia. Jest nieśmiały, czy ma świadomość swojej ułomności? Raczej stawiam na tę drugą możliwość, bo idiotę z siebie robi bardzo chętnie, a freski na ścianach za chwilę sięgną sufitu.
Balbina wygaduje takie głupoty, że czasami się zastanawiam, na jakiej zasadzie jest klasyfikowana w normie rozwojowej.

No i naprzeciw stawiam Bliźniaki. Dzieci błyskotliwe, pewne siebie, potrafiące nauczyć się wierszyka, piosenki... dzieci, z którymi można porozmawiać na wiele tematów. Gdy chłopcy przyszli do naszej rodziny, też nie byli już młodzi... mieli nieco ponad dwa lata. Mają jeszcze dwójkę starszego rodzeństwa, które nie odbiega od nich inteligencją, czy umiejętnościami poznawczymi.
Co łączy tę szóstkę dzieci (traktując Bliźniaki jako jedno)? Każde z nich ma innego ojca.
Można przyjąć, że każdy z partnerów mamy Ptysi był imbecylem, a każdy mamy Bliźniaków - geniuszem. Ale też można założyć, że te pierwsze lata życia dziecka są dla niego najważniejsze. Mama Bliźniaków jest nawet całkiem dobrą mamą... wtedy, gdy nie staje się bardzo złą mamą. Ale wygląda na to, że mimo wszystko przekazała chłopcom w ciągu ich pierwszych dwóch lat życia pewne zasady. Pokazała im czym jest więź, czym jest miłość, nauczyła ich się uczyć. Był to okres, gdy właśnie odzyskała odebrane wcześniej starsze dzieci. Był to okres, kiedy się starała, kiedy była monitorowana przez rozmaite instytucje. Cały czas miała asystenta rodziny, a kurator sądowy jest niemal jej „ojcem”.

My, jako rodzina zastępcza, możemy pewne umiejętności pielęgnować... ale niektorych braków być może już nigdy nie da się nadrobić.

Gdyby ktoś w tej chwili zadał mi pytanie, której mamie byłbym skłonny oddać jej dzieci, to zdecydowanie wsparłbym kandydaturę mamy Bliźniaków. Może gdyby miała innego faceta? Może gdyby miała wsparcie swojej mamy? Zapomniałem, dziewczyna spędziła dzieciństwo w spokrewnionej rodzinie zastępczej, w której miała może nawet gorzej, niż gdyby mieszkała ze swoją mamą.
Tak... najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdyby chłopcy pozostali w naszej rodzinie zastępczej już na zawsze. Gdy patrzę na roześmiany pyszczek Romulusa, który rozrzuca piasek na trampolinie, albo Remusa, który kamieniem rysuje karoserię samochodu, to tłumaczę sobie, że to są tyko dzieci. Pewnie jest tak dlatego, że jednak bardzo ich kocham.
Jednak opcja pozostania w naszej rodzinie nie istnieje. Nie istnieje, bo to był mój jedyny warunek, który postawiłem przed pozostaniem pogotowiem rodzinnym – nie adoptujemy żadnego dziecka, żadne nie pozostanie naszym dzieckiem na zawsze.
Ale jak za kilka miesięcy wytłumaczę Romulusowi ten dzisiejszy pocałunek, to dzisiejsze przytulenie? Przecież ono bardzo wiele znaczyło... nie tylko dla chłopca.

Gdy wchodzę do zdemolowanego pokoju Ptysi, to natychmiast się wycofuję, bo ciśnienie skacze mi do granicy wytrzymałości organizmu. Uspokaja mnie tylko stwierdzenie, które słyszałem wiele lat temu z ust innych rodzin zastępczych: „będą dzieci, które znienawidzicie”. To jeszcze nie jest ten moment. Ale jest to czas na zastanowienie się, jak przedstawić Ptysie ich przyszłym rodzicom. Mówić o naszych odczuciach, czy nie mówić?
Jest to też czas na uświadomienie sobie, że ja też mam prawo do złych emocji. Nawet o Kapslu nie mogę powiedzieć, że go nienawidziłem. Na końcu tylko zwyczajnie już go nie lubiłem. Ale nie wiem, co byłoby wraz z upływem czasu. 
Rodziny zastępcze, które wypowiadają się gdzieś na rozmaitych forach, często mówią, że jest bardzo ciężko. Czasami wspominają, że są już u kresu wytrzymałości. Jednak nikt nie mówi, że nie lubi swojego dziecka (a przynajmniej bardzo rzadko). Takie sformułowania padają w rozmowach prywatnych. Dlaczego mało kto chce się przyznać do tego, że nie lubi swojego dziecka? Czy jest to powód do wstydu? Wreszcie pytanie, czy można być dobrym rodzicem, nie lubiąc swojego dziecka? Jeszcze na te pytania nie potrafię sobie odpowiedzieć. 

Właściwie piszę nie o tym, o czym chciałem. Zapisałem sobie w notatkach stwierdzenie Balbiny: „Ptyś rekoł wytrzoł kupe”.
Pewnie o słowotwórstwie naszych dzieci napiszę innym razem. Teraz tylko wytłumaczę „kupę jeża”, o której wspomniałem powyżej. Kiedyś dałem naszym dzieciom, jako deser do kolacji, takie dmuchane kulki w polewie czekoladowej. Zapytały „co to jest?”. Pewnie jako rodzic zastępczy powinienem myśleć nad każdym wypowiadanym słowem, ale wówczas bez jakiejkolwiek refleksji odpowiedziałem „to jest kupa jeża”. Powiedziałem tak jeden, jedyny raz. Teraz będę się bał zabrać kogokolwiek do sklepu, gdyż to określenie weszło do ogólnie stosowanego języka w naszej rodzinie.
Jest też coś, co mnie bardzo zastanawia. Generalnie staram się przy dzieciach nie przeklinać, ale w dobie epidemii, czasami zdarza mi się rzucić sformułowanie „ja pierdolę”.
Majka też czasami już zaczyna „pierdolić”. Ciekawe jest to, że dzieci tego nie podchwytują. Ich ulubionymi przekleństwami są nadal kupy, dupy, siusiaki, i... kupa jeża. A może to wcale nie są przekleństwa?

Czuję się źle z tym, że za jakiś czas będę musiał powiedzieć Bliźniakom, że nasz dom nie będzie już ich domem. Czuję się źle z tym, że za jakiś czas nie będę czuł potrzeby spotykania się z Ptysiami i rodziną, w której zamieszkają. Co nie znaczy, że postawię między nami jakiś mur nie do pokonania. 
W pewien sposób tym ostatnim stwierdzeniem zatrzaskuję sobie furtkę przed udostępnieniem tego bloga przyszłym rodzicom Ptysi. Może i dobrze.

Czasami staram się w jakiś sposób podsumować swój własny tekst.
Tak jest właśnie teraz. Napisałem go już kilka dni temu (więc pewne fragmenty są nieaktualne - znowu chodzimy do lasu), ale miałem duże wątpliwości, czy go opublikować. Zastanawiałem się, czy nie zostanie odebrany jak relacja ojca zastępczego, który zwyczajnie tym ojcem nie powinien już być.
Przeczytałem wszystko dzisiaj jeszcze raz, i doszedłem do wniosku, że przecież właśnie tak wygląda życie rodzin zastępczych. Ono nie jest różowe, co nie zmienia faktu, że jest satysfakcjonujące. Przyszłość wszystkich naszych dzieci jest w tej chwili jedną wielką niewiadomą. To, że nie wyobrażam sobie siebie w roli ojca adopcyjnego Balbiny, nie oznacza, że taki ojciec nie istnieje. To, że nie wyobrażam sobie rozstania z Bliźniakami, nie oznacza, że do tego rozstania nie dojdzie... i pewnie w przyszłości będzie miłym wspomnieniem.
Może teraz wygaduję bzdury. Może wielu rzeczy jeszcze nie doczytałem. Może powinienem zostać skierowany na cykl warsztatów poświęconych teorii przywiązania. A może zbyt długo przebywam w odosobnieniu.
Jednak, gdy patrzę na nasze dzieci zastępcze i ich związki z rodziną biologiczną, to dochodzę do wniosku, że dzieci potrzebują tylko kogoś, z kim mogą wejść w pewną relację. I to jest jedyna ich potrzeba. Nie ma jednak znaczenia, kim jest ta osoba (czy osoby). Mama Ptysi (być może z wielką ulgą) przyjęła wiadomość, że w czasie epidemii nie będzie się mogła spotykać ze swoimi dziećmi. Mama Bliźniaków odebrała tę informację ze zrozumieniem, jednak co kilka dni dzwoni i widzi się (o ile tak można powiedzieć) z chłopcami online.
A co na to dzieci? Teraz już mnie nie dziwi, że one nie tęsknią, nie dopytują. Wydaje mi się, że nawet wcale nie chodzi o to, że ich rodzice nie do końca byli dobrymi rodzicami. Te więzi, jakiekolwiek by one nie były, zwyczajnie przestały istnieć. Majka prowadząc wideokonferencję Bliźniaków z ich mamą, po niecałej minucie zostaje sama z mamą, bo chłopcy mają już ciekawsze zajęcia, niż odpowiadanie na pytania jakiejś pani, którą nazywają mamą. Teraz najważniejszym dla nich słowem jest „ciocia”.
Ptysie zapomniały nie tylko o mamie, ale nawet o swoim starszym bracie Billu. Przypomnę rysunek Balbiny, na którym miała przedstawić swoją rodzinę. Poza nią, był tam tylko Ptyś, Remus i Romulus.
Czas... Czas i łagodne rozluźnianie więzi. To jest chyba klucz. Najważniejsza rzecz w rodzicielstwie zastępczym.
Jeszcze całkiem niedawno uważałem, że rodzeństwa pod żadnym pozorem nie należy rozdzielać. Teraz dochodzę do wniosku, że czasami wręcz trzeba. Być może zdrowienie Ptysia wcale nie wynikało z naszych działań, lecz tylko z tego, że w przedszkolu był w innej grupie, niż jego siostra. 
A Balbina? Prawie cały wczorajszy dzień spędziła razem ze mną. Może to zbyt dużo powiedziane, bo ja byłem w swoim pokoju, a dziewczynka w swoim, tuż obok. Można to nazwać karą, albo konsekwencją jej wcześniejszego zachowania. Miała do wykonania zadanie, które zajęłoby jej nie więcej niż piętnaście minut. I z pewnością  jej to nie przerastało. Pozostała trójka chłopców bawiła się w tym czasie na placu zabaw w ogrodzie, a potem wyszła z Majką na spacer.
Balbinę ta sytuacja cieszyła. Mnie przerażała.

Majka mnie ostatnio zapytała, co sądzę na temat ewentualnego wysłania życzeń urodzinowych do Smerfetki. Nie byłyby to życzenia, które dziewczynka mogłaby odczytać, bo choć minęło już kilka lat, to jednak Smerfetka czytać pewnie nie potrafi. Byłoby to swego rodzaju zaproszenie do szlemika skierowane do rodziców dziewczynki. Może po tych paru latach coś się zmieniło. Może nie jesteśmy już zagrożeniem. Zawsze rodzice mogą powiedzieć „pas”... albo nic nie powiedzieć. Tak czy inaczej, dla Smerfetki jesteśmy już nikim. Pewnie już nawet nie jesteśmy wspomnieniem.
Ale te nasze dzieci zastępcze będą kiedyś miały kilkanaście lat. Jakie wówczas bedą ich potrzeby?

Najlepsze Blogi

9 komentarzy:

  1. Przeczytałam ten wpis ze zdumieniem, które w trakcie lektury rosło...
    .
    .
    .
    .
    .
    .
    Pikuś, powiedz mi, jakim cudem ojciec gromadki dzieci i rodzic zastępczy jeszcze większej gromadki dzieci, do tego człowiek niewątpliwie inteligentny i potrafiący wyciągać wnioski z rzeczywistości, mógł przez tyle lat nie nabyć wiedzy, że jednokrotne powiedzenie "KUPA JEŻA" skaże Was na codzienne słuchanie o kupie jeża?
    Ponieważ jednak jestem dziś w nastroju do udzielania błyskotliwych rad to roześlę przed Tobą kobierzec mojej mądrości: słuchej no, każde słowo zawierające odniesienie do fekaliów bądź genitaliów (dokładnie są to: kupa, siki, siusiak, pipka/cipka, tyłek, pupa, dupa, a nawet - jak się ostatnio przekonałam - POŚLADKI) stanowi w rękach dzieci minę wielokrotnego użytku. Jak raz wypuścisz z ust to bądź pewien - nigdy nie zapomną.
    Oraz potwierdzam: z "ja pierdolę", a nawet "kurwa" to zupełnie nie działa. Widać kurwa to nie to samo co kupa jeża, co było do udowodnienia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pikuś, dzięki za ten wpis. Trzymajcie się, masz prawo do swoich odczuć, nie da się zaplanować, co będziemy czuć, więc z emocjami nic nie zrobisz. Pozostaje Wam życzyć, żeby sytuacja z Ptysiami się rozwiązała możliwie szybko. Być może Balbina reaguje na nowe, stresujące sytuacje byciem grzeczną, a gdy nowa sytuacja zostaje oswojona, to wraca do dawnych destrukcyjnych zachowań. Czy jest możliwe, żeby Majka napisała swój post, o tym jak ona czuje się w relacji z obiema parami dzieci, czy i jak jej odbiór dzieci zmieniał się w czasie?
    Pozdrawiam,
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W czasie pandemii czasu mam jeszcze mniej a moich uczuć nie da się opisać w kilku słowach. W ogólnym zarysie, to co pisze Pikuś zgadza się też z moimi odczuciami, choć oczywiście zdarza się, że poszczególne sytuacje odbieramy nieco inaczej. Zgadzam się z Tobą w 100%że dla Balbiny nowa sytuacja jest zaskoczeniem i dopóki jej nie rozpozna spokojnie obserwuje i bada. Po pewnym czasie, gdy wie już o co chodzi, znów chce przejąć kontrolę.
      Kwarantanna i bycie ze sobą 24 godz na dobę niestety nie ułatwia naszych relacji.
      Z niepokojem patrzyłam na nasz ewentualny wyjazd na wspólne wakacje, ale przez ten tydzień pewnie będzie dobrze, bo nim Balbina rozezna się w nowej sytuacji, będziemy już w domu.

      Usuń
    2. Codziennie walczę ze sobą o wykrzesanie nowych pokładów cierpliwości, serdeczności i zrozumienia dla Balbiny. Wiem, że to nie jej wina a jej zachowania są dowodem na to jak wiele przeszła i przykro mi, że więcej nie mogę jej dać. Ale walczę, przede wszystkim ze sobą i mam nadzieję, że starczy mi sił aby się nie poddać, aż do końca naszej wspólnej przygody.

      Usuń
    3. Majka, dzięki za odpowiedź. Domyślam się, że tego czasu jest teraz szczególnie mało. Ale fajnie byłoby w przyszłości przeczytać coś więcej o Twoich odczuciach i refleksach w stosunku do Ptysi, jak ta sytuacja się rozwijała z Twojej perspektywy.
      Pozdrawiam,
      Agnieszka

      Usuń
    4. No, nie wiem. Może kiedyś.... Ale w naszej rodzinie raczej już się przyjęło, że ja jestem od gadania a Pikuś od pisania 😊

      Usuń
  3. Pikuś trafiłam do Ciebie przypadkiem, zostanę na zawsze.. Mądry gość z Ciebie, naprawdę. Dużo sił życzę i chwili czasu tylko dla siebie nawet jeśli jest to siedzenie w ciemności. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja również trafiłam tu przypadkiem i jestem stałą czytelniczką. Kiedyś chciałam adoptować dziecko bądź stworzyć rodzinę zastępczą jednak mój ślubny nie zgodził się. Teraz, po kilku latach, wielu lekturach książek i spotkań z przyjaciółmi, którzy są rodzicami zastępczymi, z możliwością poznania "ich" dzieci i ich opowiadań o nich, oraz po przejściach Pikusia i Mai wiem, że raczej bym potrzebowała terapii psychiatrycznej. Zwyczajnie to nie jest dla wszystkich.Ale na kolejne Wasze wpisy czekam z niecierpliwością. Dlatego Pikusiu i Maju- szacun dla Was za to, co robicie!!! Bądźcie zdrowi.
    Basia.

    OdpowiedzUsuń
  5. I ja trafiłam na bloga myśląc kiedyś o zostaniu rodziną zastępczą ( kiedyś nawet rozmawialiśmy:-) ...ach co to był za hm delikatnie mówiąc absurdalny pomysł... mogę śmiało powiedzieć że decyzja ostateczna zapadła po rozmowie z Majka :-)Dzięki!

    A jednak niesamowite że są rodziny które potrafią się w tym odnaleźć .Odwalacie kawał dobrej roboty. Szacun.

    I każdy wpis to rewelacja, powinniście to wydać , a każda rodzina na kursie rz powinna to obowiązkowo przeczytać.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń