wtorek, 16 lipca 2019

--- Szarańcza w Mielenku


Wyjazdy na wakacje z naszymi dziećmi zastępczymi zawsze budzą we mnie rozmaite (często skrajne) odczucia i przemyślenia.
Z jednej strony jest to wypoczynek, a przynajmniej oderwanie od dnia codziennego... co już samo w sobie jest przyjemne, ale jest to też ciężka i odpowiedzialna praca. Gdy rezerwujemy sobie lokum (mniej więcej w lutym), nigdy nie wiemy z jaką ekipą przyjdzie nam się zmierzyć w letnie miesiące. Bywało już, że na kilka dni przed wyjazdem zmieniała nam się obsada i trzeba było jakoś dopasować się do nowych warunków. Dlatego nigdy nie eksperymentujemy jadąc gdzieś „w ciemno”, licząc że jakoś to będzie. Od wielu lat, naszą metą jest Mielenko nad morzem, w którym wynajmujemy dwupokojowy domek (chociaż w zasadzie jest to fragment poniemieckiej stodoły) z własną wiatą w ogrodzie i dostępem do rozmaitych atrakcji (huśtawek, basenu, trampoliny).



W tym roku wyjeżdżaliśmy w minorowych nastrojach, ponieważ prognozy pogody na najbliższy tydzień nie napawały optymizmem. Mielenko przywitało nas ogromną ulewą i temperaturą 13 stopni. Naszym oczom jawił się obraz rozwrzeszczanej czwórki czterolatków, zamkniętych w jednym pokoju z niewielką ilością zabawek... głównie tych przeznaczonych do piasku. Tak więc nie za bardzo się Majce dziwiłem, że gdy tylko nieco się przejaśniło, już pierwszego dnia wygoniła wszystkich (niestety mnie też) na plażę. Ja nie za bardzo byłem szczęśliwy, ponieważ wiatr wiał jak w piosence Klenczona, zimno było jak w psiarni i do tego jakiś spychacz wykonywał syzyfową pracę przez prawie dwie godziny... on odgarniał piach z wejścia na plażę, a wiatr go ponownie nawiewał. Jedynym plusem było to, że byliśmy tam zupełnie sami (poza spychaczem oczywiście), co powodowało, że zupełnie nie musiałem się przejmować zachowaniem dzieci... mogły krzyczeć, biegać, sypać piaskiem, rzucać kamieniami. Nawet za bardzo się nie rozbiegały, pewnie w obawie, że mogą odfrunąć.



Nie tylko plaża była opustoszała, ale całe Mielenko było wyludnione. Zupełnie jak byśmy pojechali tam po sezonie. To że byliśmy jedynymi klientami pani Dorotki (właścicielki naszego pensjonatu), specjalnie mnie nie dziwiło, bo takie sytuacje już bywały. Jednak pusty plac zabaw i pusta restauracja (no... powiedzmy jadłodajnia), sprawiały wrażenie, jakby wszyscy wczasowicze wynieśli się do swoich domów.


Być może dzięki temu, bez skrępowania zaczęliśmy zaznajamiać nasze dzieci ze stołowaniem się „na mieście”. W ubiegłym roku (bliźniaki też już wówczas z nami były), po jednym obiedzie stwierdziliśmy, że kolejne będziemy już brać na wynos. Tym razem wcale nie było dużo lepiej. Jednak niewielka ilość klientów powodowała, że ci którzy przychodzili po nas, mogli nas obchodzić wielkim łukiem, bo ze znalezieniem wolnego stołu nie było żadnego problemu. Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego, że jedni patrzyli na nas miłym wzrokiem, a inni traktowali jak zarazę... tylko nie bardzo wiedzieli jak się jej pozbyć. Pewnie nikt (może poza właścicielką lokalu) nie zwracał większej uwagi na to, że połowa posiłku naszych dzieci lądowała na stole (albo pod nim), że zużywaliśmy prawie wszystkie wystawione serwetki, albo w oczekiwaniu na jedzenie, dzieci okupowały atrakcje dla dorosłych (typu bilard). Dla przeciętnego zjadacza obiadu z pewnością większe znaczenie miał wpływ naszych dzieci na spokój przy spożywaniu posiłku. Niestety, do pełnej kultury w tym zakresie sporo jeszcze dzieciom brakuje Wprawdzie do rękoczynów raczej nie dochodziło, to jednak kłótnie i krzyki były na porządku dziennym. Nawet zwyczajna rozmowa w ich wykonaniu była w górnej granicy natężenia dźwięku. Chociaż to raczej jest skutkiem uczęszczania do przedszkola... chcesz być usłyszany, to musisz się wydrzeć.

Zastanawiałem się, czy takie zachowanie dzieci na wakacjach jest normalne, czy może należy za wszelką cenę je uciszać?


Majka kiedyś wdała się w dyskusję na jednym z forów, właśnie na ten temat. Nie udało mi się dotrzeć do tej rozmowy, ale jednym z jej wniosków było to, że już sam widok dzieci powinien być dla innych pewnym ostrzeżeniem: „uwaga, strefa wzmożonego hałasu!”.
Jednak my, starając się dbać o dobro wypoczywających urlopowiczów, wybieraliśmy zawsze miejsca nieco odludne, zarówno w restauracji, jak też na plaży. Staraliśmy się mieć wzgląd na osoby starsze i rodziców z malutkimi dziećmi w wózku. Najlepszym towarzystwem były rodziny z dziećmi w podobnym wieku do naszych, czyli wieku przedszkolnym. Niestety bywało, że ktoś przysiadł się po czasie trochę za blisko, i być może przeszkadzało mu to, że nasze dzieci biegają i krzyczą. Pewnie jedni mówili „jakie wstrętne bachory”, a inni „popatrz jak one cieszą się życiem”.

Mielenko ma akurat to do siebie, że nawet w okresie największego oblegania przez wczasowiczów, można znaleźć na plaży miejsca zupełnie ciche i puste. Wystarczy oddalić się kilkaset metrów od głównego wejścia i sprawa załatwiona.
My niestety musieliśmy być w pobliżu tego wejścia, ponieważ nasze dzieci odkryły w tym roku pewien przybytek o nazwie „toi-toi”, który uroczo nazywały „kibelem”. Nie było już opcji zrobienia siku pod wydmami, a chodzenie do „kibela” stało się pewnym zwyczajem, rozpoczynającym się już w momencie rozkładania przeze mnie parawanu. Gdy Remus po raz kolejny przychodził do mnie z prośbą „chcę siku”, to w duszy myślałem sobie „lej do wody, i tak majtki masz mokre”. Ale nie... kulturę trzeba krzewić od najmłodszych lat. No to chodziliśmy. Majka wyganiała mnie, ja ją. Dzieciakom było wszystko jedno... byle tylko pójść i nasycić się widokiem i wonią brei, do której można było po prostu nasikać. Ja wolałem, gdy szła Majka, bo matkę (czy też babcię) z dziećmi wszyscy przepuszczali w kolejce. Ja niestety zawsze musiałem odstać w ogonku z tupiącymi w potrzebie oddania moczu dzieciakami, a wychodząc bywały komentarze typu „niezła brygada tam była”. Nie wiedziałem wówczas, czy mam się uśmiechnąć, spłonąć rumieńcem i poczuć się jak pedofil wychodzący z toalety w towarzystwie trójki chłopców, czy też zabłysnąć jakimś dowcipem. Niestety to Majka jest mistrzynią ciętych i dowcipnych ripost. Ja zanim pomyślę, to już nie warto się odzywać.
Pewnego razu zostaliśmy zagadnięci „myśleliśmy, że tylko u nas taka wielka ekipa”. Na to Majka - „tylko u was jest trochę więcej dorosłych”.

Nie staraliśmy się zatem tłumić w naszych dzieciach ich ekspresyjności, za to bardzo walczyliśmy z przekleństwami. Niestety Ptysie strasznie przeklinają, a Bliźniaki chłoną to jak gąbka. Jeszcze kilka miesięcy temu Romulus z Remusem nie znali pojęcia dupa, czy pipa, a kupa była po prostu kupą. W domu za takie słowa jest wypad (czyli chwilowa izolacja od reszty towarzystwa)... ale co zrobić na plaży? A jeszcze gorzej w restauracji?
Pozostaje tłumaczyć. Tak więc tłumaczyliśmy, licząc na to, że z dwojga złego cała ferajna zacznie lecieć żargonem, którego nikt nie zrozumie. Nawet my dopiero jakiś czas temu zorientowaliśmy się, że pupalacha (w wersji lightowej – apupalaska), to nic innego jak dupa. Ciekawe jest to, że dzieci dużo szybciej niż my,uczą się swojego specyficznego języka.
Chociaż nie zawsze. Pewnego dnia podsłyszałem taką rozmowę między Romulusem, a Remusem:
  • Łapciuszki masz? Co?
  • Łapciuszki masz? Co?
  • Łapciuszki masz? Co?
  • Nie powtarzaj sto razy.
Chyba chodziło o paputki, ale pewności nie mam.
Czasami się cieszę, że nasze dzieci nie mówią jeszcze zbyt wyraźnie, bo zawsze mogę udawać, że ich nie rozumiem, albo że chciały powiedzieć zupełnie coś innego.
Pewnego razu powiedziałem do Remusa „Co tam leży? Czyjeś majtki?” Odpowiedź była krótka, aczkolwiek tak głośna, że wszyscy ją usłyszeli: „tak, Balbina je zasłała”.

Nazywałem nasze dzieci szarańczą, bo czasami odnosiłem wrażenie, że rzeczywiście potrafiłyby zjeść konia z kopytami. Ciągle były głodne i jedząc jeden posiłek, dopytywały kiedy będzie następny. Powtarzaliśmy im na obiedzie, że ziemniaki mogą zostawić, bo najważniejsze jest mięso i surówki. Na niewiele się to zdawało, bo wszyscy zaczynali od zjedzenia ziemniaków. Jednak z biegiem czasu, dzieci ogołacały cały talerz. Nie było więc wymówki, aby nie pójść na lody, czy gofry.



Pogoda w tym roku nie za bardzo nam dopisała, chociaż może to my (dorośli) mamy zbyt duże wymagania. Dzieci były przeszczęśliwe – a przecież o to głównie chodziło. Gdy drugiego dnia wylegliśmy na plażę pod pełną zasłoną chmur, nikt nawet nie pomyślał, aby dzieci smarować kremem. Wieczorem (przy kąpieli) zaczęliśmy śpiewać „jesteś spalona, mówię ci...”. Na szczęście od tego czasu minęło już parę dni, więc ani mama Bliźniaków, ani Ptysi, na spotkaniu z dziećmi nie mówiły o braku odpowiedzialności rodziców zastępczych, a tylko podziwiały piękną opaleniznę swoich pociech.

Wyjeżdżaliśmy trochę zmęczeni... Majka i ja, bo dzieci chętnie zostałyby dłużej. Pożegnaliśmy się z panią Dorotką (z naszego pensjonatu) i panią Kasią (z restauracji) do przyszłego roku. Przyjechaliśmy do domu, zaczęliśmy wspominać. Rzuciłem tak mimochodem „a może jeszcze jeden taki wypad w sierpniu?”.
Już mamy rezerwację.



6 komentarzy:

  1. Maja Incognito16 lipca 2019 23:54

    A za tę babcię...to foch ��

    OdpowiedzUsuń
  2. na pierwszym zdjęciu dziecko z cyfrą 10 na plecach to też wasze?

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzieci rosną w oczach. Między bliźniakami różnica wzrostu też się zwiększa

    OdpowiedzUsuń
  4. I tym sposobem dotarlam do ostatniego wpisu / pierwszego na tym blogu. Pozarywalam kilka nocek. No, przesadzam, powaznie nadgryzlam te nocki. Bylo warto, dziekuje :)
    Chcialam napisac, ze bylo milo, ale sklamalabym. Czasem bylo bardzo niemilo czytac te rozne historie.

    Czekam na kolejne wpisy, Pikusiu! I bardzo pozdrawiam Majke! Imponuje mi :)

    OdpowiedzUsuń