Wyjazdy
na wakacje z naszymi dziećmi zastępczymi zawsze budzą we mnie
rozmaite (często skrajne) odczucia i przemyślenia.
Z jednej
strony jest to wypoczynek, a przynajmniej oderwanie od dnia
codziennego... co już samo w sobie jest przyjemne, ale jest to też
ciężka i odpowiedzialna praca. Gdy rezerwujemy sobie lokum (mniej
więcej w lutym), nigdy nie wiemy z jaką ekipą przyjdzie nam się
zmierzyć w letnie miesiące. Bywało już, że na kilka dni przed
wyjazdem zmieniała nam się obsada i trzeba było jakoś dopasować
się do nowych warunków. Dlatego nigdy nie eksperymentujemy jadąc
gdzieś „w ciemno”, licząc że jakoś to będzie. Od wielu lat,
naszą metą jest Mielenko nad morzem, w którym wynajmujemy
dwupokojowy domek (chociaż w zasadzie jest to fragment poniemieckiej
stodoły) z własną wiatą w ogrodzie i dostępem do rozmaitych
atrakcji (huśtawek, basenu, trampoliny).
W tym roku wyjeżdżaliśmy w minorowych nastrojach, ponieważ prognozy pogody na najbliższy tydzień nie napawały optymizmem. Mielenko przywitało nas ogromną ulewą i temperaturą 13 stopni. Naszym oczom jawił się obraz rozwrzeszczanej czwórki czterolatków, zamkniętych w jednym pokoju z niewielką ilością zabawek... głównie tych przeznaczonych do piasku. Tak więc nie za bardzo się Majce dziwiłem, że gdy tylko nieco się przejaśniło, już pierwszego dnia wygoniła wszystkich (niestety mnie też) na plażę. Ja nie za bardzo byłem szczęśliwy, ponieważ wiatr wiał jak w piosence Klenczona, zimno było jak w psiarni i do tego jakiś spychacz wykonywał syzyfową pracę przez prawie dwie godziny... on odgarniał piach z wejścia na plażę, a wiatr go ponownie nawiewał. Jedynym plusem było to, że byliśmy tam zupełnie sami (poza spychaczem oczywiście), co powodowało, że zupełnie nie musiałem się przejmować zachowaniem dzieci... mogły krzyczeć, biegać, sypać piaskiem, rzucać kamieniami. Nawet za bardzo się nie rozbiegały, pewnie w obawie, że mogą odfrunąć.
W tym roku wyjeżdżaliśmy w minorowych nastrojach, ponieważ prognozy pogody na najbliższy tydzień nie napawały optymizmem. Mielenko przywitało nas ogromną ulewą i temperaturą 13 stopni. Naszym oczom jawił się obraz rozwrzeszczanej czwórki czterolatków, zamkniętych w jednym pokoju z niewielką ilością zabawek... głównie tych przeznaczonych do piasku. Tak więc nie za bardzo się Majce dziwiłem, że gdy tylko nieco się przejaśniło, już pierwszego dnia wygoniła wszystkich (niestety mnie też) na plażę. Ja nie za bardzo byłem szczęśliwy, ponieważ wiatr wiał jak w piosence Klenczona, zimno było jak w psiarni i do tego jakiś spychacz wykonywał syzyfową pracę przez prawie dwie godziny... on odgarniał piach z wejścia na plażę, a wiatr go ponownie nawiewał. Jedynym plusem było to, że byliśmy tam zupełnie sami (poza spychaczem oczywiście), co powodowało, że zupełnie nie musiałem się przejmować zachowaniem dzieci... mogły krzyczeć, biegać, sypać piaskiem, rzucać kamieniami. Nawet za bardzo się nie rozbiegały, pewnie w obawie, że mogą odfrunąć.
Nie tylko plaża była opustoszała, ale całe Mielenko było wyludnione. Zupełnie jak byśmy pojechali tam po sezonie. To że byliśmy jedynymi klientami pani Dorotki (właścicielki naszego pensjonatu), specjalnie mnie nie dziwiło, bo takie sytuacje już bywały. Jednak pusty plac zabaw i pusta restauracja (no... powiedzmy jadłodajnia), sprawiały wrażenie, jakby wszyscy wczasowicze wynieśli się do swoich domów.
Być
może dzięki temu, bez skrępowania zaczęliśmy zaznajamiać nasze
dzieci ze stołowaniem się „na mieście”. W ubiegłym roku
(bliźniaki też już wówczas z nami były), po jednym obiedzie
stwierdziliśmy, że kolejne będziemy już brać na wynos. Tym razem
wcale nie było dużo lepiej. Jednak niewielka ilość klientów
powodowała, że ci którzy przychodzili po nas, mogli nas obchodzić
wielkim łukiem, bo ze znalezieniem wolnego stołu nie było żadnego
problemu. Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego, że jedni
patrzyli na nas miłym wzrokiem, a inni traktowali jak zarazę...
tylko nie bardzo wiedzieli jak się jej pozbyć. Pewnie nikt (może
poza właścicielką lokalu) nie zwracał większej uwagi na to, że
połowa posiłku naszych dzieci lądowała na stole (albo pod nim),
że zużywaliśmy prawie wszystkie wystawione serwetki, albo w
oczekiwaniu na jedzenie, dzieci okupowały atrakcje dla dorosłych
(typu bilard). Dla przeciętnego zjadacza obiadu z pewnością
większe znaczenie miał wpływ naszych dzieci na spokój przy
spożywaniu posiłku. Niestety, do pełnej kultury w tym zakresie sporo
jeszcze dzieciom brakuje Wprawdzie do rękoczynów raczej nie
dochodziło, to jednak kłótnie i krzyki były na porządku
dziennym. Nawet zwyczajna rozmowa w ich wykonaniu była w górnej
granicy natężenia dźwięku. Chociaż to raczej jest skutkiem
uczęszczania do przedszkola... chcesz być usłyszany, to musisz się
wydrzeć.
Zastanawiałem
się, czy takie zachowanie dzieci na wakacjach jest normalne, czy
może należy za wszelką cenę je uciszać?
Majka kiedyś wdała się w dyskusję na jednym z forów, właśnie na ten temat. Nie udało mi się dotrzeć do tej rozmowy, ale jednym z jej wniosków było to, że już sam widok dzieci powinien być dla innych pewnym ostrzeżeniem: „uwaga, strefa wzmożonego hałasu!”.
Jednak
my, starając się dbać o dobro wypoczywających urlopowiczów,
wybieraliśmy zawsze miejsca nieco odludne, zarówno w restauracji,
jak też na plaży. Staraliśmy się mieć wzgląd na osoby starsze i
rodziców z malutkimi dziećmi w wózku. Najlepszym towarzystwem były
rodziny z dziećmi w podobnym wieku do naszych, czyli wieku
przedszkolnym. Niestety bywało, że ktoś przysiadł się po czasie
trochę za blisko, i być może przeszkadzało mu to, że nasze
dzieci biegają i krzyczą. Pewnie jedni mówili „jakie wstrętne
bachory”, a inni „popatrz jak one cieszą się życiem”.
Mielenko
ma akurat to do siebie, że nawet w okresie największego oblegania
przez wczasowiczów, można znaleźć na plaży miejsca zupełnie
ciche i puste. Wystarczy oddalić się kilkaset metrów od głównego
wejścia i sprawa załatwiona.
My
niestety musieliśmy być w pobliżu tego wejścia, ponieważ nasze
dzieci odkryły w tym roku pewien przybytek o nazwie „toi-toi”,
który uroczo nazywały „kibelem”. Nie było już opcji zrobienia
siku pod wydmami, a chodzenie do „kibela” stało się pewnym
zwyczajem, rozpoczynającym się już w momencie rozkładania przeze
mnie parawanu. Gdy Remus po raz kolejny przychodził do mnie z prośbą
„chcę siku”, to w duszy myślałem sobie „lej do wody, i tak
majtki masz mokre”. Ale nie... kulturę trzeba krzewić od
najmłodszych lat. No to chodziliśmy. Majka wyganiała mnie, ja ją.
Dzieciakom było wszystko jedno... byle tylko pójść i nasycić się
widokiem i wonią brei, do której można było po prostu nasikać.
Ja wolałem, gdy szła Majka, bo matkę (czy też babcię) z dziećmi
wszyscy przepuszczali w kolejce. Ja niestety zawsze musiałem odstać
w ogonku z tupiącymi w potrzebie oddania moczu dzieciakami, a
wychodząc bywały komentarze typu „niezła brygada tam była”.
Nie wiedziałem wówczas, czy mam się uśmiechnąć, spłonąć
rumieńcem i poczuć się jak pedofil wychodzący z toalety w
towarzystwie trójki chłopców, czy też zabłysnąć jakimś
dowcipem. Niestety to Majka jest mistrzynią ciętych i dowcipnych
ripost. Ja zanim pomyślę, to już nie warto się odzywać.
Pewnego
razu zostaliśmy zagadnięci „myśleliśmy, że tylko u nas taka
wielka ekipa”. Na to Majka - „tylko u was jest trochę więcej
dorosłych”.
Nie
staraliśmy się zatem tłumić w naszych dzieciach ich
ekspresyjności, za to bardzo walczyliśmy z przekleństwami.
Niestety Ptysie strasznie przeklinają, a Bliźniaki chłoną to jak
gąbka. Jeszcze kilka miesięcy temu Romulus z Remusem nie znali
pojęcia dupa, czy pipa, a kupa była po prostu kupą. W domu za
takie słowa jest wypad (czyli chwilowa izolacja od reszty
towarzystwa)... ale co zrobić na plaży? A jeszcze gorzej w restauracji?
Pozostaje
tłumaczyć. Tak więc tłumaczyliśmy, licząc na to, że z dwojga
złego cała ferajna zacznie lecieć żargonem, którego nikt nie
zrozumie. Nawet my dopiero jakiś czas temu zorientowaliśmy się, że
pupalacha (w wersji lightowej – apupalaska), to nic innego jak
dupa. Ciekawe jest to, że dzieci dużo szybciej niż my,uczą się
swojego specyficznego języka.
Chociaż
nie zawsze. Pewnego dnia podsłyszałem taką rozmowę między
Romulusem, a Remusem:
- Łapciuszki masz? Co?
- Łapciuszki masz? Co?
- Łapciuszki masz? Co?
- Nie powtarzaj sto razy.
Chyba
chodziło o paputki, ale pewności nie mam.
Czasami
się cieszę, że nasze dzieci nie mówią jeszcze zbyt wyraźnie, bo
zawsze mogę udawać, że ich nie rozumiem, albo że chciały
powiedzieć zupełnie coś innego.
Pewnego
razu powiedziałem do Remusa „Co tam leży? Czyjeś majtki?”
Odpowiedź była krótka, aczkolwiek tak głośna, że wszyscy ją
usłyszeli: „tak, Balbina je zasłała”.
Nazywałem
nasze dzieci szarańczą, bo czasami odnosiłem wrażenie, że
rzeczywiście potrafiłyby zjeść konia z kopytami. Ciągle były
głodne i jedząc jeden posiłek, dopytywały kiedy będzie następny.
Powtarzaliśmy im na obiedzie, że ziemniaki mogą zostawić, bo
najważniejsze jest mięso i surówki. Na niewiele się to zdawało,
bo wszyscy zaczynali od zjedzenia ziemniaków. Jednak z biegiem
czasu, dzieci ogołacały cały talerz. Nie było więc wymówki, aby
nie pójść na lody, czy gofry.
Pogoda w tym roku nie za bardzo nam dopisała, chociaż może to my (dorośli) mamy zbyt duże wymagania. Dzieci były przeszczęśliwe – a przecież o to głównie chodziło. Gdy drugiego dnia wylegliśmy na plażę pod pełną zasłoną chmur, nikt nawet nie pomyślał, aby dzieci smarować kremem. Wieczorem (przy kąpieli) zaczęliśmy śpiewać „jesteś spalona, mówię ci...”. Na szczęście od tego czasu minęło już parę dni, więc ani mama Bliźniaków, ani Ptysi, na spotkaniu z dziećmi nie mówiły o braku odpowiedzialności rodziców zastępczych, a tylko podziwiały piękną opaleniznę swoich pociech.
Wyjeżdżaliśmy
trochę zmęczeni... Majka i ja, bo dzieci chętnie zostałyby
dłużej. Pożegnaliśmy się z panią Dorotką (z naszego
pensjonatu) i panią Kasią (z restauracji) do przyszłego roku.
Przyjechaliśmy do domu, zaczęliśmy wspominać. Rzuciłem tak
mimochodem „a może jeszcze jeden taki wypad w sierpniu?”.
Już
mamy rezerwację.
A za tę babcię...to foch ��
OdpowiedzUsuńi słusznie, to przegięcie jest :-)
Usuńna pierwszym zdjęciu dziecko z cyfrą 10 na plecach to też wasze?
OdpowiedzUsuńTak, to Balbina. Jedyna dziewczynka w ekipie.
UsuńDzieci rosną w oczach. Między bliźniakami różnica wzrostu też się zwiększa
OdpowiedzUsuńI tym sposobem dotarlam do ostatniego wpisu / pierwszego na tym blogu. Pozarywalam kilka nocek. No, przesadzam, powaznie nadgryzlam te nocki. Bylo warto, dziekuje :)
OdpowiedzUsuńChcialam napisac, ze bylo milo, ale sklamalabym. Czasem bylo bardzo niemilo czytac te rozne historie.
Czekam na kolejne wpisy, Pikusiu! I bardzo pozdrawiam Majke! Imponuje mi :)