sobota, 21 grudnia 2019

--- Kenia


Przeżyłem...
Nic mnie nie pożarło, samolot nie runął do oceanu, a nawet nikt nas nie okradł. Dom też nie spłonął, ani nie został zalany wodą wypływającą z przedziurawionego wężyka.
Po nieco ponad dwóch tygodniach znalazłem się dokładnie w tym samym miejscu, z tymi samymi rzeczami do zrobienia, których wcześniej nie udało mi się zrealizować. Jestem tylko bogatszy o wspomnienia i tysiące mniej lub bardziej udanych zdjęć.


Czy było warto?
Opiszę moje wrażenia z tej podróży. Przedstawię rozmaite sytuacje, w których się znalazłem i które przeżyłem na swój sposób.
Moim podstawowym mottem przed wyjazdem było: „najwyżej zrobię z siebie idiotę, przecież nikt mnie tam nie zna”. Nie przypuszczałem, że zacznę już na lotnisku w Warszawie. Gdy Majka przeszła przez bramkę kontrolną, podeszła do niej pewna kobieta i jakimś przyrządem zeskanowała jej ręce, głowę i parę innych części ciała. No to ja po wyjściu z bramki skierowałem się do niej z uśmiechem na ustach i łapkami uniesionymi przed sobą. Okazało się, że była to wyrywkowa kontrola antynarkotykowa. Widocznie Majce źle z oczu patrzyło.
Chociaż takich modeli jak ja było znacznie więcej na lotnisku. Jedna dziewczyna (niewiadomego pochodzenia) została przywieziona przez pracownika lotniska na wózku inwalidzkim. Wszystko jej wytłumaczył... jakie będą dalsze procedury i jak ma się zachować w samolocie. Gdy tylko się oddalił, rozejrzała się dookoła, wstała, otrzepała piórka i ruszyła w regały. 

Kenia jest krajem olbrzymich kontrastów, co być może jest wspólną cechą wszystkich krajów afrykańskich. Rozpocznę od jej ciemnej strony, od tego o czym trudno jest przeczytać w przewodnikach biur podróży. Często są to rzeczy, o których mało kto chce mówić, a jeszcze mniej ludzi chce tego słuchać... bo po co psuć sobie dobre wspomnienia z pobytu w jednym z najpiękniejszych zakątków świata.
Kenia jest dziewiątym najbogatszym krajem Afryki. Jak na 54 państwa afrykańskie, jest to całkiem przyzwoity wynik. Tyle tylko, że większość bogactw tego kraju jest w posiadaniu zaledwie 10% bardzo bogatych osób, będących w przeważającej części Hindusami i Chińczykami. Rdzenni mieszkańcy najczęściej należą do 50% społeczeństwa, któremu musi wystarczyć dzienna stawka na osobę w granicach trzech dolarów. W Kenii praktycznie nie występuje klasa średnia. Brakujące w moich rozważaniach 40% ludności ma stałą pracę, z pensją oscylującą wokół 250 dolarów na miesiąc. Są to szczęśliwcy, którzy nie tylko należą do funduszu emerytalnego, ale też mają zapewnioną podstawową opiekę medyczną. Pozostali nie mogą chorować, bo nie mają za co. A jeżeli już coś się wydarzy, to często zrzutkę robią bliżsi i dalsi krewni. Ale znane są też przypadki, gdy kogoś nie stać na wydatek rzędu 15 dolarów na złożenie po złamaniu ręki lub nogi. Musi sobie radzić sam... w ostateczności amputacja jest darmowa.

W Kenii nie istnieje coś takiego jak pomoc społeczna. Skoro mało kto płaci podatki, to i wydatki socjalne nie mogą być zbyt duże. Nie jest tam znane pojęcie rodziny zastępczej, za to jest bardzo dużo sierocińców. Aby do nich trafić, wcale nie trzeba pochodzić z rodziny niewydolnej wychowawczo rozumianej naszymi kategoriami. Wystarczy nagle stać się samotną matką z kilkorgiem dzieci i należeć do tej biednej połowy społeczeństwa, o której wspomniałem wcześniej. Władza może orzec, że kobieta musi wybrać kilkoro ze swoich dzieci, które zostaną umieszczone w sierocińcu. Jest to zapewne jakaś forma pomocy ze strony państwa, które przecież nigdy nie słyszało o teorii przywiązania. Dzieci przebywające w sierocińcach można adoptować. Można też adoptować dzieci znalezione w przysłowiowej kapuście, choć tutaj... raczej porzucone na polu kukurydzy. Do niedawna istniała adopcja zagraniczna. Jednak nastąpiła zmiana władzy i od tego roku stwierdzono, że kenijskie dzieci są tylko dla Kenijczyków.
Samotną matką jest stosunkowo łatwo zostać i wcale nie musi się to wiązać ze śmiercią głowy rodziny. Wystarczy, że facetowi nagle się znudzi bycie ojcem i mężem. Zwyczajnie odchodzi, bo przecież dzieci są problemem tylko i wyłącznie matki. Oczywiście nie istnieje jakikolwiek system alimentacyjny.
Jednak przejeżdżając przez Mombasę zauważyliśmy SOS Wioski Dziecięce. Nawet nie próbowaliśmy zgłębić tego tematu, bo przecież nawet w Polsce nie udało nam się dociec, kto tego rodzaju formę pieczy zastępczej finansuje i kontroluje.

Mnie najbardziej w tym wszystkim uderzyło to, że ci biedni ludzie są bardzo pogodni i szczęśliwi. Żyją z dnia na dzień, ubabrani w lokalne układy i przesiąknięci wszechobecną korupcją. Z jednej strony muszą płacić mafiom za pobyt w slumsach i dostęp do toalety przypadającej średnio w ilości sztuk „jedna na sto osób”, a z drugiej widzą bogactwo nie tylko lokalnych kacyków, ale też turystów, których przynajmniej na wschodnim wybrzeżu jest mnóstwo. Mimo tego wciąż powtarzają hakuna matata (nie ma problemu) i pole pole (powoli, powoli). Nie przeszkadza im, że za swoje miesięczne dochody mogliby spędzić tylko jedną dobę w hotelu (z wyżywieniem), zjeść cztery obiady w restauracji, albo kupić 50 piw w supermarkecie.

Po przylocie do Mombasy, naszą wyprawę rozpoczęliśmy od czterodniowego safari. Patrząc z perspektywy czasu, był to okres najbardziej relaksacyjny. Nie musiałem się o nic martwić, wszędzie byłem dowieziony, wszyscy mówili w moim ojczystym języku. Nawet nasz przewodnik Pol z plemienia Kamba, mówił lepiej po polsku, niż ja po angielsku. Obsługa w lodge'ach również wprowadzała nas w dobry nastrój słowami dzień dobry, spoko spoko, albo pomalu pomalu. Schemat każdego dnia był bardzo podobny. Śniadanie między piątą a szóstą i wyjazd do parku. W połowie dnia lunch w kolejnej lodge, krótki odpoczynek, wyjazd popołudniowy na safari i powrót na kolację.

Flota busów gotowa do drogi

Pewnym problemem dla niektórych osób mógł być brak komfortu związany z brakiem dostępu do toalet w momencie przejeżdżania przez park. Wówczas był absolutny zakaz opuszczania samochodu. Choćby się paliło i waliło, trzeba było trzymać. Akurat ten aspekt miałem już dobrze opanowany po naszym wyjeździe do Maroka. Z samego rana pół litra wody, seteczka cytrynówki i profilaktycznie stoperanik... a potem już nic. Przed każdym wjazdem i wyjazdem z parku były toalety. Czasami łączyłem się w tym momencie myślami z Romulusem, który mówi „ale mi się nie chce”, a Majka z uporem maniaka „zrób chociaż trochę”. Średni przejazd po parku trwał nieco ponad dwie godziny.

Kenia jest krajem, w którym wiele rzeczy jest bardzo płynnych i nie do końca pewnych. Tak samo jak różne źródła rozmaicie podają średnie zarobki, czy nawet średnią długość życia mieszkańców Kenii (według niektórych, mężczyzna żyje przeciętnie 56 lat), również dość duże rozbieżności są przy określaniu pór deszczowych i suchych. Ogólnie przyjmuje się, że są dwie deszczowe i dwie suche. Jadąc na początku grudnia, byliśmy przeświadczeni, że jest to już początek pory suchej. Większość twierdziła, że w tym roku wyjątkowo pora deszczowa nieco się przedłużyła. Byli jednak i tacy, którzy uważali, że pora deszczowa zawsze trwa do końca grudnia. Tak czy inaczej, okresy bezchmurnego nieba były przeplatane krótkotrwałymi, acz bardzo obfitymi opadami deszczu. Z mojego punktu widzenia, było to bardzo korzystne, ponieważ miałem możliwość zobaczyć krajobrazy, które bardzo wykraczały poza moje wyobrażenia tego, czego się spodziewałem. Parki narodowe w Kenii, to nie tylko płaskie sawanny z wyschniętą trawą i rosnącymi gdzieniegdzie akacjami. To również bajecznie piękna zieleń, rozlewiska i góry. To nie tylko gliniaste wodopoje, do których w porze suchej ściągają wszystkie zwierzęta, i tam jest je najłatwiej obserwować. To również piękne jeziora, które swoją urodą i zamieszkującą je fauną, cieszą oko niezależnie od pory roku.

Ulewa uwieczniona z balkonu naszego pokoju






Kilimandżaro...jednak się ukazało




Przejechaliśmy cztery różne parki. Nie będę się rozpisywał, w których widzieliśmy jakie zwierzęta, a w których było ich bardzo mało. Najczęściej jest to kwestia przypadku, gdyż nawet nasi przewodnicy nie byli w stanie określić, gdzie jakie zwierzęta będziemy mogli zobaczyć. Zdecydowanie nie zawodziły słonie. Było ich mnóstwo w każdym parku. Czasami były czerwone, czasami szare, albo plamiste. Wszystko zależało od tego, czy było przed deszczem, po deszczu, albo po kąpieli w błocie. Czyste słonie afrykańskie zawsze są szare. Potrafiliśmy odróżnić maluchy mające najwyżej rok, gdyż mieściły się one pod brzuchem swojej mamy. Te nie mające kłów, miały najwyżej dwa lata. Reszta była średnio w przedziale od dwóch lat do sześćdziesięciu (bo tyle mniej więcej żyje słoń).
Słonie są bardzo pogodnymi zwierzakami, chociaż te afrykańskie mają swój charakter i trudno jest zostać ich przyjacielem. Niektóre stada przechodziły obok siebie zupełnie się nie zauważając, a inne czule się witały i wymieniały informacjami w sobie tylko znany sposób. Jedne się lubiły, a inne przeganiały. Pewnego razu zauważyłem dwa goniące się dorosłe osobniki, które biegły wprost na nasz samochód. Ten uciekający skręcił tuż przed jego maską. Emocje były.

W pełnym biegu, kilka metrów ode mnie







Jadąc na safari, wyobrażałem sobie opancerzone jeepy i przewodników wyposażonych w strzelby. Okazało się, że wszystkie samochody są zwykłymi busami z podnoszonym dachem w celu obserwowania zwierząt. Większość nawet nie miała napędu na cztery koła, chociaż podobno była nieporównywalnie lepsza od typowych samochodów terenowych. Nie zakopywała się w błocie i była nieprzewracalna. Chociaż jeden raz miał miejsce precedens. Pasażerowie dwóch z naszych busów musieli opuścić pojazdy w trakcie safari. Samochody były zbyt mocno obciążone i nie mogły wyjechać z błota. Teoretycznie operacja niezgodna z procedurą, ale alternatywą było oczekiwanie na pomoc drogową. Ciężarówkę na poniższym zdjęciu mijaliśmy poprzedniego dnia. Trudno powiedzieć, ile dni jej kierowca oczekiwał na pomoc w otoczeniu tylko i wyłącznie dzikich zwierząt.



Jedynymi osobami posiadającymi broń w parkach, są rangersi. Strzegą porządku i walczą z kłusownikami. Nie biorą jeńców. Ten, którego spotkaliśmy, kilka tygodni wcześniej zabił trzech kłusowników. Przypuszczam, że nie on po sobie posprzątał.

Mnie fascynowała nie tylko obserwacja zwierząt, które stały lub przechodziły w odległości kilku metrów od samochodu, ale również obserwacja naszych zachowań (całej grupy). Początkowo zachwycaliśmy się każdym ptaszkiem, żółwiem, lisem, czy kopcem termitów. Gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy słonia, który dosłownie się na nas wypiął... to było wielkie WOW. Pierwsza żyrafa, gnu, czy bawół... też WOW. Jednak już trzeciego dnia padały teksty typu „widzieliście tę żyrafę po prawej stronie?... taaak”. Wówczas byliśmy już na wyższym poziomie. Polowaliśmy na lwa i nosorożca. Ten drugi w zasadzie był poza naszym zasięgiem, gdyż w parkach, które odwiedziliśmy, było ich zaledwie kilkanaście sztuk i zwierzęta stroniły od głównych szlaków i widoku turystów. Lew był jednak możliwy do zaobserwowania. I chociaż wciąż niemal czuliśmy jego oddech za swoimi plecami, to do samego końca pozostał tylko niespełnionym marzeniem.

Pierwszy słoń

Pierwsza żyrafa

Drugi bawół











Struś pędziwiatr

Najmniejsza antylopa - w języku suahili dik-dik


Hiena o zachodzie słońca

Gepard

Lampart 

Kopiec termitów


Majka była trochę zawiedziona, że z wielkiej piątki zobaczyliśmy tylko wielką trójkę. Mi w zupełności wystarczyło zachwycanie się zwierzętami, które były dosłownie na wyciągnięcie ręki. Było to dużo większe przeżycie, niż ujrzenie geparda z odległości kilkudziesięciu metrów, czy hieny po zachodzie słońca. Widzieliśmy też likaona, co dla naszej przewodniczki (jeżdżącej po parkach niemal codziennie) było niesamowitym wydarzeniem. Nie widziała go już kilka lat, gdyż zwierzak jest na wyginięciu, a ujrzenie go niemal graniczy z cudem. Dla nas był to jakiś tam pies na drodze.

Likaon przemykający przez drogę


Wielką przyjemność sprawiało mi też robienie zdjęć drodze, która nas prowadziła. A bywała ona różna.










Brakowało mi na tym wyjeździe gawędziarstwa, anegdot, opowieści związanych z miejscami, które odwiedzaliśmy. Niestety nasza przewodniczka musiała dzielić swój czas na cztery busy (przesiadając się co jakiś czas), co siłą rzeczy powodowało, iż niektóre informacje powtarzała, a pewnie o niektórych nie wspomniała.
Utkwiła mi jednak w pamięci opowieść o swego rodzaju wojnie prowadzonej między żyrafami, a akacjami. Chociaż żyję już na świecie sporo lat, i przynajmniej w młodości interesowało mnie wszystko co dotyczyło fauny i flory, to tego nie wiedziałem. Otóż żyrafy bardzo lubią obgryzać akacje, o czym te drugie, posługując się jakimiś zmysłami, dobrze wiedzą. Wytwarzają więc największe kolce w niższych partiach i w młodym wieku, aby bronić się przed pożarciem. Ale to jeszcze nic. Potrafią zorientować się, że są skubane i wydzielają pewien garbnik, który powoduje, że liście stają się gorzkie i trujące dla żyrafy. Ta, ma zatem nie więcej niż 15 minut na objadanie się liśćmi akacji, a potem musi znaleźć nowe drzewo. Co więcej... akacja potrafi informować inne akacje o tym, że jest skubana, więc te profilaktycznie zaczynają wcześniej wytwarzać ten sam garbnik. Problem polega na tym, że ta informacja przemieszcza się z wiatrem. Zatem żyrafy zawsze idą pod wiatr, wiedząc, że akacje od zawietrznej nie są świadome zbliżającego się wroga... no chyba, że inna żyrafa przyszła do tej restauracji od drugiej strony.



Podczas safari odwiedziliśmy wioskę Masajów. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że dla mnie będzie to najgorsze wspomnienie z tej podróży. Masajowie jakimś cudem doszli do perfekcji w promowaniu siebie, i podobnie jak parki narodowe są ikoną Kenii. Stanowią niecałe trzy procent społeczeństwa, ale wie o nich każdy, kto wybiera się do Kenii. Mają niewiele wspólnego z kulturą suahili, gdyż są ludem koczowniczym i jedyne co po nich pozostaje, to wspomnienia.
Trochę o nich opowiem... Masajów widzieliśmy głównie na obrzeżach parków. Tam mają swoje wioski zabezpieczone przed atakami lwów, zasiekami z gałęzi akacji. Głównie zajmują się wypasaniem kóz, owiec i bydła. Niektórzy próbują też coś uprawiać... głównie kukurydzę i coś, czego nie udało mi się rozpoznać. Dzieci widząc przejeżdżający samochód, natychmiast biegną i wyciągają ręce. Biada temu, który musi się zatrzymać. Gdy postój trwa nieco dłużej, to pojawiają się również dorośli. Tutaj nie wystarczy powiedzieć (jak choćby w Maroku) „no thank you”. Turysta zostaje osaczony ze wszystkich stron. Musi zachować zimną krew i mieć kamienną twarz, gdy zewsząd ma pokazywane rozmaite figurki, koraliki, bransoletki i owoce. Najgorzej się odezwać, bo wówczas można usłyszeć tekst: „taniej jak w biedronce”. Mieszkańcy niektórych wiosek umożliwiają turystom wgląd w swoje życie. Pokazują jak mieszkają, opowiadają o sobie, organizują kilkunastominutowe przedstawienie. Oczywiście nie za darmo, lecz za mniej więcej 25 dolarów od osoby. Biorąc pod uwagę średnie zarobki, jest to niebywały zastrzyk gotówki dla całej wsi. Wiele osób powątpiewa w autentyczność tych wydarzeń. Niektórzy mówią „to jest tylko na pokaz”, „nikt tak teraz nie żyje”. A jednak takich wsi mijaliśmy dziesiątki. Kozy i krowy też były przecież prawdziwe. Również widok niektórych osób nie skłaniał ku powątpiewaniu w prawdziwość tego, co się działo.
Masajów łatwo jest odróżnić od innych ludów zamieszkujących Kenię. Są wysocy i bardzo chudzi. Ich pokarm stanowi głównie mleko, krew, potrawy oparte na mące kukurydzianej, i czasami mięso. Dieta starszyzny, która nie jest już dzieckiem, wojownikiem i nie musi stawiać czoła lwom atakującym wieś, opiera się w zasadzie tylko na mleku i krwi. Przedstawiono nam starszyznę wsi, którą zwiedzaliśmy. Dwóch dziadków w wieku 47 i 48 lat. W jaki sposób pozyskują mleko, nie było dla nas zagadką. Ale skąd biorą krew? Zawiązują na szyi krowy węzeł powodujący nabrzmienie tętnic, które nacinają. Chłepczą bezpośrednio z ciała zwierzęcia. Oczywiście zwierzę przeznaczone na rzeź, najpierw staje się dawcą krwi.
Masajowie są w większości chrześcijanami, co nie przeszkadza im w posiadaniu wielu żon. Chłopak, który opowiadał nam o rozmaitych ziołach wspomagających czy to serce, czy potencję, był 47 dzieckiem swojego ojca mającego osiem żon. Taki facet musi być bardzo bogaty, ponieważ za jedną żonę trzeba zapłacić jej rodzinie mniej więcej osiem krów. Chociaż... może bardziej chodzi o jego prestiż. We wsi masajskiej zamieszkuje kilka rodzin (pomijając takie, które składają się tylko z jednej rodziny). Każda rodzina ma swoje kozy, natomiast krowy są wspólne. Oznacza to tyle, że za żonę Masaja płaci wieś, a nie jego rodzina... a tym bardziej nie on sam. A jeszcze biorąc pod uwagę fakt, że karą za zrobienie siku na terenie wsi, jest oddanie czterech kóz, można powątpiewać w ogromną wartość tych ośmiu krów.
Masajowie płci męskiej, poza tym że są głowami rodzin i tylko oni mogą wchodzić w skład starszyzny... nie robią nic. Są leniwi, a ich życie spełza na wspólnych (męskich) rozmowach, i od czasu do czasu podskakiwaniu podczas rozmaitych rytualnych tańców. Kobiety zajmują się sprzątaniem, gotowaniem, opieką nad dziećmi, budowaniem domów z krowiego łajna zmieszanego z czerwoną ziemią, i ich naprawianiem. To głównie one robią wisiorki z chińskich koralików kupowanych w Tanzanii, i sprzedają drewniane rzeźby produkowane w mombaskiej fabryce, często z kilkusetprocentową marżą.
Słyszeliśmy o przypadku, gdy masajski macho oddał swoją żonę jej rodzinie, ponieważ urodziła mu czterech synów i ani jednej córki. Prosta logika... córkę można sprzedać, a leniuch syn pewnie będzie chciał kiedyś poślubić dziewczynę... żegnaj osiem krów. Zapytano jednego młodzieńca, czy ma żonę. Odpowiedział, że tak... teraz jest w przedszkolu. Wszyscy naiwnie myśleli, że jest przedszkolanką.
Wśród Masajów nadal obowiązują rytuały obrzezania... zarówno chłopców, jak też niestety dziewczynek. Jest to temat, o który można ich pytać. Chętnie opowiadają jakie jest to męskie i jak dzielnie to znoszą (wypowiadają się tylko mężczyźni). Trudniej z pytaniami o zabezpieczanie się podczas stosunku. Seks przedmałżeński u Masajów jest czymś zupełnie normalnym. Nie można tylko zajść w ciążę. Co się dzieje, gdy jednak się przytrafi? Nasza przewodniczka nie umiała nam odpowiedzieć. Są to tematy, o których się nie rozmawia.






























Dlaczego nie lubię Masajów?
W zasadzie mógłbym powiedzieć, że pieprzę ich obyczaje, dietę, i sposób na życie... co mnie to obchodzi. Tyle tylko, że oni są nudni i upierdliwi. Trochę wyprzedzę to, o czym będę pisał za chwilę, ale muszę o tym wspomnieć tutaj. W każdym hotelu, w którym mieszkaliśmy, mieliśmy do czynienia z występami rozmaitych zespołów artystycznych. Jedni śpiewali, inni tańczyli, czy też pokazywali swoje umiejętności akrobatyczne. Występy trwały od pół godziny do godziny, po czym artyści kładli przed publicznością symboliczny kapelusz, do którego można było wrzucać pieniądze lub nie.
Gdy pojawiali się Masaje, schemat zawsze był taki sam. Zaczynało się od podskoków i okrzyków niewiele mających wspólnego z muzyką. Trwało to niewiele dłużej niż piętnaście minut. W tym czasie uczestnicy i uczestniczki spektaklu starali się nawiązać bliższą więź z pojedynczymi obserwatorami. Zakładali im na szyję swoją biżuterię, zaznaczając że to tylko do zdjęcia i do tańca... oczywiście wyciągając na scenę. Taniec nie był tylko tańcem. Był rozmową. Był to typowy marketingowy chwyt, mający mnie przekonać że z pewnością jestem zainteresowany towarem, który za chwilę będzie mi zaoferowany (chociaż rozmowa dotyczyła spraw osobistych... jak mam na imię, skąd jestem, co już widziałem i zamierzam zobaczyć). Po piętnastu minutach Masajowie rozkładali swój jarmarczny kramik. Trzeba było podejść, aby oddać ozdoby użyczone do tańca... no i się zaczynało.
Tylko jeden raz się zdarzyło, że pokaz zakończył się wyłożeniem kapelusza. Masajów było wówczas tylko pięcioro, a wszystko działo się w lodge na safari. Nawet było to sympatyczne... bo było inne. Jak się na końcu okazało, odgrywaliśmy rozmaite rytuały – również zaślubin. Nie mam w zwyczaju odmawiać gdy ktoś mnie prosi, więc ostatecznie okazało się, że poślubiłem jedną dziewczynę. Nie wiem, czy było to zamierzone, ale nie była ona Masajką, tylko narodowości chińskiej. W każdym razie opłaty w wysokości ośmiu krów nie uiściłem, co w moim mniemaniu oznacza rezygnację z transakcji.
W drugim tygodniu naszej wycieczki, gdy zobaczyliśmy Masajów szykujących się na scenę... szliśmy na spacer nad ocean.
Oczywiście nagiej Masajki nie widziałem, co oznacza, że celu swojej podróży (podobnie jak Majka z wielką piątką) nie zrealizowałem.

Jedyna naga Masajka, którą widziałem


Po przygodzie na safari, w naszych planach był trzydniowy pobyt w hotelu na północy Mombasy, a później cały tydzień byczenia się w hotelu oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów na południe, w okolicy Ukundy – czyli miejsca, w którym w większości dzieje się akacja „Białej Masajki” (książki, którą zamierzałem przeczytać).
Pierwszego dnia zupełnie nie mogłem się odnaleźć. Nikt spośród trzydziestoosobowej grupy znanej mi z safari nie wybrał naszego hotelu. Próbowaliśmy wyjść nad ocean, ale natychmiast zostaliśmy osaczeni przez tubylców próbujących nam sprzedać nie tylko suweniry, ale także wycieczki, nurkowanie, łowienie ryb, przejażdżki wielbłądami i jeszcze sto pięćdziesiąt rzeczy, których nie rozumiałem. Działałem jeszcze w polskim trybie funkcjonowania, więc popierdzieliły mi się czasy i zamiast powiedzieć, że już byłem na safari, to stwierdziłem, że dopiero będę. Wówczas się zaczęło. Każdy przedstawiał mi swoją najlepszą ofertę. Dawali mi do ręki ulotki, które musiałem natychmiast przeczytać. Krzyczałem „I was nie I will”. Musiałem uciekać.
Usiedliśmy z Majką na hotelowych leżakach z nadzieją, że przez chwilę dane nam będzie ochłonąć. Po kilku minutach przyszedł jeden Jambo pytając jak mamy na imię, skąd jesteśmy i jak nam się podoba. Odpowiedziałem, że very good. Nie dawał za wygraną... może zagramy w siatkówkę? W końcu odpuścił. Poszedłem po piwo, a tam znowu „skąd jesteś?” Wszyscy się ze mną witali i rzucali hasła „Polska gola, Kenia gola”, „Lewandoski”, „Piściek”, „Jan Pawel dlugi”, „Pomalu, pomalu”, „Abra kadabra”... „Langsam, langsam”.
Wróciłem na leżak, wziąłem do ręki „Białą Masajkę”, aby choć na chwilę schronić się przed oczami kogokolwiek. Nie pomogło. Po chwili przyszedł następny Jambo i zapytał, czy czytam? Pomyślałem sobie „ja pierdolę, przecież widzi że czytam, to po co pyta... jak wstanę, to zapyta czy wstałem?”. Miałem ochotę spakować bagaże i natychmiast odlecieć do Polski.
Następnego dnia było już nieco lepiej. Chociaż nadal wszyscy się ze mną witali i zagadywali, to coraz bardziej zacząłem ich rozumieć. Dostrzegłem, że ich angielski jest taki jak mój, którego uczyłem się w podstawówce. Nie mówią „blak”, tylko „blek”, i „Dżekson” zamiast „Dżakson”. Po dwóch dniach szczerze polubiłem Bensona, który z niewiadomych powodów nazywał mnie swoim przyjacielem, przekraczając jednocześnie wszystkie moje granice prywatności. No ale gdy dopijałem ostatni łyk piwa, to sam przybiegał i uzupełniał szklankę.

Dowiedzieliśmy się, że tubylcy okupujący plażę, nazywają nas białymi gazelami. Ja ich nazywałem czarnymi hienami, co jedynie psychicznie pozwoliło mi poradzić sobie z całą sytuacją. Zakup przez Majkę kilku naszyjników niczego nie zmienił. Myśleliśmy, że będą nas one chronić przed koniecznością kupienia kolejnych dupereli. Okazało się, że przyniosło to zupełnie odwrotny skutek. Logikę Kenijczyków mógłbym sprowadzić do stwierdzenia: „Skoro kupiliście, to znaczy że wam się podoba... a my mamy jeszcze ładniejsze”. Zresztą podobnie jak z opalenizną... tak wiemy, że już wszędzie byliście i wszystko kupiliście – to może polecicie nas swoim przyjaciołom w hotelu?
Przez pierwsze trzy dni podziwialiśmy ocean tylko z odległości kilkudziesięciu metrów.

To już drugi hotel...dwie białe gazele przemykają pod płotem, gdy inna jest już osaczona

Aż sam się sobie dziwię, że przy takich doświadczeniach zdecydowałem się na wyjazd do parku Hallera. Chyba nie jest on atrakcją dla turystów, gdyż byliśmy tam niemal jedynymi białymi. Jednak tutaj czuliśmy się zupełnie normalnie. Nikt nie zwracał na nas uwagi i niczego od nas nie chciał. No, może poza jednym wyjątkiem... chociaż była to sytuacja bardzo sympatyczna. Podeszła do nas pewna dziewczyna, pytając czy możemy sobie zrobić zdjęcie. Początkowo myśleliśmy, że to my mamy jej strzelić jakąś fotkę. Okazało się, że jednak to ona chciałaby mieć zdjęcie z nami. Staliśmy się atrakcją.

Majka karmi żyrafę w parku Hallera


Tych potworów nikt nie odważył się nakarmić

Drugi hotel okazał się być mi bardziej przyjaznym. Byłem bardziej anonimowy. Nikt nie pytał jak mam na imię. Chłopcy kulturalno-oświatowi tylko zapraszali. Można było powiedzieć „Yes”, albo „No”. Gdy ktoś wieczorem wychodził na plażę, to natychmiast pojawiał się ochroniarz, który stał na straży bezpieczeństwa i prywatności. Gorzej było w ciągu dnia, gdyż zawsze pojawił się ktoś, kto chciał coś sprzedać, albo choćby popilnować sandałów kąpiącym się osobom. Ale było to do opanowania... wystarczył „one dolar”.

Majka w oceanie

A to ja

Nasz basen

Majka z ochroną

Ten listek spadł tuż obok naszych leżaków

Podobno największy baobab w Kenii

Duży... ale czy faktycznie największy?

W pewnym momencie zacząłem tęsknić za Bensonem, który nas dobrze znał i w pewien sposób się nami opiekował. Uzmysłowiłem sobie, że gośćmi w pierwszym hotelu byli przeważnie Kenijczycy, a przynajmniej czarni. Był to też mniejszy hotel... pewnie bardziej elitarny. W tym drugim, prym wiedli Niemcy i Polacy. Był to wielki moloch, w którym rozpoznawalni byliśmy tylko przez animatorów prowadzących zabawy wodno-lądowe.. może jeszcze przez dwóch barmanów.

Rozwinę trochę temat napiwków, które w Kenii są na porządku dziennym. Właściwie trudno nawet nazywać te kwoty napiwkami, gdyż dotyczą one nie tylko kelnerów, barmanów, boy-ów hotelowych, ale również sprzątaczy, wydawaczy materace na leżaki, animatorów zabaw, strzelaczy z procy do małp, czy obsługi w recepcji. Napiwek weźmie każdy... nawet taryfiarz za wyciągnięcie torby z bagażnika.
Ile należy dawać, i czy trzeba dawać? Tutaj odpowiedź nie jest prosta. Wiadomo, że każdy oczekuje jakiegoś papierka... najlepiej innego niż jednodolarówka. Podążając nurtem internetowym, zabraliśmy z sobą dwieście jednodolarówek. Okazało się, że dolarami za niewiele rzeczy można zapłacić, a w nominale „one dolar” to w zasadzie za nic. Kantory albo wcale ich nie wymieniają, albo dają tylko 50 szylingów kenijskich, gdzie przy większych nominałach jest „one to one” (czyli jeden dolar to 100 szylingów). Jednak napiwek to napiwek. Nikt nie mówi, że za mało. Nikt też nie poskarży się, że nie dostał napiwku. Istnieją trzy opcje ich dawania – na początku, na końcu lub drobnymi kwotami co jakiś czas. My wybraliśmy ostatnią opcję, licząc że miejscowi wiedzą jak zamienić jednego dolara na sto szylingów.

Pisałem wyżej, że denerwowali mnie Masaje. Również wkurzali mnie niektórzy Polacy. Nie wiem jak to jest, ale zawsze trafiają się tacy, którzy wszędzie byli, wszystko widzieli, i najlepiej wiedzą co zrobić w danej sytuacji. Nie piją alkoholu, ale na hasło amarula, wiedzą jak ona smakuje. Nie piją alkoholu, ale jedli robaki popijając półlitrem wódki. Nie jedzą surowych warzyw, ale doskonale wiedzą, że komuś zaszkodziła marchewka. Przeszkadza im niewielka przestrzeń w busie na safari, ale w samolocie nie wykupili lepszych miejsc, bo trzeba było dopłacić 60 złotych. Wyrywają chłopcu hotelowemu bagaż z ręki, aby nie dać dolara napiwku. Mówią po angielsku, ale niczego nie przetłumaczą. Nie dołożą się do napiwku od grupy, bo sami dadzą napiwek. Tylko dlaczego musieli jechać tym samym busem co ja?

Wspomnę jeszcze o wycieczkach fakultatywnych. Tych które możemy wykupić w biurze podróży, lub zorganizować we własnym zakresie. Pominę wspomniany wcześniej Park Hallera, gdyż tutaj jedyną organizatorką była Majka.

Wycieczka po Mombasie pozwoliła nam na zapoznanie się z prawdziwym obliczem Kenii. Miasto to (wraz z przedmieściami) zamieszkuje podobno prawie cztery miliony osób, chociaż ich ilość jeszcze dziesięć lat temu oscylowała wokół miliona. Mimo dwa razy wyższej ceny, wybraliśmy jednak ofertę biura podróży, a nie lokalnego obwoźnika.
Jadąc z przewodnikiem zobaczyliśmy najważniejsze miejsca. Dotarliśmy na starówkę, zwiedziliśmy fort Jesus. Byliśmy na targu i w fabryce figur. Podziwialiśmy aluminiowe słoniowe kły, będące symbolem Mombasy. Poza przewodnikiem, towarzyszył nam też kenijski ochroniarz, który był gwarantem, że nikt się nie będzie nas czepiał.
Na targu przewodnik w pewnym momencie powiedział „macie 25 minut na zakupy, spotykamy się przed wejściem”. Wszyscy krzyknęli „nieee, 10 minut wystarczy”. Odpowiedział „OK, piętnaście”. Po pięciu minutach wszyscy byli gotowi do dalszej jazdy... nie dało się podziwiać i zwiedzać targu mając wokół siebie kilkoro sprzedawców podkładających nam przed oczy swoje towary.
Byliśmy też w fabryce drewnianych figurek. Huczna nazwa... fabryka. Pewnie lepiej brzmiałoby stwierdzenie, że była to wioska rzemieślników Akamba. Było to kilkadziesiąt walących się namiotów, w których dziesiątki Kenijczyków, w warunkach uwłaczających godności pracownika, wytwarzało przepiękne pamiątki. Produkowane tutaj figurki można kupić w całej Kenii... również u Masajów z przynajmniej kilkudziesięcioprocentową marżą.
Słoniowe kły, wykonane w 1952 roku na przybycie królowej Elżbiety robią wrażenie... ale tylko z daleka. Pobliski park Uhuru zachwyca setkami owocożernych nietoperzy... dopóki nie spojrzy się pod nogi.
Starówka w Mombasie od dawna ma szansę na wpisanie jej na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Tyle tylko, że musiałaby wyglądać nieco lepiej, a przede wszystkim być bezpieczna i przyjazna dla turystów.
Cała Kenia sprawia wrażenie, jakby czas zatrzymał się tutaj w 1963 roku, gdy ten kraj opuścili Brytyjczycy. Można oglądać setki walących się budynków, których nikt ani nie naprawia, ani nie wyburza. Gdy nagle zabraknie prądu, to nikt nie zastanawia się dlaczego i nie próbuje naprawić usterki. Łatwiej jest pociągnąć nowy kabel.
Mijaliśmy kiedyś grupę ludzi, stojącą na skraju starego wiaduktu na którym droga kończyła się na ostatnim przęśle... a potem była przepaść. Nie było żadnych barier zabezpieczających, ani znaków ostrzegawczych. Było zwyczajne rozwidlenie dróg. Ta w lewo prowadziła na nowy wiadukt, ta w prawo ku niechybnej śmierci.
Do dzisiaj nie wiem, jakie są tam zasady kodeksu drogowego (poza tym, że obowiązuje ruch lewostronny). Bywa, że na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów nie spotyka się żadnego znaku drogowego, a te które są, najczęściej informują o progu zwalniającym, albo o ograniczeniu prędkości do 50 km. Nie dlatego, że panuje wzmożony ruch pieszych, ale że trzeba się liczyć z dużymi skupiskami małp i można sobie lakier zadrapać. W samej Mombasie jest ogromna ilość rond. Czasami zdarza się znak informujący, że będzie rondo, ale raczej rzadko. Kto ma na nim pierwszeństwo? Nie mam pojęcia.
W zasadzie cały kodeks drogowy mógłbym ująć w kilku zdaniach: „Większy ma pierwszeństwo”, „Kto uderzy przodem, tego wina”, „Pieszy, motor i tuk-tuk nie istnieją”, „Pojazd bez klaksonu nie nadaje się do ruchu”..
Wyprzedzanie na linii ciągłej i pasach dla pieszych (których jest tyle co kot napłakał) jest normą. Na ulicy są zarówno pojazdy, jak też piesi próbujący przemieścić się na drugą stronę jezdni lub sprzedać wodę, owoce, albo żywe kury trzymane głową w dół. Wszystko jakoś funkcjonuje chyba tylko dzięki progom zwalniającym, które można spotkać również na drodze szybkiego ruchu poza miastem.
Podsumowując, Kenia to kraj brudny, zaniedbany, z ogromną ilością śmieci walających się po ulicach. Nijak ma się to do miejsc, w których przebywają turyści, gdzie wszystko lśni czystością i wabi urokiem.

Starówka

Jej ładniejsze fragmenty



























Kły wykonane na powitanie królowej Elżbiety

Śmieci w parku Uhuru

Śmieci, śmieci, śmieci

Jedno z bardziej luksusowych osiedli mieszkaniowych


Fabryka figur






























Piękniejsza strona targu w Mombasie
I ta nieco bardziej mroczna... życzy pan sobie głowę kozy, czy wielbłąda?
Zdecydowaliśmy się również na wycieczkę na wyspę Wasini, której podstawową atrakcją było nurkowanie (właściwie to się nazywa snurkowanie... bo tylko z rurką) na rafie koralowej i duże prawdopodobieństwo zobaczenia delfinów. Tutaj również rozważaliśmy zarówno nasze biuro podróży, jak też biuro mieszczące się w zdezelowanej szopie przy plaży. W tym drugim, pierwotna cena wynosiła 80 dolarów za osobę. Różnica 20 dolarów wydawała nam się mało atrakcyjna, ale negocjacje doprowadziły do ostatecznej kwoty 60 dolarów, na co w końcu przystaliśmy. Mieliśmy tylko jeden posiłek mniej i byliśmy pozbawieni wycieczki do jaskiń... no i oczywiście polskiego przewodnika. W zasadzie to nie mieliśmy żadnego przewodnika. Ale było warto. Każdy pływał na takiej głębokości, na jakiej chciał – od pół metra do kilku metrów. Wszędzie były pięknie wybarwione ryby, koralowce i nieskazitelnie przezroczysta woda. Wyporność była tak wielka, że wystarczyło jedynie położyć się na wodzie. Osoby niepotrafiące pływać, musiały tylko przezwyciężyć strach. Delfiny też były


Oj trudno było zrobić takie zdjęcie

Delfiny wynurzały się na sekundę (może dwie) i nikt nie wiedział w którym miejscu to nastąpi

Taką łajbą popłynęliśmy na Wasini

Takie wysepki mijaliśmy po drodze

Piraci z Karaibów?

Tutaj nurkowaliśmy

Wystarczyło tylko położyć się na wodzie

Jadąc do Kenii, zabraliśmy z sobą pół walizki rozmaitych ubrań dla dzieci, kredek, pisaków, zeszytów i baloników. Ich rozdawanie było wielką frajdą zarówno dla tych dzieci, jak też (a może przede wszystkim) dla Majki. Mamy nadzieję, że tym przedmiotom nie nadano kolejnego życia i nie trafiły one do sprzedaży, bo takie sytuacje się zdarzają.
Zdziwiło mnie to, że poza Masajami nie spotkaliśmy żebrzących dzieci. Nie było ich na plaży, w mieście, w pobliżu sklepów, a nawet we wsi na Wasini.
Czasami pojawiały się takie, które chciały coś sprzedać, ale wystarczyło podziękować i odchodziły. Zachowywały się dużo godniej niż ich rodzice. Ale trudno to wszystko oceniać. Nie każdego stać na tuk-tuka dającego jako taki zarobek, nie mówiąc o stałej pracy przy obsłudze turystów.

Majka rozdaje suweniry z Polski

Wszyscy się dziwili, że ten chłopiec pozwolił Majce wziąć się na ręce

Gdy teraz sięgam pamięcią do naszego wyjazdu, to ze zdumieniem stwierdzam, że wokół nas nie było starych Kenijczyków... sama młodzież. Na jednego barmana (który kłaniał się nam dziesięć razy dziennie) mówiliśmy „Dziadek”. Ale nawet on mógł mieć nie więcej niż czterdzieści lat. A co ze starszymi? Może lepiej takich pytań nie zadawać.

Mieszkańcy Kenii są potomkami bardzo wielu plemion. Niby językiem urzędowym jest angielski i suahili. Owszem, po angielsku jest się bardzo łatwo porozumieć. Jednak między sobą wszyscy rozmawiają mieszanką angielskiego, suahili i lokalnego slangu.
Dzieci mają obowiązek kształcenia w zakresie ośmioletniej szkoły podstawowej, chociaż nikt tego nie egzekwuje... zwłaszcza, że państwowe szkoły zatrudniają miernych nauczycieli i czas tam spędzony, jest uważany za zmarnowany.
Wiele razy się zastanawiałem, czy ich historia w jakiś sposób wpływa na to, że czują się gorsi od białych. Niby nie. Mają duży dystans do siebie. Potrafią powiedzieć do kolegi „ej ty, czekolada”. Ale... 
Dziewczynki bawią się białymi lalkami o włosach w kolorze blond. Nasz przewodnik Pol, miał w swojej historii cztery dziewczyny... trzy europejki i jedną amerykankę – wszystkie białe. Nawet uprawiana kukurydza jest biała, a nie żółta.
A mój przyjaciel Benson? Może on naprawdę mnie lubił.

Do warunków w hotelach i jedzenia trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Lodge w parkach na safari różnią się od zwykłych hoteli tylko ograniczonym dostępem do prądu i ciepłej wody. Poza przejściówką do prądu, warto też zabrać z sobą przedłużacz lub trójnik, gdyż często w pokoju bywa tylko jedno gniazdko. Wszędzie mieliśmy dostępny basen, chociaż nigdy nie było czasu, aby z niego skorzystać.
Trzeba tylko lubić zwierzęta, gdyż jest ich wszędzie bardzo dużo, i podobnie jak Benson, uważają nas za swoich przyjaciół. Po hotelowych korytarzach spacerują jaszczurki, żuki, i rozmaite owady latające. Zadziwiająco mało jest kotów... być może nie lubią małp. Przez całe dwa tygodnie nie spotkałem ani jednego komara, więc moskitiery nad łóżkami były tylko ozdobą.

Małpy najchętniej kradły, ale jak się nie dało, to jadły z ręki

Nigdy nie było wiadomo, czy kubeczek nie został nadpity


Samice z młodymi były nieufne i nie pozwalały się głaskać

Jakiś żuk

A to... może stonoga?


Kiepska znajomość języka też nie była problemem. Majka bardzo nie lubiła gdy ją opuszczałem, w pewien sposób narażając na konieczność konwersacji w slangu polsko-nagielsko-suahili. Ale gdy mnie nie było, to zawsze dawała sama radę. Kiedyś podszedł do niej ktoś z obsługi i o coś zapytał. Na wszelki wypadek odpowiedziała „no, no, no”. Na to on „where are you from?” To zdanie Majka miała doskonale opanowane, więc odpowiedziała „Poland”. Jambo na to „może ręcznik?”.
Często spotykaliśmy się z pewnego rodzaju skrótowcami, w których Majka łapała się dużo lepiej. Bywało, że przychodził kelner i mówił „from?”. Ja na to „ale co from?”, a Majka - „pyta cię skąd jesteś?”.
Innym razem przyszedł Jambo i zadał pytanie „kokos?”. Nie miałem pojęcia, czy chce mi go dać, sprzedać, poczęstować, czy każe wskoczyć na palmę. Pewnego razu zamówiliśmy u takiego proponowacza kokosów rzeźbę małpy wykonaną z łupiny orzecha. On nam się przedstawił, a my obiecaliśmy odebrać i zapłacić za wykonaną przez niego małpę. Po dwóch dniach ponownie pojawiła się ekipa od kokosów. Przyszedł jednak inny, ale znów z pytaniem „kokos?”. Byłem już mądrzejszy. Nie miałem ochoty na kokosa, a ilość jednodolarówek w zastraszającym tempie zaczęła topnieć. Przypomniałem jednak sobie o naszym znajomym i odpowiedziałem „we are waiting for Mahomet”. Facet pewnie pomyślał, że na proroka to sobie jeszcze długo poczekamy, ale się uśmiechnął i odszedł. Po niecałej minucie zjawił się Mohamed z pięknie wyrzeźbioną małpą.

Wiele razy w powyższym tekście użyłem słowa „jambo”. W języku suahili (chyba suahili) jest to powitanie, coś w rodzaju witaj, cześć, dzień dobry. Tyle, że mówi się tak co chwilę, i ta sama osoba potrafi zwrócić się w ten sposób kilka razy dziennie (jak dostanie napiwek to nawet kilkanaście)
Język suahili jest bardzo... pocieszny: dik-dik, pole-pole, bara-bara.

Białą Masajkę” przeczytałem z wielkim trudem. Chyba tylko dlatego, żeby sprawić Majce przyjemność. Akcja tej książki faktycznie rozgrywa się w miejscach, w których byliśmy. Nawet rozpoznawaliśmy niektóre hotele, o których wspomina autorka. Nie mogłem jednak zrozumieć, jak można zachwycać się kulturą Masajów. Jak można rzucić wszystko i chcieć przyjechać tutaj na zawsze.

Na szczęście mi udało się wrócić. Nie powiem... w ogólnym rozrachunku wspominam cały pobyt bardzo pozytywnie. Niepokoi mnie tylko to, że Majka zaczęła już coś przebąkiwać o Sri Lance.



Najlepsze Blogi

7 komentarzy:

  1. Jestem szczerze zdumiona, ze o Sri Lance myślisz z niepokojem. Przezyłeś? Przeżyłeś. Słonia widziałeś? Widziałeś. Czyli kto jest najbardziej kompetentnym organizatorem wypraw życia i zawsze ma rację? Majka. Tego sugeruję się trzymać i przystać z góry na Jej kolejną propozycję.

    Z opisu wnioskuję, że jednak niespecjalnie się pozmieniało w Kenii w ciągu ostatnich 20 lat. Nosorożca też nie widziałam, za to lwa - tak. Ale znów likaona nie, więc zazdrość.
    Fajnie, że już jesteście :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ja już pisałam Żonie Twej, Majce, ze zazdroszczę i ja też chcę, też chcę, bardzo. A jak dzieciaki was powitały? gdzie byli? jakieś zmiany w ich sytuacji?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzieci to temat na osobny wpis. W czasie naszego urlopu odbyły się dwie rozprawy. Gdy o tym myślę, to nie wiem, czy mam sobie zaparzyć kawę, czy melisę.

      Usuń
    2. oooo, kolego, teraz to się już nie wywiniesz, skoro puściłeś farbę o dwóch rozprawach! Przykro mi, mam wzgląd na ludzi, jestem miła i empatyczna, ale w tej sytuacji opuszczają mnie skrupuły: parz kawę, zarywaj noc i pisz notkę!!!!!!!

      ps. nie żartuję, nie możesz nas zostawić na święta bez wiedzy o tym, co się zadziało z dziećmi!

      Usuń
    3. Pole pole, spoko spoko, langsam langsam... pomalu pomalu.
      Zarówno jeden jak i drugi sąd robi sobie jaja, ustalając termin wydania decyzji na koniec stycznia. Tak, to jeszcze nam się nie zdarzyło.
      Do tego obydwie mamy mają swoje prawniczki i obydwie odgrażają się, że przy innym werdykcie niż powrót dzieci do nich, złożą apelację. Więc pewnie złożą... a za rok dzieci mogą już nie poradzić sobie z przejściem do jakiejkolwiek rodziny, nawet z powrotem do swojej mamy.

      Usuń
  3. Zdrowych i Wesołych, oby szybko Dzieciaki znalazły docelowe, szczęśliwe miejsce z mega łagodnym tam przejściem. Oby trafili na rozsądnych, podatnych na wiedzę Rodziców.

    OdpowiedzUsuń