czwartek, 27 czerwca 2019

--- Gender


Bycie rodzicem zastępczym daje ogromne możliwości przyglądania się dzieciom, poznawania ich nawyków, preferencji i potrzeb. Każde z tych dzieci jest inne, pochodzi z innej rodziny, często oczekuje od nas zupełnie czegoś innego niż jego kolega. Dodatkowo widzimy te dzieci w rozmaitych sytuacjach - wtedy gdy są zadowolone lub gdy grymaszą, gdy są wypoczęte lub gdy są zmęczone. Jesteśmy kimś innym niż rodzina biologiczna, ale też kimś innym, niż opiekunowie w przedszkolu, czy szkole. Mamy zawsze grupkę dzieci z rozmaitych środowisk, ale jednocześnie pozwalamy być im sobą. Nie narzucamy im sztywno harmonogramu dnia. Coś proponujemy, ale też dajemy im sporo czasu dla siebie, w którym mogą wybrać czym chcą się bawić i w jaki sposób go wykorzystać.

Dla mnie są to bardzo ciekawe obserwacje. Zwłaszcza te, gdy dziecko próbuje ogarnąć samego siebie, rozpoznać swoje potrzeby i zainteresowania. Może to się wydawać dziwne, ale odnoszę wrażenie, że dzieci są w jakimś sensie bezpłciowe. One przez długi czas nie utożsamiają się z taką, czy inną płcią w sensie zachowań. Owszem, wiedzą czy są chłopcem, czy dziewczynką. Wiedzą, że jedne mają siusiaki, a inne cipki. Ale tak naprawdę, w ich ocenie jest to tylko jedyna rzecz, która je różni. To my dorośli, w pewien sposób narzucamy dzieciom płciowość, narzucamy im pewne zachowania, czasami ograniczając ich potrzeby. Niedawno kilka dni spędził z nami Bill (brat Ptysia i Balbiny). Przyjechał w towarzystwie Axela, innego dziecka zastępczego. Była więc zdecydowana przewaga chłopców nad dziewczynkami (5:1). Byłem ciekawy, jak Balbina zachowa się w takim towarzystwie. Czy zabierze swoje zabawki i będzie na uboczu? A może wtopi się w męską grupę z zabawkami typu samochodziki czy transformery?


Okazało się, że potrafiła zaciekawić chłopców lalkami i wózkami. Doszło do tego, że każdy chciał się zajmować swoim dzieckiem w wózku. Z lalkami nie było większego problemu, natomiast ze środkami transportu – już tak. W ruch poszły nawet taczki. Zaciekawiło mnie nie tylko to, że dla chłopców nie miało żadnego znaczenia, że bawili się zabawkami uchodzącymi za dziewczęce, ale że najbardziej pożądany był murzynek. Jest to lalka, którą kupiliśmy jednej z naszych córek ponad dwadzieścia lat temu. Wybór padł wówczas na nią, ponieważ była prawie o połowę tańsza od swojego białego odpowiednika. Była przeceniona, ponieważ nikt jej nie kupował. A przecież lalki kupują rodzice, a nie dzieci. To rodzice kształtują poglądy dziecka, uczą go reagowania na rozmaite bodźce. Dla dzieci, coś co jest inne, jest ciekawsze, warte zainteresowania i poznania. Dla dorosłych, wręcz przeciwne – jest czymś, co należy wyszydzić i wyśmiać.
Miałem kiedyś kolegę, który w bardzo rygorystyczny sposób wychowywał swoje dzieci. Chłopiec miał zakaz płaczu. Ojciec mówił do niego: „chłopaki nie płaczą”, a on się do tego stosował (chociaż często miał z tym duże problemy). Moi rodzice nigdy nie zabraniali mi ani płakać, ani bawić się lalkami. Mogłem grać zarówno w korale, gumę i skakankę z koleżankami, jak też w kapsle, piłkę, a nawet na pieniądze (w kacki, albo do muru) z chłopakami. Jakoś wyrosłem... w poszanowaniu równości i tolerancji dla wszelkich zachowań.

Po tym nieco przydługim wstępie, napiszę o co właściwie mi chodzi. Okazuje się, że kontakt z dziećmi, a konkretnie – wnikliwa ich obserwacja, może powodować zmiany światopoglądowe. Jeszcze kilka lat temu należałem do osiemdziesięciu procent społeczeństwa, dzisiaj należę już tylko do szesnastu. Przez całe życie byłem tolerancyjny wobec różnego rodzaju inności, w tym również w stosunku do osób homoseksualnych. Jak tylko sięgam pamięcią, zawsze byłem za zrównaniem ich praw we wszelkich dziedzinach życia, za wyjątkiem... Tym wyjątkiem jest właśnie te 16% społeczeństwa, które nie widzi niczego złego w adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Wydawało mi się to ostatnią rzeczą na tym ziemskim padole, którą będę kiedykolwiek gotowy zaakceptować. A jednak...

Uważam, że powinna rozpocząć się w naszym kraju jakaś debata na temat adopcji przez pary jednopłciowe. Chociażby dlatego, aby każdy wiedział o czym mówi, i nawet jeżeli się różni w swoich poglądach, to potrafił to robić kulturalnie, w oparciu o argumenty. Być może strzelam sobie blogowego samobója, bo przecież rachunek prawdopodobieństwa nie kłamie. Osiemdziesiąt procent osób tutaj zaglądających zapewne myśli tak jak ja kiedyś – wszystko, tylko nie to. Niech sobie homoseksualiści robią co chcą w zaciszu swoich domów, ale wara im od naszych dzieci. My jesteśmy solą tej ziemi, jesteśmy rodziną tradycyjną i konserwatywną, co daje nam mandat do tego, że cokolwiek w tym temacie powiemy, to na pewno mamy rację.

Spróbuję zatem przytoczyć kilka argumentów i kontrargumentów. Opisać to, o czym niektórzy zwyczajnie nie chcą słyszeć i wdawać się w jakąkolwiek polemikę.

Na początek może trochę historii. Ponieważ przedmiot moich rozważań od kilku lat niemal nie schodzi ze sceny politycznej, można odnieść wrażenie że właśnie nasz świat chyli się ku upadkowi, że oto wyjeżdża czwarty jeździec Apokalipsy i za chwilę będzie koniec... może będzie, ale raczej nie z tego powodu. Okazuje się, że najstarsze dzieci wychowujące się w rodzinach homoseksualnych są już dorosłe. Oficjalnie pierwszą prowincją na świecie, która zezwoliła na adopcję związkom jednopłciowym, była kanadyjska Kolumbia Brytyjska. Miało to miejsce w 1996 roku. Z kolei pierwszym krajem na świecie, który zalegalizował zarówno adopcję, jak też małżeństwa homoseksualne (w 2001 roku) była Holandia. Ale tak naprawdę, wszystko zaczęło się dużo wcześniej, bo pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Zjawisko to dostało nawet swoją nazwę „lesbian baby boom”. Wówczas nie było jeszcze mowy o adopcjach, ale przecież para jednopłciowa nie musi wychowywać dziecka, które koniecznie pochodzi z adopcji. Zresztą nawet w naszym kraju, o czym być może mało kto wie, w rodzinach nieheteroseksualnych wychowuje się ponad 50 tysięcy dzieci. A zatem już na tym etapie pojawia się pewien dualizm. Nie wyrażamy zgody na adopcję, czy na wychowywanie dzieci?

Oliwy do ognia dolał Mark Regnerus (socjolog z Uniwersytetu Teksańskiego w Austin), który w 2012 roku opublikował badania, z których wynika, że dzieci par homoseksualnych są mniej szczęśliwe, częściej zapadają na depresję, częściej popełniają samobójstwa, cechują się niższym poziomem wykształcenia, częściej doświadczają problemów w swoich związkach, rzadziej określają swoje relacje z rodzicami jako bezpieczne, gorzej oceniają swoje zdrowie psychiczne, rzadziej identyfikują się jako heteroseksualne, a nawet są częściej zmuszane do seksu wbrew swojej woli.
Badania te wprawdzie zostały zakwestionowane ze względu na ich niewłaściwą metodologię i odcięły się od nich między innymi amerykańskie Towarzystwa Psychologiczne, Psychiatryczne, Seksuologiczne (w Polsce Instytut Psychologii PAN), to jednak informacja poszła w świat. Różne ugrupowania chętnie powołują się na te badania, zupełnie ignorując wiele innych, jak choćby raporty Center for Family Research na Uniwersytecie w Cambridge (2009-2010), czy Uniwersytetu w Melbourne (2014).
O co w zasadzie chodziło z tym Regnerusem? Otóż bazą porównawczą w badaniu, była ponad tysięczna grupa stabilnych rodzin heteroseksualnych, a po drugie stronie szali postawiono rodziny homoseksualne, wywodzące się najczęściej z rozbitych wcześniejszych związków, rodziny przybrane i pozostałe (nie dotarłem do informacji, co to za grupa rodzin). W każdym razie znacząco zaburzyło to wynik, ponieważ problemy dzieci nie wynikały z samego faktu wychowywania się w rodzinach jednopłciowych, ale były następstwem braku stabilizacji w całym okresie dorastania (również przed rozpadem wcześniejszych związków, czy mieszkaniem w rodzinach patologicznych). Zresztą sam Mark Regnerus przyznawał, że jego wyniki badań są często wypaczane. Chodziło między innymi o zwiększoną ilość molestowań dzieci z rodzin nieheteroseksualnych. W całej pracy badawczej jest tylko stwierdzony fakt, ale nie jest sprecyzowane na jakim etapie opieki miało to miejsce. Do tego jednym z jego wniosków jest przyznanie, że gorsze wyniki mogą też być skutkiem ciągłego stresu związanego z trwałą stygmatyzacją społeczną, co też przekłada się na brak poczucia bezpieczeństwa.

W opozycji do tych wyników jest praca dr Joanny Mizielińskiej z Instytutu Psychologii PAN, która nie tylko jest głęboko osadzona w polskich realiach, to jeszcze udało mi się przeczytać fragmenty tego opracowania, których część postaram się w dalszej części przytoczyć.

Zacznę od najważniejszego argumentu, jaki przedstawiają przeciwnicy wychowywania dzieci przez pary jednopłciowe, mianowicie od braku właściwych wzorców. Zacząłem się zastanawiać, na czym właściwie polega prawidłowy wzorzec ojca, albo matki. Myślę, że to już nie ten czas, gdy matka była od garów, sprzątania i opiekowania się dziećmi, a ojciec miał tylko zarobić na utrzymanie rodziny. No więc co?
No to może matka: delikatność, miłość, ciepło, opiekuńczość, odpowiedzialność.
A ojciec: odwaga, siła, fantazja, determinacja, umiejętność wspierania, skuteczność w realizowaniu zadań. Tylko, czy te cechy są w obecnym świecie jeszcze w jakiś sposób „upłciowione”?
A może chodzi głównie o to, aby dziecko uczyło się od rodziców bliskości drugiej osoby, umiejętności okazywania sobie miłości i szacunku, umiejętności komunikowania się, reagowania na różne sytuacje. Krótko mówiąc, poznało wzorzec bycia w związku. Przy tak postawionej tezie, nie ma znaczenia, czy dziecko ma mamę i tatę, dwie mamy, czy dwóch ojców.
Do tego w rodzinach heteroseksualnych, mogą przecież zdarzać się przypadki braku poczucia bezpieczeństwa, czułości, rozmów, wspólnego podejmowania decyzji. To też są wzorce. Tyle, że złe wzorce. Właśnie takie znają wszystkie dzieci, które trafiają do naszej rodziny.
Albo przykład związku, w którym ojciec jest słaby, i syn jest pod silnym wpływem matki. W dorosłym życiu być może będzie szukał nie partnerki, ale kobiety, której władzy będzie chciał się poddać (tak jak w dzieciństwie). Z kolei gdy matka będzie wycofana, to chłopiec w dorosłym życiu może będzie interesował się tylko kobietami uległymi. Można też wspomnieć o rodzinach niepełnych. Chłopiec mieszkający tylko z matką, do tego mający negatywny przekaz o ojcu, może dorastać w nienawiści do wszelkich męskich aspektów swojego pochodzenia. Natomiast mieszkający z ojcem wiecznie oskarżającym swoją byłą partnerkę, może widzieć w kobiecości uosobienie wszelkich wad, co będzie prowadziło do poszukiwań kobiety idealnej. Tak więc sama heteroseksualność nie daje żadnej gwarancji. W każdym związku ważni są ludzie. Dziecko musi przede wszystkim nauczyć się od rodziców umiejętności budowania relacji, komunikowania swoich potrzeb i asertywności. Bo to są cechy, które umożliwią mu zmierzenie się ze światem zewnętrznym. Czy do tego potrzebne są dwie płci? Czasami wystarczy tylko jedna mama, albo jeden tata.
Zwracana jest też uwaga na to, że przecież dziecko nie żyje tylko w hermetycznym świecie swoich homoseksualnych rodziców. Istnieją przecież babcie, dziadkowie, ciocie, kuzynostwo, nauczyciele, koledzy. To też są pewne wzorce, z których dziecko czerpie swoją wiedzę o świecie.
I naprawdę dziecku nie jest potrzebny wzorzec tradycyjnej rodziny, rozumiany w takim sensie, że chłopiec musi umieć naprawić samochód, zrobić remont mieszkania i zorganizować wycieczkę dla całej rodziny. Z kolei dziewczynka niekoniecznie musi piec babki, zszywać skarpetki i pięknie pachnieć.
Joanna Mizielińska w swojej pracy też nie dokonuje jakiegoś sztucznego podziału na wzorce. Jej zdaniem istnieje tylko jeden, kształtowany „...poprzez negocjacje, przez uwzględnienie preferencji i kompetencji partnerów oraz przez uwzględnienie praktycznych spraw, takich jak praca zarobkowa, czy organizacja jej czasu”. Zwraca też uwagę na to, że bywają rodziny homoseksualne próbujące realizować model tradycyjnej rodziny, jednak ci zajmujący się domem i dziećmi niemal zawsze czują pewien dyskomfort wynikający z niedowartościowania ich pracy. Ciekawym wnioskiem jest też to, że „... badani często krytykują tradycyjną rodzinę i podkreślają, że ich związki są inne w porównaniu z normatywno - wykluczającym wzorcem, jednocześnie mają tendencję do opisywania swoich rodzin jako normalnych i zwyczajnych”.

Drugą bardzo ważną kwestią, jest dbanie o dobro dziecka (chociaż niektórzy twierdzą, że nie chodzi o żadne dobro dziecka, ale dobro swoich poglądów).
Przeciwni adopcjom przez pary jednopłciowe podkreślają, że dzieci na każdym kroku będą odczuwać inność, będą szykanowane, będą miały niskie poczucie własnej wartości, a ich rodzice będą coraz bardziej sfrustrowani. Tutaj odniósłbym się do tego, o czym napisałem na samym początku (o zabawach naszych dzieci lalkami). Dziecko nie odczuwa inności, dopóki ktoś mu o tym nie powie. Gdy patrzy na kolegę to widzi tylko kolegę (najwyżej mniej lub bardziej sympatycznego), a nie grubasa, rudzielca, biedaka, syna alkoholika, muzułmanina, czy homoseksualisty. Dlatego między innymi uważam, że debata na temat adopcji przez pary jednopłciowe byłaby tak ważna, bo edukację należy rozpocząć od góry. Zresztą gdy czytałem rozmaite procentowe porównania dotyczące akceptacji par homoseksualnych i możliwości wychowywania przez nie dzieci, to najbardziej otwartą grupą jest młodzież. Duże znaczenie ma też poziom wykształcenia i miejsce zamieszkania. Najbardziej zatwardziałą i niezdolną do zmian światopoglądowych grupą jest 50+, do której i ja należę.
Z kolei rozmaite badania pokazują, że dzieci wychowujące się w rodzinach nieheteroseksualnych, wcale nie czują się gorsze, a wręcz mają luźniejsze podejście do życia. Jedyne co je różni to nieprzywiązywanie wartości do tego co jest chłopięce, a co dziewczęce. Tutaj mogę tylko podać kilka nazwisk (ponieważ w żaden sposób nie wnikałem w opracowania tych osób): Susan Golombok, Charlotte J.Patterson, Judith Stacey, Dorota Majka-Rostek.
W tym wątku należałoby też zadać pytanie, dlaczego dzieci z tradycyjnych rodzin, tak chętnie utożsamiają się z matką lub z ojcem (dziewczynka z matką, chłopiec z ojcem), a na pewnym etapie życia zaczynają w pewien sposób adorować płeć przeciwną (bo przecież nie bez powodu mówi się o córeczce tatusia i synku mamusi)? Jak to wygląda w przypadku dzieci w związkach jednopłciowych?
W tym momencie nie będę się zbytnio wysilał, tylko zacytuję Katarzynę Banach z Instytutu Studiów Społecznych na Uniwersytecie Warszawskim:

Od najmłodszych lat wpajane jest nam przekonanie, że między płciami istnieją pewne immanentne różnice, mające swoje podłoże w odmienności biologicznej obu płci. Ten esencjalizm (biologiczny i nie tylko) tworzy podstawę do naturalizowania różnic między płciami, czyli utrzymywania, że różnice te są naturalne, niezmienne i absolutne. Proces ów w dużym stopniu dokonuje się właśnie w trakcie socjalizacji pierwotnej w rodzinie. Przykładem wzmacniania różnic między płciami jest choćby kupowanie chłopcom i dziewczynkom odmiennych ubrań, książek czy zabawek – takich, które zgodne są ze społecznym wzorcem płci kulturowej, jak również stawianie wobec nich odmiennych oczekiwań odnośnie pożądanych zachowań i postaw.
(…)
Wpływ rodziny na socjalizację do ról płciowych jest zatem niepodważalny i wielostronny.
Większość badań poświęconych roli rodziny w procesie nabywania ról płciowych nie uwzględnia ważnych zmiennych takich, jak tożsamość seksualna rodziców, rasa i etniczność, klasa społeczna czy ogólna sytuacja socjoekonomiczna rodziny (por. Epstein, Ward 2011; Lopéz Sanchéz 1984; Witt 1997). Wnioski z tych analiz dotyczą prawie wyłącznie rodzin rasy białej, z klasy średniej, z dwojgiem heteroseksualnych rodziców. Nie możemy zatem generalizować ich na ogół populacji. Wydaje się, iż – uwzględniając powyższe zmienne i badania na zróżnicowanej populacji – należałoby najpierw podjąć próbę lepszego zrozumienia procesu, w którym dzieci uczą się płci kulturowej, gdyż może okazać się, że występują tu istotne różnice ze względu na przekazywane normy i wartości.
(…)
W wielu badaniach stwierdzono, że w rodzinach jednopłciowych przekazuje się mniej stereotypowe modele kobiecości i męskości oraz w mniejszym stopniu nakłania się dzieci do wypełniania kulturowo zdeterminowanych ról związanych z płcią (por. Anderssen i in. 2002; Bos, Sandfort 2010; Fulcher i in. 2008; Green i in. 1986; Hoeffer 1981; Stacey, Biblarz 2001; Sutfin i in. 2008).
(…)
Badanie wykazało, że główną zmienną wyjaśniającą nie była tożsamość seksualna rodziców, a podział ról w ich związku. Im podział ten był bardziej egalitarny (rodzice starali się po równo dzielić między sobą pracę zarobkową i obowiązki domowe), tym mniej stypizowane były ich dzieci pod względem płci kulturowej – szczególnie w kwestii preferencji przyszłego zawodu. Co ciekawe, w badaniu okazało się, że dzieci z rodzin bardziej egalitarnych w mniejszym stopniu przypisywały poszczególne aktywności czy zawody jednej z płci, co oznacza, że w mniejszym stopniu były one świadome kulturowych stereotypów płci (por. Fagot, Leinbach 1995; Lackey 1989; Lippa 2002). Transgresje ról płciowych w takich rodzinach są rzadziej postrzegane jako coś negatywnego, choć w przypadku chłopców spektrum akceptowalnych zachowań wykraczających poza role tradycyjnie przypisane mężczyznom jest węższe, niż w przypadku dziewczynek (Fulcher i in. 2008; Helwig 1998, Sutfin i in. 2008).”


Kolejnym ważnym argumentem jest to, że dzieciom z takich rodzin nie będzie powodziło się w miłości, bo najczęściej i tak będą szły śladem swoich rodziców, a te oporne i niewzruszone w byciu heteroseksualnym, nie będą wiedziały jak się obejść z płcią przeciwną. Tutaj kontrargumentów jest co niemiara. Gdyby założyć, że orientacja seksualna dzieci jest determinowana przez orientację ich rodziców, to przede wszystkim należałoby odrzucić ugruntowaną już wiedzę o prenatalnej genezie homoseksualizmu. Wprawdzie pełnej zgodności wśród naukowców nie ma, co powoduje, że całkiem sporo jest zwolenników teorii, iż homoseksualizm jest chorobą nabytą, a przynajmniej skutkiem niewłaściwego wychowania, to jednak w tym drugim przypadku, trzeba by się jeszcze zastanowić, dlaczego większość homoseksualistów pochodzi z rodzin heteroseksualnych. Owszem, mniejszość mniejszością, co przekłada się na odpowiednie procenty, ale jakąś winą tych hetero trzeba by w takiej sytuacji również obarczyć.
Przytaczane są przypadki samotnych rodziców, którzy choć nie są biologicznie matką i ojcem jednocześnie, to już w sferach emocjonalnych potrafią nimi być. Z pomocą przychodzą też dziadkowie, rodzeństwo, koledzy, nauczyciele... w ostateczności tylko literatura. Zresztą gdyby sięgnąć choćby do czasów mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, to jakie wówczas było wychowanie seksualne? Najczęściej wcale go nie było.
Wydaje mi się, że wiele złego robi przekaz medialny. Gdyby ktoś mnie zapytał, z czym kojarzy mi się para gejów, to odpowiedziałbym, że z dwójką wulgarnych i wypacykowanych facetów na paradzie równości. Z takiego przekazu płyną wnioski, że osoby homoseksualne bardzo lekko traktują związki, że w zasadzie chodzi tylko o seks, nie ma żadnych norm, a podstawowymi epitetami je określającymi są infantylizm, egoizm i narcyzm. Za słabo podkreśla się, że jest to tylko pewien typ osób homoseksualnych, a być może tylko ludzi, których celem jest jedynie zwrócenie uwagi na problem.
No i tutaj zdecydowanie w sukurs przychodzi pozycja dr Mizielińskiej. Pary homoseksualne, to normalni ludzie. Tacy, którzy pracują, płacą podatki, odprowadzają swoje dzieci do przedszkoli i szkół. Tacy którzy mają swoje zainteresowania i pasje. Jedyne co im przeszkadza, to nierówne traktowanie i brak mądrych zapisów ustawodawczych. Skoro już wiadomo, że takie rodziny istnieją, to po co stwarzać problemy. Zadam tylko jedno pytanie. Co się stanie z dzieckiem dwóch lesbijek, gdy umrze ta, która według prawa jest matką? Przy złej woli jakiegoś urzędnika, trafi do mnie.
Jesteśmy jednym z tylko sześciu krajów Unii Europejskiej, w których ustawodawca nie zna pojęcia związków partnerskich. Dodam tylko (co mnie zaskoczyło), że w każdym z pozostałych krajów, dozwolona jest adopcja przez pary jednopłciowe. Do tego w wielu przypadkach najpierw była legalna adopcja, a dopiero później małżeństwo, czy też formalny związek.

Na koniec dochodzę być może do kwestii najważniejszej w zadanym pytaniu: "dlaczego nie?"
Nie, bo tradycja. Nie, bo kultura. Nie, bo religia. Nie, bo takie mam poglądy. Na co mi argumenty. Dziecko zapewne i tak woli mieszkać w domu dziecka, niż w rodzinie jednopłciowej. Dlaczego? Bo przecież to jest wbrew naturze. Niektórzy nawet idą o krok dalej, proponując zapytanie dziecka o zgodę. Już widzę miny naszych czterolatków, gdy zadaję im takie właśnie pytanie.
Rozumiem, że dla kogoś ważna jest wiara. Rozumiem, że Bóg stworzył kobietę i mężczyznę, a nie pozostał tylko przy Adamie. Mogę się najwyżej zastanawiać, dlaczego stworzył też homoseksualistów? „Pomyłka liczebna”, czy jednak „wodzenie na pokuszenie”. Jednak w mojej ocenie, są to przekonania dotyczące mnie, konkretnej jednostki i nie mam prawa przerzucać ich na całe społeczeństwo. To mniej więcej tak, jakby Świadkowie Jehowy zaczęli walczyć o zakaz transfuzji krwi w całym kraju, bo dla nich jest to jeden z najważniejszych punktów wiary.
Gdy byłem mały, to mówiło się, że jesteśmy sto lat za murzynami. Teraz, aż strach używać takich określeń. Powiem więc, że w kwestii adopcji przez osoby homoseksualne, jesteśmy mniej więcej na etapie rozważań, jakie miały miejsce za oceanem ponad trzydzieści lat temu. Można się sprzeczać, kto jest za kim. Ja uważam, że mleko już się rozlało i teraz należy raczej spytać „kiedy?”, a nie „czy?”.
Sporo osób zadaje też pytanie „dlaczego?”. Przecież do ośrodków adopcyjnych ustawiają się kolejki. Dlaczego je wydłużać rodzicom heteroseksualnym, rodzinom w których jest mama i tata? Myślę, że na to pytanie już każdy sam sobie musi odpowiedzieć, w oparciu o własne przekonania i dostępną wiedzę. Być może moje rozważania w jakiejś mierze to ułatwią.

Polecam też do przeczytania:




czwartek, 20 czerwca 2019

--- Czterolatkiem być


Podobno najtrudniejszym okresem w życiu każdego człowieka jest wiek dorastania. Być może. Nie zamierzam z tą tezą polemizować. W każdym razie czterolatki są niezłym preludium do tego co ma nastąpić później.
Ostatnio całkiem sporo czasu spędziłem z naszą czwóreczką czterolatków (plus/minus kilka miesięcy), ponieważ wszyscy jak jeden mąż, zachorowali na ospę. Niestety nijak się to nie przekładało na wyciszenie i ubolewanie nad swoim stanem. Dzieciaki roznosiły dom i ogród. Trampolina nie była już wystarczającym sprzętem wysysającym energię z naszych dzieci, a na spacery do lasu i na plac zabaw nie mogliśmy sobie pozwolić, bo przecież stanowiliśmy ognisko zarazy.

Wymyśliłem, że wspólnie zrobimy piaskownicę. Trochę się rozmarzyłem i postanowiłem, że będę dla dzieci jako ten mistrz, w którego wpatrzeni, będą budować wiarę w siebie, będą dążyć do samodzielności i z ufnością patrzyć w świat. Chciałem chociaż na te kilka dni zapomnieć, że istnieje coś takiego jak „szlaban” i „wypad”, jak kara i nagroda. Chciałem połączyć idee Marii Montessori i Alfie Kohna.

Zanim tę historię opiszę, spróbuję w kilku słowach skupić się na najbardziej charakterystycznych cechach każdego z naszych dzieci. Niby każde jest inne, ale jednak po tych kilku wspólnych dniach stwierdziłem, że w zasadzie są takie same... chociaż mam pewien opór, aby napisać, że są zwyczajnymi czterolatkami.

Balbina jest typem przywódcy. Gdy mieszkała ze swoją mamą, to rządziła wszystkimi, nawet nią. Jednocześnie była hołubiona, wyróżniana wśród rodzeństwa, wszystko było jej wolno, spełniano każdą jej zachciankę (co ma miejsce nawet teraz w trakcie spotkań z mamą). Przez pewien czas, trudno było jej zaakceptować to, że teraz jest już tylko jedną z równych.

Ptyś z kolei jest chłopcem zakompleksionym, mającym bardzo niską samoocenę. Rzadko wdaje się w bójki, czy dyskusje słowne. Jest często na uboczu, lubi bawić się sam. Niektórzy podobno doszukiwali się w jego zachowaniu jakichś zaburzeń. Moim zdaniem jest typem samotnika, dziecka introwertycznego, którego sposób bycia jest być może następstwem doświadczeń z wczesnego dzieciństwa. Zdarzają mu się momenty odrętwienia (gdy ktoś na niego krzyknie, albo tylko zwróci mu uwagę). Stoi wówczas nieruchomo, z wzrokiem wpatrzonym w tę osobę... i nic nie mówi. Jest to podobno typowe zachowanie dzieci, które doświadczały, lub były świadkiem przemocy. Takie dziecko myśli sobie „skoro się nie ruszam, to może mnie nie zauważy”. Wkrótce zapoznamy się z jego oceną psychologiczną, która być może rzuci szersze światło na przyczyny takich zachowań.

Remus w pewien sposób funkcjonuje jako maskotka towarzystwa. Jest pogodny, spolegliwy, nie wadzi nikomu. Jest typem, który nie ma wrogów. Chociaż potrafi też być humorzasty, łącznie z robieniem scen i rzucaniem się na podłogę. Ciekawe jest to, że o dziecku niemal idealnym trudno jest napisać coś więcej. Zdecydowanie łatwiej opisuje się jego brata bliźniaka.

A zatem Romulus... chłopiec ciągle walczący o nasze względy (niestety wyróżniając się głównie niewłaściwym zachowaniem). Wchodzi w spory z każdym z pozostałych dzieci (również ze swoim bratem). Potrafi kopnąć, ugryźć, popchnąć... tak bez przyczyny, dla wyrzucenia z siebie emocji. Zupełnie tego nie kontroluje. Potrafi zaatakować także Balbinę, chociaż dobrze wie, że ta nie będzie mu dłużna. A potem jest wielki płacz i skarżenie „bo Balbina mnie uderzyła”. Jest nieprzetłumaczalny. Skarcony, po kilku minutach robi dokładnie to samo. Za to doskonale sprawdza się w relacji „jeden – na jeden” z opiekunem.

Pomysł z robieniem piaskownicy kiełkował w mojej głowie już od dawna. W zasadzie od momentu, gdy podręczna piaskownica w krótkim czasie została pozbawiona całej zawartości piasku, a dzieci wykopały w ziemi pod domem wielki dół, będący substytutem plaży z wielką ilością pięknego i czystego piachu.

Samowolka budowlana naszych dzieci

Przypomniałem sobie, że piętnaście lat temu, gdy spychacz kształtował teren naszego ogrodu, wyłoniła się spod ziemi warstwa pięknego (niemal morskiego) piasku. Przez jakiś czas z tej naturalnej piaskownicy korzystały nasze córki, jednak z biegiem lat wszystko zarosło rozmaitym zielskiem.
Z zapałem zabrałem się do pracy. Po kilku dniach dotarło jednak do mnie, że podjąłem się heroicznego zadania. Nie dość, że musiałem przekopać ponad trzydzieści metrów kwadratowych ziemi (odwracając wszystkie warstwy do góry nogami na głębokość jednego metra), to jeszcze naruszyłem konstrukcję dotychczasowej huśtawki. Okazało się, że jest ona już na tyle spróchniała, że dalsza jej eksploatacja grozi katastrofą budowlaną. Niewiele się namyślając, usiadłem do komputera i w ciągu godziny zamówiłem nową huśtawkę, dumnie nazywaną „placem zabaw”. Wyglądała bardzo ładnie, była kolorowa i zrobiona z drewna cedrowego. Jako produkt pochodzący wprost z Ameryki, nie wzbudzała we mnie jakichś podejrzeń, zwłaszcza że w opisie stało jak wół: „bardzo łatwy montaż”.

Tyle pozostało ze starej huśtawki


Prace odkrywkowe, mające na celu przywrócenie dawnej świetności naszej piaskownicy, rozpocząłem oczywiście razem z dziećmi. Nie przypuszczałem, że będą mi one towarzyszyć niemal bez przerwy, przez ponad tydzień. Niewątpliwie była to dobra lekcja o życiu czterolatków. Najpierw dotarło do mnie, że u dzieci w tym wieku zaczyna tworzyć się pojęcie przyjaźni. Dyskusje na temat tego, kto kogo kocha, a kto nie kocha, mogą trwać niemal w nieskończoność. Z ogromną łatwością przychodzi im powiedzieć „nie lubię cię”, ale też usłyszenie takiego tekstu sprawia im ogromną przykrość. Dla własnego bezpieczeństwa, nie pytałem, co myślą o mnie. Rozchwianie emocjonalne powoduje, że z bardzo dużą częstotliwością przechodzą od euforii do płaczu. Często obrażają się z byle powodu.
Wkrótce też musiałem się zmierzyć z ich gadatliwością. Z pewnym niedowierzaniem stwierdziłem, że buzie im się nie zamykają i w ciągu jednego wspólnie spędzonego dnia, potrafią zadać kilkaset pytań (każde z osobna). Na co dzień aż tak bardzo tego nie zauważam, ponieważ rzadko mi się zdarza pobyć z nimi dłużej niż dwie-trzy godziny bez przerwy, a do tego nie skupiam się w tym czasie tylko na jednej czynności.
Nawet nie miałbym nic przeciw ich gadulstwu. Przecież moim założeniem było bycie kreatorem środowiska. Dzieci przez swoją spontaniczną aktywność i samodzielnie podejmowane decyzje, miały odkrywać swoje zdolności i zdobywać nową wiedzę.
Okazało się, że zadając pytania, wcale nie oczekiwały na nie odpowiedzi, albo może jeszcze nie potrafią skupić się na słuchaniu. Nawet jak odpowiadałem im w sposób bardzo wyczerpujący, to za kilka minut pytały o to samo. Niestety ich pytania nie były jakieś wyszukane. Spodziewałem się, że będą dociekać, dlaczego ziemia na górze jest czarna, a pod spodem jest biały piasek, albo co dzieje się z roślinkami, które wyrywam. Byłem przygotowany na udzielenie im odpowiedzi na każdy temat... nawet skąd się biorą dzieci. Niestety wyszło na to, że ich pytania brzmiały mniej więcej tak (w różnych kombinacjach, wariacjach i permutacjach): „a co robisz?”, „kiedy skończysz?”, „kiedy zrobisz huśtawkę?”, „długo jeszcze?”, „kiedy będzie gotowe?”, „rób, nie siedź”, „nudzi mi się”, „chce mi się pić”, „chcę się huśtać”.

W tym momencie zwątpiłem, czy chcę to miejsce udostępnić naszym dzieciom

Pojawiło się też pytanie, jak ustawić plac zabaw, aby nie wyciąć ani jednego drzewka

Gdy próbowałem zainteresować je jakimś tematem, odnosiłem wrażenie, że dzieciaki wcale mnie nie słuchały. Do tego często porozumiewały się sobie tylko znanymi zwrotami (np. ajajzyto, czy apupalaska), co w pewien sposób wykluczało mnie z kręgu dyskutantów. Dotarło do mnie, jak ja mało o nich wiem. Koniec końców, niestety wszedłem w ich konwencję dyskusji, co przełożyło się na to, że w kółko odpowiadałem: „robię piaskownicę”, „robię to samo co przed chwilą”, „ jeszcze trzy dni”, „widzisz tu jakąś huśtawkę?”. Odnosiłem wrażenie, że cała czwórka droczyła się też ze mną, stosując sformułowania, o których wiedzą, że mnie irytują. Często miała więc miejsce wymiana zdań typu:

  • Co?
  • Pstro.
  • Słucham?
albo

  • A dlaczemu?
  • Nie ma takiego słowa.
  • A dlaczego?
lub

  • Chcę pić!
  • Nie rozumiem.
  • Proszę pić.
W planach miało być budowanie wzajemnych relacji opartych na zaufaniu i szacunku. Chciałem pokazać piękno pracy fizycznej. Chciałem ich włączyć do wspólnej aktywności.
Wyszło na to, że czterech inteligentów stało nad jednym kopaczem, ciągle pytając „kiedy będziemy mogli się bawić w piasku?”, czasami tylko sprawdzając, czy aby nie wykopałem zbyt płytkiego rowka. Dlatego wszystkie moje plany wzięły w łeb. Cieszyłem się, gdy dzieci szły na trampolinę, coś zjeść, albo na południową drzemkę. Cieszyłem się, gdy szły gdziekolwiek.
Niestety to gdziekolwiek też powodowało, że musiałem mieć oczy szeroko otwarte. Każde z moich czterolatków ma wspólną cechę, która jest jednocześnie pozytywna i negatywna, jednocześnie należałoby ją wzmacniać jak i osłabiać. Chodzi o skarżenie. „Kablują” na siebie niemal na okrągło. I chociaż powinienem potępiać skarżypyctwo, to często mówię „idź sprawdź, czy ktoś nie broi za domem”.
Któregoś dnia przybiegł Ptyś, krzycząc „Romulus wchodzi w te liście!”. „A niech wchodzi” - odpowiedziałem, myśląc o winobluszczu. Okazało się, że wszedł w świeżo posadzone róże i wiele połamał (dwie nadal znajdują się na OIOM-ie ). Trudno zliczyć wszelkie irracjonalne zachowania dzieci i powodowane przez nie szkody. Trudno też określić, które z nich jest w tej materii lepsze, czy gorsze. Remus potrafi wleźć na drzewo i pozrywać niedojrzałe jabłka, Ptyś wręcz rozkoszuje się rozsypywaniem piasku, Romulus zjada gąbki do mycia, a Balbina uwielbia siadać w najpiękniejszą kępę kwiatów. Tak mógłbym wymieniać jeszcze długo.

Dlatego uznałem kultywowanie naturalności naszych pociech, za kiepską metodę wychowawczą. Tym bardziej, że nawet trudno tutaj mówić o jakiejś większej spontaniczności. W założeniu to ja miałem być tym, którego dzieci chcą naśladować i z którym chcą się utożsamiać. W praktyce wyszło, że najchętniej uczą się od siebie... i to tych najgorszych rzeczy.

Być może to jeszcze nie ten czas, nie ten wiek dzieci, za duża ich ilość, zbyt płytka moja wiedza i doświadczenie, albo zwyczajnie są to techniki możliwe do zastosowania tylko w przypadku wyjątkowych dzieci. W każdym razie szybko wróciłem do sprawdzonych i skutecznych metod. Montessori i Kohn muszą jeszcze poczekać.
Niedawno była u nas w odwiedzinach Jowita (nasza koordynatorka). Nie wnikam w to, ale pewnie są pytania, które należy dzieciom zadać, aby ocenić ich relacje z rodzicami zastępczymi. Miała więc miejsce taka oto wymiana zdań:

  • A co się dzieje, jak jesteście niegrzeczni
  • Jest wypad.
  • I co wtedy?
  • Uciekamy przed wujkiem.
Coś w tym jest, ponieważ gdy wieczorem wszyscy mają już leżeć w swoich łóżkach, a ja wchodzę do pokoju (widząc przez elektroniczną nianię, że towarzystwo świetnie bawi się na podłodze) – to jest tylko „myk-myk” i nagle każde z dzieci leży w swoim łóżku, przykryte po czubek nosa.
Oczywiście nie śmiem twierdzić, że któreś z nich robi to dlatego, aby sprawić mi przyjemność. Zwyczajnie działam tutaj z pozycji siły, chociaż nie stosuję ani siły fizycznej, ani psychicznej.
O co więc chodzi? Powiedziałbym, że moje metody wychowawcze opierają się na sztuce prowadzenia negocjacji. Ładniej można powiedzieć, że wpajam w dzieci zasady i pokazuję czym są konsekwencje i umiejętności pójścia na kompromis. A tak naprawdę, to chodzi o „przekupstwo i szantaż”, „karę i nagrodę”. Majka uważa, że uczymy dzieci w ten sposób tego, że robi się tylko coś za coś, że dzieci nie uczą się bezinteresowności, altruizmu.
Może ma rację, chociaż jej tłumaczenia i próby dotarcia do głębszych pokładów umysłu też nie za bardzo zdają egzamin.
Moje postępowanie z dziećmi, może nie jest na topie obowiązujących trendów psychologicznych, ale ma jedną podstawową zaletę. Uczy dzieci mechanizmów, które będą obowiązywały przez całe ich dorosłe życie.
Pokazuję jakie korzyści spłyną na dziecko, gdy dostosuje się do naszych oczekiwań, oraz jakie poniesie straty gdy nas nie posłucha. Owszem jest to działanie z pozycji siły (bo przecież konsekwencje w czystej postaci, dzieją się same, a tutaj to ja określam zasady). Ale przecież gdy pójdzie kiedyś do pracy, to też będzie musiało dostosować się do obowiązujących reguł. Już teraz w przedszkolu obowiązują one w łagodniejszej formie. Romulus wie, że jak kogoś ugryzie, to będzie siedział przy osobnym stole, a Balbina musi pogodzić się z tym, że nawet księżniczki nie przebierają się w przedszkolu w nowe kreacje. Pewnie, że są osoby, które w dorosłym życiu ciągle idą pod prąd. Ale niech to będzie ich własna decyzja, wynikająca z ich potrzeb... a nie efekt wychowywania od najmłodszych lat. Nasze dzieci są jeszcze w tym wieku, w którym ciągle próbują, ciągle testują swoich opiekunów. Ostatnio doszliśmy do wniosku, że Balbina sobie wykombinowała, że jak zrobi siku w majtki, to dopnie swego i pani przedszkolanka i tak ją przebierze. No to od kilku dni mówimy jej (zawożąc do przedszkola), że zapomnieliśmy rzeczy na zmianę i jak zrobi siku, to będzie się musiała przebrać w rzeczy Ptysia. Na razie działa.
Tak więc codziennie negocjuję z naszymi maluchami, co będzie gdy postąpią tak, czy inaczej. Najważniejsze jednak, aby groźba była realna (bo przecież trzeba być konsekwentnym), a nagroda nie nastąpiła zbyt szybko... najlepiej tuż przed końcem zaplanowanej czynności, albo pod koniec dnia. Dzieci wyjątkowo łatwo dostosowują się do wyznaczonych reguł. Nie ma więc większego problemu, gdy Ptyś dostaje po kolacji „krówkę”, a reszta na to patrzy. Czasami tylko muszę nieco przymknąć oko (obniżając poprzeczkę), bo taki Romulus mógłby nigdy nie zjeść tej przysłowiowej krówki.

Wracając do budowy placu zabaw... też musiałem w pewnym momencie przejść do negocjacji. Trzeba było jakoś utemperować ten przemądrzały wulkan energii. Ustaliliśmy, że jak tylko będzie gotowy fragment piaskownicy o wymiarach dwa na dwa, to dzieciaki będą mogły przynieść swoje zabawki i się tam bawić - dając mi tymczasem święty spokój. Wprawdzie nie wiedzą one co to jest dwa na dwa, ani nie mają poczucia upływającego czasu, to jednak podświadomie czuły, że ta nagroda jest już w zasięgu ręki.

Puzzle dla prawdziwego mężczyzny
Najgorzej było, gdy zabrałem się do budowania wyposażenia. Okazało się, że ten łatwy montaż polegał na połączeniu do kupy 118 listew, za pomocą 11 kilogramów rozmaitych wkrętów, śrub i okuć. Nasze zuchy czuły ogromną potrzebę wykonania tej czynności samodzielnie. Na to niestety zgodzić się nie mogłem, ale pozwalałem im być w pobliżu, czasami potrzymać jakąś listewkę, albo wkręt. Bywało, że Majki nie było w domu, a ja nagle potrzebowałem trzeciej, albo czwartej ręki do przytrzymania jakiegoś elementu. W takich momentach dzieci czuły się naprawdę ważne i potrzebne. Z dumą patrzyły jak budowa coraz bardziej pnie się do góry i nawet przestały co chwilę pytać „kiedy wreszcie będzie koniec?”. Po kilku dniach wszyscy doczekaliśmy uroczystego otwarcia. Nie było łatwo, chociaż ten spędzony razem czas z pewnością korzystnie wpłynął na nasze wzajemne relacje.

Nadzór budowlany podczas inspekcji

Efekt końcowy


Jednak morał tej historii jest zupełnie inny: „nie ma to jak wysłać czterolatka do przedszkola”.



niedziela, 9 czerwca 2019

--- Prokurator


Trzy lata temu, gdy mieliśmy same niemowlaki, całkiem przyzwoitych rodziców biologicznych i nasze życie było bezproblemowe, zacząłem się zastanawiać, jakie właściwie są moje kompetencje do sprawowania funkcji rodzica zastępczego. Doszedłem do wniosku, że przydałoby się nam jakieś trudne dziecko, abym mógł ocenić, czy jestem właściwą osobą na właściwym miejscu. Po kilku tygodniach, gdy zawitał do nas Kapsel, zacząłem żałować swoich myśli.
Niedawno, gdy czytałem o rozmaitych perypetiach rodziców zastępczych (ich problemach z sądami, rodzicami i wszelkimi urzędami), stwierdziłem że nasza rodzina ma dużo szczęścia. Przez ponad pięć lat, nikt nigdy się na nas nie skarżył, nikt nie kładł nam kłód pod nogi... mogliśmy spokojnie zajmować się opieką nad naszymi dziećmi zastępczymi. Wydaje się to takie normalne, że rodziny zastępcze należy wspierać, aby nie wyginęły jak te mamuty. A jednak słyszałem, że można nawet mieć problemy z lekarzem rodzinnym, który stwarza fikcyjne przeszkody przy wystawieniu zaświadczenia o zdolności do pełnienia funkcji rodzica zastępczego. No bo przecież on nie wie, czy ktoś nie jest uzależniony, nie leczy się psychiatrycznie, albo czy nie choruje na zatoki, skoro przyszedł zakatarzony. Czasami się zastanawiam, czy moja prawie pusta kartoteka i widywanie lekarza tylko przy okazji wizyt z dziećmi, w którymś momencie nie okażą się podejrzane.
Niestety takie moje rozważania po raz drugi ściągnęły na nas kłopoty, więc dochodzę do wniosku, że myślenie nie popłaca – chyba więcej nie będę.

Niedawno zostało złożone zawiadomienie do Prokuratury przeciwko nam i rodzinie zastępczej, w której przebywa Bill, czyli najstarszy z Ptysi.
Zażalenie to wystosował Helmut. W zasadzie, w toczącym się postępowaniu, jest on nikim. Jest tylko partnerem mamy biologicznej Balbiny, Ptysia i Billa. No ale jemu chyba wydaje się inaczej.
Ciekawy jestem, jak to się wszystko skończy, ale za bardzo się tym nie przejmuję. W zasadzie, to mogę się nawet czuć zaszczycony, ponieważ zawiadomienie o przekroczeniu swoich uprawnień dotyczyło również dwóch babć dzieci, trzech kuratorów i Prezesa Sądu, w którym toczy się postępowanie.

Dzień po tym fakcie, Helmut wystosował notatkę (drogą mailową) do naszego sądu rodzinnego. Stąd wiemy, że coś takiego miało miejsce i jakie są nam stawiane zarzuty.
Żałuję, że nie mogę tego zrobić, bo chętnie bym ją tutaj zaprezentował. Jest ona jedyna w swoim rodzaju. Mógłbym powiedzieć, że jest perełką literacką, a nawet porównałbym ją do poezji nonsensu, w której króluje bezład semantyczny, a wszelkie opisy w sposób płynny poddają się różnego rodzaju deformacjom i przekształceniom. Tyle chyba wystarczy, jeżeli chodzi o kunszt wypowiedzi Helmuta.

Wszyscy próbowali dociec, o co właściwie facetowi chodzi.
Ja zrozumiałem, co następuje:

Rodziny zastępcze:
Zadaniem prokuratury ma być natychmiastowe zainteresowanie się nami, w celu skrócenia koszmaru dzieci i jej mamy. Podobno dopuszczamy się psychicznego łamania dzieci, które stają się uległe, pierzemy im mózgi i robimy im wodę z mózgu. Do tego bezprawnie (co jest oczywiście bzdurą) pozwalamy babci spotykać się z wnukami.

Babcie, zwane przez Helmuta „pseudobabciami”:
Ponad trzy lata temu biły dzieci pasem i opiekowały się nimi tylko dla korzyści finansowych w postaci 500+. Teraz składają do sądu zawiadomienia z zemsty i dla korzyści materialnych. Niestety chłopak zapomniał, że w tym czasie nie było jeszcze 500+, Balbina odchodząc z domu babci miała zaledwie pięć miesięcy, a do tego babcie wcale nie kwapią się, aby zostać w tej chwili rodziną zastępczą dla dzieci.

Kuratorzy:
Wprowadzali sąd w błąd, poświadczając nieprawdę. Szczegółów brak.

Prezes Sądu:
Wraz z policją i rodzinami zastępczymi, przygotowuje dzieci do adopcji dla bogatych ludzi, którzy od lat składają bezpodstawne donosy na mamę dzieci (no i na niego zapewne też, bo przecież razem mieszkają). Chociaż pewne fakty mu się chyba trochę mieszają, ponieważ wspomniał o jakimś „nocnym telefonie Prezesa” (tematu jednak nie rozwinął).

Do zawiadomienia (zarówno do sądu jak też Prokuratury) została dołączona rozmowa telefoniczna z Billem, która miała posłużyć za koronny dowód potwierdzający oskarżenia Helmuta. Za chwilę jeszcze wrócę do tego wątku.

Jednak najbardziej zaciekawiła mnie reakcja sądu.
Helmut wysłał swoją notkę rano. W południe został powiadomiony PCPR i dostał dobę na ustosunkowanie się do tematu. Przed końcem dnia pracy (na szczęście PCPR-u, a nie naszego) dostaliśmy polecenie, aby się odnieść pisemnie zarówno do notatki, jak też nagranej rozmowy telefonicznej. My dostaliśmy już tylko nieco ponad dwanaście godzin, bo przecież przed przesłaniem do sądu należało się jeszcze z tym zapoznać i być może dokonać jakichś poprawek.
Przesłuchałem nagranie, zjadłem obiad, i właśnie zabierałem się do opisania swoich spostrzeżeń, gdy do drzwi zapukał kurator sądowy. Wyspowiadaliśmy się ze wszystkiego, co jest nam wiadome, chociaż kuratorka zapisywała tylko informacje sprawdzone, odrzucając te, które znamy choćby od babć, pracownika socjalnego ośrodka pomocy społecznej, czy kuratora innego sądu... chociaż te były znacznie ciekawsze. Pani kurator też nie była zachwycona tempem prac, bo przecież ona również musiała się wyrobić z opisaniem przeprowadzonego wywiadu do dnia następnego.
Przy okazji przejrzała wszystkie pomieszczenia, bo przecież mogłoby się okazać, że pędzimy bimber, hodujemy marihuanę, albo jesteśmy „dziuplą” i przerabiamy samochody na części zamienne.

Następnego dnia punkt siódma, pisma z obu pogotowi leżały na biurku naszej koordynatorki. Pani dyrektor nie miała zastrzeżeń do zawartych tam uwag. Stwierdziła, że widać, iż pisały to dwie różne osoby (bo style bardzo odbiegały od siebie), a do tego we wszystkich spostrzeżeniach byliśmy zgodni. Tak więc nasze opinie zostały dołączone do całej dokumentacji wysłanej do sądu, bez najmniejszej korekty cenzorskiej. Poza tym znalazło się tam jeszcze jedenaście innych pism dostępnych PCPR-owi, w tym opinia na nasz temat (ale w to już wglądu nie mieliśmy).

A mawiają, że sądy działają opieszale...

Bo działają. Od tego dnia minęło już kilka tygodni i cisza jak makiem zasiał. Nie mam pojęcia, czy postępowanie zostało umorzone jako bezzasadne, czy też mogę spodziewać się wizyty panów w czarnych kominiarkach o szóstej nad ranem.

Rozwinę jeszcze temat dołączonej rozmowy telefonicznej. Przede wszystkim dowiedzieliśmy się, że jesteśmy podsłuchiwani i nagrywani. A przecież nie wyraziliśmy na to zgody. Próbowaliśmy zgłębić ten temat od strony prawnej, i okazało się, że mama dzieci ma prawo nagrywać rozmowy i wykorzystać je na rozprawie w swojej sprawie. Natomiast Helmut jest osobą postronną i bez problemu moglibyśmy go skarżyć z powództwa cywilnego.

A cóż takiego było na tym nagraniu, co tak bardzo zbulwersowało Helmuta? Wszyscy, którzy odsłuchali tę rozmowę, zgodnie twierdzą, że mogłaby być ona materiałem dowodowym na rozprawie mamy o psychiczne znęcanie się nad synem. Bo faktycznie to ona, a nie rodzina zastępcza, przez kilkanaście minut próbuje złamać psychicznie Billa. W końcu jej się to udaje. Jedyną rzeczą, do której osobiście mógłbym się przyczepić, jest pozwolenie mamie na tak długie dręczenie chłopca. Chociaż może teraz łatwo mi oceniać innych, a sam postąpiłbym dokładnie tak samo. Jednak nauka nie idzie w las. Z tego co wiem, to teraz jest krótko i na temat. Z kolei nasze rodzeństwo samo kończy rozmowę po mniej więcej trzydziestu sekundach. 

Niestety Helmut jest bardzo zaborczy i każdego traktuje jak swojego potencjalnego wroga. Rodzina to dla niego tylko on i ci, którzy zasłużyli, aby do niej należeć. Niestety lista jest bardzo krótka. Szkoda, że nie potrafi zrozumieć, że dzieci jego partnerki mają jeszcze babcie, ciocie, wujków... mają swoją historię, którą on za wszelką cenę chce wymazać. Do tego w tej chwili istnieją jeszcze inne osoby, traktowane przez dzieci jak rodzina. Do tej rodziny należy nawet jeż mieszkający w naszym ogródku. I ta świadomość chyba najbardziej Helmuta przeraża, bo nie ma nad tym żadnej kontroli.

Na koniec załączę moją ocenę sytuacji, która została przekazana do sądu. Ostatecznie jest to mój tekst i nikomu nie podpisywałem, że nigdzie go nie upublicznię.

Odnosząc się do notatki pana Helmuta Foxa skierowanej do sądu, chciałbym rozpocząć od stwierdzenia, że jednak dzieci u nas przebywają. Nie wiem dlaczego pan Helmut poddaje to w wątpliwość, bo przecież często do nas dzwoni i był okres, gdy również przychodził na spotkania z dziećmi swojej partnerki (mimo, że nie jest ojcem żadnego z nich).
Osoba ta w mojej ocenie sprawia wrażenie bycia fanem teorii spiskowych, czego pewnym dowodem jest fakt nagrywania wszelkich rozmów (nie tylko telefonicznych, ale podobno również podczas spotkań dzieci z mamą)... na co zresztą nie wyraziliśmy zgody.

Może właśnie od tej rozmowy rozpocznę, ponieważ nie do końca wiem czemu przesłanie tego nagrania do sądu ma służyć. W mojej ocenie raczej świadczy ono o tym, jak sprawnie pani Isaura (mama dzieci) potrafi manipulować Billem. Obarcza go winą za to, że rozmawiał przez telefon z panem Tobiaszem (tatą Balbiny). Mówi: „ale przecież on was bił”, „pamiętasz, jak mnie bił?”, „chcesz się z nim spotykać?”, „przecież wiesz, że sprawiasz mi tym przykrość”. Po kilkunastominutowej rozmowie w taki właśnie sposób chłopiec na pytanie: „Chcesz się jeszcze z nim spotkać?”, odpowiada: „nie, nigdy”, i za chwilę słychać jego płacz. A przecież jeszcze dzień wcześniej, po rozmowie telefonicznej z tatą Balbiny, wrócił rozpromieniony: „Ciociu, kiedy przyjedzie do nas Tobiasz i pójdziemy na basen?”
Zresztą podobnie wygląda sprawa z jedzeniem. Mama przekonuje chłopca, co jadł gdy mieszkał razem z nią.

  • W naszym domu też dostawałeś na śniadanie kakao.
  • Tak?
  • Nie pamiętasz? A na kolację były płatki z mlekiem.
  • Ciociu! Mama mówi, że w domu też dostawałem płatki z mlekiem.

Biedny, zapomniał po czterech miesiącach.

Za to jego rodzeństwo przebywające w naszej rodzinie zastępczej (czyli Balbina i Ptyś), na podobnie zadawane pytania odpowiadają:

  • Co jedliście na śniadanie?
  • Bułę z dżemem.
  • A na obiad?
  • Bułę.
  • No, a na kolację?
  • Nic.
Tyle mojego komentarza dotyczącego nagranej rozmowy telefonicznej.

Mogę jeszcze tylko dodać, że dzieci przebywające u nas, sprawiają wrażenie, jakby miały zaprogramowane, co wolno im powiedzieć, a co nie. Czasami bawimy się wspólnie, śmiejemy się, rozmawiamy. Gdy nagle próbujemy wtrącić jakieś pytanie dotyczące ich przeszłości, to następuje konsternacja. Dzieci milkną. Balbina zaczyna się dziwnie uśmiechać, a Ptyś nieruchomieje. Bardzo trudno jest „wyciągnąć” od nich jakiekolwiek informacje.

Próbujemy odgadnąć tę historię po symptomach. Balbina na samym początku nie pozwalała się dotknąć, nie pozwalała zrobić sobie kitek. Zresztą jej mama zwróciła nam na to uwagę, że ona taka jest i nie mamy próbować, bo i tak niczego nie przeforsujemy. Nie robiliśmy niczego na siłę, a jednak dziewczynka bardzo lubi teraz różowe sukienki, kitki i ozdoby we włosach... lubi być dziewczynką.

Balbina nie pozwalała na wykonanie jakichkolwiek zabiegów pielęgnacyjnych. Bała się obcięcia paznokci. Sprawiała wrażenie, jakby nie wiedziała, do czego służy szczoteczka do zębów, a nie pozwoliła sobie umyć zębów. Potrafiła skorzystać z toalety, ale nie myła rąk, nie spuszczała wody, nie wiedziała do czego służy papier toaletowy. Zwyczajnie opuszczała się po desce sedesowej (brudząc ją za każdym razem) i podciągała majtki.

Na początku Balbina przejawiała też pewne niepokojące zachowania seksualne. Będąc w pokoju z Ptysiem, potrafiła rozebrać się do naga, a nawet kładła się na nim symulując akt miłosny.
PCPR o tych dziwnych zachowaniach był informowany i nawet zorganizował nam terapię w ramach fundacji „Dziecko w centrum”, którą rozpoczynamy już w przyszłym tygodniu.
Z kolei Ptyś sprawia wrażenie, jakby raz na jakiś czas nagle cofał się do czasu i miejsca w przeszłości. Może sprzed kilku, kilkunastu miesięcy... a może i wcześniej. On nie przypomina sobie tego co było, on jakby nagle przenosi się w zupełnie inne miejsce. Zdarzył mi się kiedyś bardzo dziwny przypadek. Było to coś, co na zawsze utkwiło w mojej pamięci, ponieważ chłopiec jest bardzo grzeczny, posłuszny, lubi współpracować. Jest bezkonfliktowy (również w kontaktach z innymi dziećmi). Odbieraliśmy dzieci z przedszkola (mamy ich teraz czwórkę). Ponieważ Ptyś ubrał się jako pierwszy, to stwierdziłem, że pójdziemy już do samochodu, a reszta dojdzie razem z mamą zastępczą. Była to pierwsza sytuacja, gdy byliśmy sam na sam w samochodzie – najczęściej są jeszcze inne dzieci. Ptyś wszedł do środka i nagle zaczął krzyczeć, kopać w drzwi. Gdy je otworzyłem, rzucił się pędem wprost na ulicę. Na szczęście go dogoniłem, wziąłem na ręce i wsadziłem do fotelika samochodowego. Niestety żadne słowa do niego nie docierały. Krzyczał, rzucał się, okładał mnie pięściami. Trwało to, dopóki nie przyszli pozostali. Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że Ptyś za karę był zamykany w samochodzie. Do tego w jakiś dziwny sposób miał przykręcane nogi boczną szybą, aby nie narobił większych szkód. Nie jest to informacja sprawdzona. Pozwoliłem sobie ją jednak przytoczyć, ponieważ pan Helmut w swojej notce jest jeszcze mniej wiarygodny. W zasadzie opiera się tylko na przypuszczeniach, żeby nie powiedzieć – pomówieniach.

Jesteśmy razem z dziećmi już ponad cztery miesiące. Mimo, że cały czas się jeszcze poznajemy, to jednak stanowimy już rodzinę, zaczynają się nawiązywać silniejsze więzi. Jest to zupełnie naturalne i dla dobra dzieci trzeba te więzi pielęgnować. Panu Helmutowi najwyraźniej się to nie podoba. Kiedyś na spotkaniu Balbina podeszła do mamy zastępczej i powiedziała „mamo”. Zwyczajnie się przejęzyczyła, ponieważ na co dzień mówi „ciociu”. Zresztą my o sobie też mówimy ciocia i wujek. Pan Helmut był bardzo zbulwersowany. Nawet pofatygował się poinformować o tym PCPR. Dziwne tylko, że nie uważa za niestosowne mówienie o sobie „tata”.

Opiszę jeszcze krótko zachowania dzieci na przestrzeni tych czterech miesięcy.
Gdy odbieraliśmy rodzeństwo z domu mamy biologicznej, dzieci były nieco podenerwowane, ale trudno się dziwić, skoro mama raz po raz wpadała w histerię. Jednak w końcu udało się je przekonać, aby same wsiadły do samochodu. Już w drodze powrotnej emocje zaczęły opadać.
Pierwsze półtora miesiąca było w zasadzie bezproblemowe. W tym czasie rodzeństwo spotkało się raz ze swoją mamą i zaczęło uczęszczać do przedszkola. Emocjonalnie dzieci przeżyły to bardzo dobrze.
Nadszedł jednak dzień, w którym w życiu naszych dzieci zastępczych ponownie pojawił się pan Helmut. Niby nic szczególnego się nie wydarzyło, ale po tym spotkaniu Balbina zrobiła kupę w majtki, a do tego bała się nam o tym powiedzieć . Zdarzyło się to po raz pierwszy, ponieważ dziewczynka kontrolowała już swoje potrzeby fizjologiczne. . Dostawała tylko pieluchę na noc, która najczęściej i tak była sucha. Zresztą dowiedzieliśmy się od rodziców zastępczych Billa, że chłopiec posiusiał się w spodnie po drugim spotkaniu z panem Helmutem (a ma przecież prawie siedem lat).
Spotkania odbywały się raz na dwa tygodnie, a do tego rodzeństwo spotykało się razem przynajmniej raz w tygodniu. Nie były to tylko krótkie odwiedziny, ale również pobyty kilkudniowe (weekendy, długi tydzień majowy). Młodsze rodzeństwo nie chciało rozmawiać z mamą przez telefon. W zasadzie miało to miejsce tylko jeden raz, właśnie gdy Bill spędzał weekend w naszej rodzinie. Dzieci mieszkające z nami, nie wspominały mamy na co dzień. Przypominało im się, gdy druga para rodzeństwa udawała się na spotkanie ze swoją mamą.

Trudno powiedzieć, aby dzieci darzyły pana Helmuta jakąś wylewną miłością. Bardziej tą miłością darzyły prezenty, które razem z mamą przywoził. Dwa, trzy dni po spotkaniu z mamą i panem Helmutem, dzieci były rozbite emocjonalnie. Balbina zaczęła być krnąbrna, robiła siku w majtki w przedszkolu. Ptyś stawał się nieposłuszny, w przedszkolu rzucał się na podłogę, wchodził pod stoły, ławki i nie chciał wyjść. Po kilku tygodniach sprawy poszły dwutorowo. Ptyś zaczął panować nad swoimi emocjami, natomiast Balbina rozjechała się kompletnie. Zaczęła robić siku w majtki z taką częstotliwością (w przedszkolu nawet trzy zmiany w ciągu dnia), że panie przedszkolanki zaczęły rozważać zakładanie jej pieluchy.
Dzieci od początku uczęszczania do przedszkola były pod stałą opieką psychologa tej placówki. Wspólnie podjęliśmy decyzję, aby ograniczyć kontakty dzieci z panem Helmutem, chociaż faktycznie nie ma pewności, że to jego osoba spowodowała regres w zachowaniach dzieci. Jednak gdy zapytaliśmy Ptysia: „Czy chcesz się spotykać z Helmutem?”, odpowiedział: „Chcę, żeby przychodziła tylko mama”.

Na koniec wrócę jeszcze do tego nieszczęsnego spotkania dzieci z babcią, które było katalizatorem zachowań pana Helmuta. Babcia dzieci ma decyzję macierzystego sądu, umożliwiającą jej spotykanie się z Balbiną. Nam, jako rodzicom zastępczym, daje to gwarancję, że nie jest to osoba niebezpieczna i nie istnieją przesłanki, które by nam zabraniały spotkań z pozostałą dwójką rodzeństwa. Zresztą dzieci pomieszkiwały u babci. Najdłużej Bill, który ją pamięta i ucieszył się na jej widok. Gdy się wyprowadzali, Balbina była jeszcze niemowlakiem, więc dla niej babcia jest tylko babcią o charakterze świadomościowym, a dla Billa o charakterze emocjonalnym. I to jemu to spotkanie sprawiło największą przyjemność.
Jako rodzice zastępczy, nie mamy obowiązku zgłaszać do PCPR-u każdej osoby, z którą nasze dzieci zastępcze mają się spotkać. A już na pewno nie robimy dzieciom „wody z mózgu”... jak twierdzi pan Helmut.







sobota, 1 czerwca 2019

--- O więziach raz jeszcze

Wspólne sadzenie róż


Niedawno wybraliśmy się z Romulusem i Remusem na badanie więzi w Opiniodawczym Zespole Sądowych Specjalistów. Zadaniem takiego badania jest określenie kompetencji rodzicielskich rodziców biologicznych i ich relacji z dziećmi. Tym razem doszedł jeszcze jeden element, mianowicie ustalenie, jak silne więzi łączą nasze bliźniaki z ich starszymi braćmi przebywającymi w innym pogotowiu rodzinnym. Od kilku miesięcy spotykaliśmy się z rodzeństwem naszych dzieci. Była to prośba kuratora, a celem spotkań miało być zbliżenie dzieci.
I owszem, ono nastąpiło. Tyle tylko, że niekoniecznie z tymi dziećmi, co trzeba. Gdy wyjeżdżaliśmy na badanie, Majka wyjaśniła chłopcom, że jedziemy do pani psycholog, że spotkają się tam z mamą i tatą oraz Filemonem i Baltazarem.
A będzie tam Marlenka?”, zapytali. Marlenka jest dzieckiem biologicznym rodziców zastępczych. Tak jakoś wyszło, że to właśnie ją chętnie adoptowaliby na swoją siostrę. Niestety Marlenka nie podlegała diagnozie, więc na spotkaniu się nie pojawiła. Chłopcy nie ukrywali swojego niezadowolenia.
Najczęściej jest tak, że badanie więzi zwiastuje szybkie zakończenie postępowania i uregulowanie sytuacji prawnej dziecka. Panuje obiegowa opinia, że w momencie zlecenia takiej analizy psychologicznej, sędzia wie już, jaką decyzję chce podjąć. Badanie więzi ma więc być tylko podkładką pod wydane orzeczenie. Chociaż z prawnego punktu widzenia, jego ważniejszą rolą jest ograniczenie do minimum prawdopodobieństwa odwołania się od wyroku przez rodziców biologicznych. Nie można bowiem odwołać się od wyroku tylko dlatego, że on mi się nie podoba. Trzeba mieć jakieś zastrzeżenia do prawidłowości przeprowadzonego postępowania. Zatem zaniechanie wykonania badania więzi, może być doskonałym punktem zaczepienia.

Tym razem okoliczności są chyba nieco inne. Bliźniaki mieszkają z nami już ponad rok, a nie odbyła się jeszcze ani jedna rozprawa mająca na celu uregulowanie sytuacji dzieci.
Czyżby sędzina już na pierwszej rozprawie planowała odebranie praw rodzicielskich?
Niestety raczej zakładam, że oczekuje po badaniu stwierdzenia, że jednak istnieją silne więzi z rodzicami biologicznymi, a spotykanie się rodzeństwa przez kilka miesięcy, poskutkowało tym, że relacje między nimi znacznie się poprawiły. Doskonale jednak wie, że sytuacja w domu rodzinnym dzieci niewiele się zmieniła i jeszcze nie mogą wrócić do mamy i taty. Być może tym razem sędzina planuje umieszczenie dzieci w rodzinie zastępczej, zwłaszcza że kurator już kiedyś się wypowiedział, że adopcja w tym przypadku nie wchodzi w grę. Mama jest zbyt inteligentna i cały czas się stara. Do tego wynajęła prawnika, który w przypadku odebrania praw rodzicielskich, będzie szukał dziury w całym, aby odwołać się od wyroku, a potem odwlekać wszystko w nieskończoność.
Martwi mnie tylko to, że umieszczając dzieci w rodzinie zastępczej, sędzina raczej zakłada, że być może kiedyś one wrócą do mamy i taty. Zresztą ma ona w powrotach już spore doświadczenie. Filemon wrócił już raz, a Baltazar dwa razy (teraz został odebrany po raz trzeci). Dla mnie najstarszy z braci jest już dzieckiem straconym. On już nikomu nie ufa, niczego od nikogo nie oczekuje. Jest mu wszystko jedno. Wie tylko tyle, że nienawidzi dzieci (w tym również swoich młodszych braci) i nie chce zostać adoptowanym.
A rodzice? Kolejne terapie zakończone niepowodzeniem. Teraz mama podobno się „trzyma” już od kilku miesięcy (chociaż uzależnienie wcale nie było jedyną przyczyną odebrania jej dzieci). Za to tata właśnie został wyrzucony na tydzień przed ukończeniem terapii, za przekroczenie regulaminu. Zresztą tata bardzo lubi przekraczać rozmaite bariery. Ma zakaz zbliżania się do mamy na pewną odległość, ale wszyscy doskonale wiedzą, że mieszkają razem. Jednak, gdy do drzwi dzwoni kurator, tata bierze nogi za pas i czmycha przez balkon. Na szczęście mieszkają tylko na pierwszym piętrze. Chociaż niedawno tata miał jakąś operację kolana... może za bardzo się spieszył. Najciekawsze jest to, że taka ucieczka została zaobserwowana nawet przez asystenta rodziny. Ale dla sądu liczy się tylko to, czy w czasie wizyty kuratora, tata jest w domu, czy go nie ma.
Wszystko to trwa już mniej więcej osiem lat. Zmieniają się tylko partnerzy, a mama cały czas się stara. Pamiętam, że gdy mieszkał z nami Filemon, i jak wieczorem chciało mu się już spać, to szedł do swojego łóżeczka, wyciągał przez szczebelki kołderkę i kładł się na niej gdzieś w kąciku na podłodze. Tak właśnie robił w swoim domu.
Do takiej rodziny mają wrócić nasze bliźniaki?

Być może jednak tym razem sędzina się zdziwi opinią wydaną przez psychologów. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że będzie ona przedstawiała rodziców w złym świetle, a ich kompetencje rodzicielskie zostaną podważone. Może też być zasugerowane, że chłopcy pod względem emocjonalnym są gotowi na zamieszkanie w nowej rodzinie, z jednoczesnym zaprzestaniem kontaktów z rodzicami biologicznymi, że więzi zarówno z rodzicami, jak też rodzeństwem są bardzo słabe. Otworzy to sędzinie furtkę do odebrania praw rodzicielskich i skierowania dzieci do adopcji. Czy z tego skorzysta?

Krótko opiszę, jak w mojej ocenie wyglądało spotkanie rodziny. Wszystko trwało niemiłosiernie długo, ale można przyjąć, że czwórka rodzeństwa spędziła mniej więcej cztery godziny w towarzystwie rodziców (chociaż z przerwami, ponieważ rodzice byli przecież brani do odpowiedzi przez panią psycholog).
Najstarszego z dzieci Baltazara, w zasadzie mógłbym pominąć. Na powitanie powiedział do naszych bliźniaków „cześć chłopaki” i na pożegnanie „cześć chłopaki”. Przez większą część czasu siedział z nosem wlepionym w smartfona, a gdy nagle to mu się znudziło, to zapragnął coś pokolorować. Filemon (średni z braci, który kilka lat temu był przez krótki czas w naszej rodzinie), zaczął od rozpracowania wszystkich zabawek, które znajdowały się w pokoju zabaw. Dużo czasu mu to nie zajęło, ponieważ większość z nich była niekompletna i tylko jedna miała działające baterie. Postanowił więc pobawić się z bliźniakami. Też dość szybko się znudził. Być może stwierdził, że to nie ten poziom, albo poczuł się urażony, bo Romulus z Remusem raczej zajmowali się sobą, jego z lekka „olewając”.
No to wtedy wybrał sobie do zabawy mnie. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że mam twarz jak grzechotka, bo raczej nie jest możliwe, aby pamiętał mnie z czasu, gdy miał półtora roku. Na szczęście po jakimś czasie wciągnął do zabawy swoją mamę zastępczą. Na szczęście dlatego, że obawiałem się, iż za chwilę zostanę wyrzucony z pokoju... tyle robiliśmy zamieszania i hałasu. Oczywiście zabawy były typowo fizyczne. Od tych bardziej inteligentnych jest Majka, ale jej Filemon sobie nie wybrał.
Nasze bliźniaki bawiły się doskonale w swoim towarzystwie. Wystarczyło im kilka samochodów i korytarz długi na kilkanaście metrów.
Mama dzieci nie miała zbyt wielu pomysłów na zabawę, ale się starała. Chodziła za bliźniakami po tym korytarzu w te i z powrotem, próbując nawiązać jakiś dialog. Większą atrakcją stawała się, gdy wyciągała z torby jakieś batoniki i sok do popicia.
Za to tata nie przejmował się niczym, nawet nie próbował udawać. Cały czas siedział na krześle (co kilkanaście minut wstając, aby rozprostować kości), ziewał i strasznie się nudził. Próbowaliśmy zmobilizować Filemona, aby go trochę rozruszał i też rzucił piłkę w jego kierunku. Niestety tata nie za bardzo wiedział, co ma z tą piłką zrobić. Pewnie pomyślał, że chłopcu przypadkowo wypadła ona z rąk, więc mu ją zwyczajnie oddał. No to Filemon wrócił dalej „męczyć” swoją mamę zastępczą i mnie.

Czego uczą mnie takie spotkania?
Przede wszystkim dają mi dużo argumentów do rozmowy z osobami, które uważają, że więzy krwi to podstawa budowania więzi, że należy zrobić wszystko, aby „naprawić” rodzinę biologiczną, bo tylko w niej mogą się rodzić głębsze relacje.
Najczęściej tak jest (bo przecież większość dzieci wychowuje się w swojej rodzinie biologicznej). Są to jednak dwie zupełnie, niezwiązane z sobą rzeczy.
Patrzyłem na to czteroosobowe rodzeństwo i dochodziłem do przekonania, że na dobrą sprawę nic ich nie łączy. Każde żyje w swoimi świecie. Nawet nazwiska wszyscy mają różne (poza bliźniakami, ale ich traktuję w tych rozważaniach jak jedno ciało). Zapomniałem... mamę mają wspólną. Będzie o nich walczyć jak lwica. Tylko po co? Aby za trzy lata cała historia powtórzyła się ponownie?
Nie jestem fanem nierozłączania rodzeństw za wszelką cenę. W tym przypadku, koszt emocjonalny takiej operacji byłby niewielki. Przynajmniej teraz. Ale to właśnie teraz czas dla bliźniaków zaczyna biec coraz szybciej. Jeszcze trochę, a chłopcy powielą los swojego najstarszego brata.

Będąc na badaniu więzi z bliźniakami, chciałem też się wypowiedzieć przed paniami psycholożkami, a przynajmniej uzupełniać to, o czym miała mówić Majka. Niestety nie mogłem. Chłopcy nie chcieli zostać tylko w towarzystwie swojej rodziny. A przecież ją znają. Widują się z mamą kilka razy w miesiącu. Z tatą może trochę rzadziej. W tej chwili już tylko wtedy, gdy bliźniaki jadą na weekend do swojej babci, która ma prawo ich urlopować.

Tym sposobem doszedłem do tematu więzi, a dokładniej tego, jak ja je postrzegam w chwili obecnej.
Więzi są pewnego rodzaju tworzywem, które w stosunkowo łatwy sposób daje się modelować. Najczęściej to kształtowanie odbywa się samoistnie, jednak bywa że trzeba trochę temu procesowi pomóc. W przypadku naszych bliźniaków zadziało się to samo z siebie... a dokładniej - kształt ich obecnym więziom nadał czas. Więzi z rodzicami biologicznymi na tyle się rozluźniły, że rodzice nie są już dla tych dzieci kimś ważnym. Ktoś mógłby powiedzieć, że w takiej rodzinie nigdy nie było prawidłowych więzi. Oszem, one nie były bezpieczne... ale jakieś były. Niedługo staniemy przed koniecznością zmierzenia się z inną trudnością – koniecznością rozstania się. W tej chwili chłopcy mają bardzo silne więzi z nami. Teraz to my jesteśmy dla nich najważniejsi, to my stanowimy dla nich rodzinę. Gdy mówią o domu, to myślą o naszym domu.
Kiedyś się zastanawiałem, czy w procesie adopcji, dzieci zrywają dotychczasowe więzi i zawiązują nowe, czy przenoszą je z jednej osoby na drugą. Myślę, że ani jedno, ani drugie. Jednocześnie może współistnieć wiele więzi. Jedne są słabsze, drugie silniejsze.
Może teraz trochę pofantazjuję, ale czy możliwe jest, aby te więzi z rodzicami biologicznymi nigdy nie wygasły do zera, nawet po adopcji? Myślę, że tak. Nikogo nie chcę namawiać do utrzymywania kontaktu z rodzicami. Najczęściej nie są oni pozytywnie nastawieni do rodziców adopcyjnych, najczęściej do nikogo nie są nastawieni pozytywnie, bo najczęściej im te dzieci odebrano wbrew ich woli. Ale może jakaś kartka raz w roku z życzeniami, albo jakieś przesłane zdjęcie. Nie byłby to ukłon skierowany w stronę rodziców, ale byłby to ukłon skierowany w stronę dziecka. Nawet my jako pogotowie rodzinne, moglibyśmy być pośrednikiem, bo przecież nasz adres i numery telefonów znają wszyscy. Pewnie wielu osobom taki pomysł wydaje się irracjonalny. Bo niby jaki to ma cel?
A może jednak ma. Większość dzieci w pewnym momencie swojego życia zaczyna dopytywać o swoich rodziców biologicznych. Może można im to ułatwić właśnie poprzez takie drobne gesty, wtedy gdy są jeszcze mali i zupełnie inaczej podchodzą do sprawy adopcji. Niektóre dzieci nawet będąc już nastolatkiem, nie pytają o rodziców biologicznych. Może wcale nie jest to powód do radości. Może te dzieci, w miejscu gdzie inne mają swoją historię – mają po prostu pustkę, której wcale nie chcą wypełnić.

No właśnie... a jak my wpisujemy się w ich historię?. Coraz częściej spotykam się z opiniami, że rodzice zastępczy, u których dziecko przebywało, stanowią duży problem dla rodziców adopcyjnych. Wielokrotnie się zdarza, że starają się oni jak najszybciej zerwać kontakt i ignorują wszelkie pytania dziecka związane z rodziną zastępczą. Mówią, że robią to dla dobra dziecka, aby łatwiej mu było nawiązać więzi z nową rodziną. Ich zdaniem jest to dla dziecka bezpieczniejsze.
Martwi mnie to, że takie wypowiedzi pojawiają się przede wszystkim w internecie, gdzie wystarczy podpisać się jako „Kasia”, "Basia", albo pozostać „Anonimowym”. Czy to oznacza, że rodzice, których spotykam w swoim życiu, też czują, że utrzymywanie kontaktów z rodzicami zastępczymi nie jest właściwą drogą, a tylko rozum podpowiada, że może ma to sens? Nie wiem. Ale wiem, że nagłe odcięcie dziecka od osób, które przez pewien czas były mu bliskie, nie jest dobrym rozwiązaniem.
Tacy rodzice adopcyjni często nie słuchają tego, co mówią do nich psycholodzy, albo wyłapują z ich wypowiedzi to co im odpowiada. Czasami tylko fragmenty, dobudowując sobie resztę. W pewien sposób tworzą własną definicję dobra dziecka. Oznacza to jednak, że nie podążają za nim, ale za swoimi potrzebami. Napisałem na początku, że więzi można modelować. Można, ale ich kształtowanie zdecydowanie skuteczniejsze jest ze strony osób, które już mają silnie wykształcone pozytywne relacje z dzieckiem. Dlatego ważne jest, aby pokazać dziecku, że rodzice wzajemnie się lubią, rozmawiają ze sobą, czasami się spotykają.

Uważam, że te więzi z nami (rodzicami zastępczymi) są dla dziecka bezcenne. Choćby dlatego, że jest to nabyta umiejętność, którą będzie wykorzystywało w swoim dalszym życiu. Jeżeli nagle zostaną zerwane, to ta misternie tworzona budowla może runąć jak domek z kart. Dziecko zacznie dorastać w poczuciu, że nigdy nie było dla nas kimś ważnym. I nawet nie będzie wiedziało, że nie my to uczyniliśmy, ale jego rodzice, nie pytając go o zdanie, potrzeby, uczucia.
A przecież dziecko pamięta, jak rodzic zastępczy mówił, że je kocha, że jest najpiękniejsze, najmądrzejsze, najwspanialsze. I co z tego zostaje? Przeświadczenie, że dorośli rzucają słowa na wiatr, żeby brutalnie nie powiedzieć, że kłamią. Że nie warto kochać, bo przecież ten dorosły w pewnym momencie zniknie.
Gdy po wielu latach okazuje się, że dziecko nie jest tak zrównoważone emocjonalnie, jak jego rówieśnicy ze szkoły, to zaczyna się poszukiwanie przyczyny w genach, w traumach z wczesnego dzieciństwa. Pojawiają się wątpliwości „a może Ośrodek Adopcyjny jednak nie był z nami do końca szczery?”
Mało kto uświadomi sobie, że to on zniszczył stabilność emocjonalną swojego dziecka, uważając że miłość wszystko uzdrowi. Ale dziecko pamięta, że rodzic zastępczy też mówił o miłości... i zniknął. To kiedy zniknie ten adopcyjny?.
Przejście dziecka do rodziny adopcyjnej jest bardzo mocno przesycone emocjami. Zastanawiam się tylko, czy czasami nie zapominamy, kto występuje tutaj w roli głównej. Myślę też o naszej rodzinie. Zaczynamy posługiwać się pewnymi schematami, mamy opracowany idealny model przekazania dziecka rodzicom adopcyjnym, który wspólnie z nimi staramy się wdrażać w życie. No i dobrze, że tak robimy. Ale robimy tak, ponieważ jesteśmy do tego przygotowani, odpowiednio przeszkoleni (zarówno rodzice zastępczy, jak też adopcyjni). A dziecko?
Dziecko nie odbywa specjalistycznych kursów, ono nie ogarnia rozumowo tego co się dzieje. Dlatego właśnie dorośli powinni zejść do jego poziomu i wykazać się chociaż odrobiną empatii.

Jednak chęć posiadania dziecka tylko dla siebie nie dotyczy wyłącznie rodziców adopcyjnych. Gdy czasami patrzę na adopcje przez rodziców zastępczych prowadzących pogotowia rodzinne, to zastanawiam się, czyje potrzeby są tutaj realizowane i czyje dobro jest najważniejsze. Pewnie, że można tłumaczyć, że było to dziecko mocno zaburzone, które nie miałoby szans na normalną adopcję. Czasami tak jest, ale czasami jest to tylko tłumaczenie. Ile jeszcze takich dzieci pojawi się w danej rodzinie? A może za jakiś czas pojawi się dziecko, z którym rodzic jeszcze bardziej zwiąże się emocjonalnie. Przecież nie da się wszystkich adoptować. Zresztą życie w pogotowiu (z punktu widzenia dziecka) nie jest usłane różami. Jak ktoś kiedyś ładnie to ujął, jest to tygiel emocji. Dzieci, które do nas przychodzą często z bardzo zaniedbanych rodzin, zaczynają od tego, że walczą o jedzenie. Rzucają się na nie i napychają sobie buzie bojąc się, że dla nich nie wystarczy. Później przychodzi czas na walkę o zainteresowanie. W tej chwili doskonale to widzę po Romulusie. Gdy chłopiec jest sam, to jest dzieckiem idealnym. W grupie wstępuje w niego szatan. Plotka nie była dla chłopca zagrożeniem, bo jednak była to inna kategoria wiekowa. Jednak gdy pojawiły się Ptysie, wszystko się zmieniło. Zresztą bardzo podobny mechanizm zadziałał, gdy rok temu przyszły bliźniaki (czyli właśnie Romulus z Remusem). Sasetka z Maludą nie za bardzo mogli się wówczas odnaleźć. Ich poczucie bezpieczeństwa uległo zachwianiu. Specyfiką pogotowia rodzinnego jest to, że jedne dzieci przychodzą, inne odchodzą. Ale przez pewien czas przebywają one razem. Bywa, że między tymi dziećmi nawiązują się równie silne więzi, jak z rodzicami zastępczymi. Czasami może nawet silniejsze. I te dzieci nagle się rozchodzą. Jedno idzie do jednej rodziny adopcyjnej, drugie do drugiej. Stają się dla siebie już tylko wspomnieniem. A to adoptowane (wracając do mojej pierwotnej myśli) na to wszystko patrzy. Nie wiem, na ile kilkuletnie dziecko jest w stanie zrozumieć czym jest adopcja i co się z tym wiąże. Czy potrafi ogarnąć rozumem fakt, że nigdy nie odejdzie z tego domu? Albo, czy jest gotowe w to uwierzyć? Patrząc z jego pozycji, w zasadzie nic się nie zmienia. Ono cały czas mieszka w pogotowiu.
Ja też miałem w swojej historii pokusę adopcji... nawet trzy razy. Być może uchroniła nas umowa, którą zawarliśmy z Majką na samym początku, że nigdy nie adoptujemy żadnego dziecka. Czas koi rany, a dzieciom trzeba pozwolić odejść... licząc na świadomych rodziców adopcyjnych. Dzieci sobie poradzą, jeżeli pozwolimy im być sobą. Czasami trzeba im tylko pomóc, lekko kształtując ich więzi. One nawet tego nie zauważą.