Bycie
rodzicem zastępczym daje ogromne możliwości przyglądania się
dzieciom, poznawania ich nawyków, preferencji i potrzeb. Każde z
tych dzieci jest inne, pochodzi z innej rodziny, często oczekuje od
nas zupełnie czegoś innego niż jego kolega. Dodatkowo widzimy te
dzieci w rozmaitych sytuacjach - wtedy gdy są zadowolone lub gdy
grymaszą, gdy są wypoczęte lub gdy są zmęczone. Jesteśmy kimś
innym niż rodzina biologiczna, ale też kimś innym, niż
opiekunowie w przedszkolu, czy szkole. Mamy zawsze grupkę dzieci z
rozmaitych środowisk, ale jednocześnie pozwalamy być im sobą. Nie
narzucamy im sztywno harmonogramu dnia. Coś proponujemy, ale też
dajemy im sporo czasu dla siebie, w którym mogą wybrać czym chcą się
bawić i w jaki sposób go wykorzystać.
Dla mnie
są to bardzo ciekawe obserwacje. Zwłaszcza te, gdy dziecko próbuje
ogarnąć samego siebie, rozpoznać swoje potrzeby i zainteresowania.
Może to się wydawać dziwne, ale odnoszę wrażenie, że dzieci są
w jakimś sensie bezpłciowe. One przez długi czas nie utożsamiają
się z taką, czy inną płcią w sensie zachowań. Owszem, wiedzą
czy są chłopcem, czy dziewczynką. Wiedzą, że jedne mają
siusiaki, a inne cipki. Ale tak naprawdę, w ich ocenie jest to tylko
jedyna rzecz, która je różni. To my dorośli, w pewien sposób
narzucamy dzieciom płciowość, narzucamy im pewne zachowania,
czasami ograniczając ich potrzeby. Niedawno kilka dni spędził z
nami Bill (brat Ptysia i Balbiny). Przyjechał w towarzystwie Axela,
innego dziecka zastępczego. Była więc zdecydowana przewaga
chłopców nad dziewczynkami (5:1). Byłem ciekawy, jak Balbina
zachowa się w takim towarzystwie. Czy zabierze swoje zabawki i
będzie na uboczu? A może wtopi się w męską grupę z zabawkami
typu samochodziki czy transformery?
Okazało
się, że potrafiła zaciekawić chłopców lalkami i wózkami.
Doszło do tego, że każdy chciał się zajmować swoim dzieckiem w
wózku. Z lalkami nie było większego problemu, natomiast ze
środkami transportu – już tak. W ruch poszły nawet taczki.
Zaciekawiło mnie nie tylko to, że dla chłopców nie miało żadnego
znaczenia, że bawili się zabawkami uchodzącymi za dziewczęce, ale że najbardziej pożądany był murzynek. Jest to lalka, którą
kupiliśmy jednej z naszych córek ponad dwadzieścia lat temu.
Wybór padł wówczas na nią, ponieważ była prawie o połowę
tańsza od swojego białego odpowiednika. Była przeceniona, ponieważ
nikt jej nie kupował. A przecież lalki kupują rodzice, a nie
dzieci. To rodzice kształtują poglądy dziecka, uczą go reagowania
na rozmaite bodźce. Dla dzieci, coś co jest inne, jest ciekawsze,
warte zainteresowania i poznania. Dla dorosłych, wręcz przeciwne –
jest czymś, co należy wyszydzić i wyśmiać.
Miałem
kiedyś kolegę, który w bardzo rygorystyczny sposób wychowywał
swoje dzieci. Chłopiec miał zakaz płaczu. Ojciec mówił do niego:
„chłopaki nie płaczą”, a on się do tego stosował (chociaż
często miał z tym duże problemy). Moi rodzice nigdy nie zabraniali
mi ani płakać, ani bawić się lalkami. Mogłem grać zarówno w
korale, gumę i skakankę z koleżankami, jak też w kapsle, piłkę,
a nawet na pieniądze (w kacki, albo do muru) z chłopakami. Jakoś
wyrosłem... w poszanowaniu równości i tolerancji dla wszelkich
zachowań.
Po tym
nieco przydługim wstępie, napiszę o co właściwie mi chodzi.
Okazuje się, że kontakt z dziećmi, a konkretnie – wnikliwa ich
obserwacja, może powodować zmiany światopoglądowe. Jeszcze kilka
lat temu należałem do osiemdziesięciu procent społeczeństwa,
dzisiaj należę już tylko do szesnastu. Przez całe życie byłem tolerancyjny
wobec różnego rodzaju inności, w tym również w stosunku do osób
homoseksualnych. Jak tylko sięgam pamięcią, zawsze byłem za
zrównaniem ich praw we wszelkich dziedzinach życia, za wyjątkiem...
Tym wyjątkiem jest właśnie te 16% społeczeństwa, które nie
widzi niczego złego w adopcji dzieci przez pary homoseksualne.
Wydawało mi się to ostatnią rzeczą na tym ziemskim padole, którą
będę kiedykolwiek gotowy zaakceptować. A jednak...
Uważam,
że powinna rozpocząć się w naszym kraju jakaś debata na temat
adopcji przez pary jednopłciowe. Chociażby dlatego, aby każdy
wiedział o czym mówi, i nawet jeżeli się różni w swoich
poglądach, to potrafił to robić kulturalnie, w oparciu o argumenty.
Być może strzelam sobie blogowego samobója, bo przecież rachunek
prawdopodobieństwa nie kłamie. Osiemdziesiąt procent osób tutaj
zaglądających zapewne myśli tak jak ja kiedyś – wszystko, tylko
nie to. Niech sobie homoseksualiści robią co chcą w zaciszu swoich
domów, ale wara im od naszych dzieci. My jesteśmy solą tej ziemi,
jesteśmy rodziną tradycyjną i konserwatywną, co daje nam mandat
do tego, że cokolwiek w tym temacie powiemy, to na pewno mamy rację.
Spróbuję
zatem przytoczyć kilka argumentów i kontrargumentów. Opisać to, o
czym niektórzy zwyczajnie nie chcą słyszeć i wdawać się w
jakąkolwiek polemikę.
Na
początek może trochę historii. Ponieważ przedmiot moich rozważań
od kilku lat niemal nie schodzi ze sceny politycznej, można odnieść
wrażenie że właśnie nasz świat chyli się ku upadkowi, że oto
wyjeżdża czwarty jeździec Apokalipsy i za chwilę będzie
koniec... może będzie, ale raczej nie z tego powodu. Okazuje się,
że najstarsze dzieci wychowujące się w rodzinach homoseksualnych
są już dorosłe. Oficjalnie pierwszą prowincją na świecie, która
zezwoliła na adopcję związkom jednopłciowym, była kanadyjska
Kolumbia Brytyjska. Miało to miejsce w 1996 roku. Z kolei pierwszym
krajem na świecie, który zalegalizował zarówno adopcję, jak też
małżeństwa homoseksualne (w 2001 roku) była Holandia. Ale tak
naprawdę, wszystko zaczęło się dużo wcześniej, bo pod koniec
lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Zjawisko to dostało nawet
swoją nazwę „lesbian baby boom”. Wówczas nie było jeszcze
mowy o adopcjach, ale przecież para jednopłciowa nie musi
wychowywać dziecka, które koniecznie pochodzi z adopcji. Zresztą
nawet w naszym kraju, o czym być może mało kto wie, w rodzinach
nieheteroseksualnych wychowuje się ponad 50 tysięcy dzieci. A zatem
już na tym etapie pojawia się pewien dualizm. Nie wyrażamy zgody
na adopcję, czy na wychowywanie dzieci?
Oliwy do
ognia dolał Mark Regnerus (socjolog z Uniwersytetu Teksańskiego w
Austin), który w 2012 roku opublikował badania, z których wynika,
że dzieci par homoseksualnych są mniej szczęśliwe, częściej
zapadają na depresję, częściej popełniają samobójstwa, cechują
się niższym poziomem wykształcenia, częściej doświadczają
problemów w swoich związkach, rzadziej określają swoje relacje z
rodzicami jako bezpieczne, gorzej oceniają swoje zdrowie psychiczne,
rzadziej identyfikują się jako heteroseksualne, a nawet są
częściej zmuszane do seksu wbrew swojej woli.
Badania
te wprawdzie zostały zakwestionowane ze względu na ich niewłaściwą
metodologię i odcięły się od nich między innymi amerykańskie
Towarzystwa Psychologiczne, Psychiatryczne, Seksuologiczne (w Polsce
Instytut Psychologii PAN), to jednak informacja poszła w świat.
Różne ugrupowania chętnie powołują się na te badania, zupełnie
ignorując wiele innych, jak choćby raporty Center for Family
Research na Uniwersytecie w Cambridge (2009-2010), czy Uniwersytetu w
Melbourne (2014).
O co w
zasadzie chodziło z tym Regnerusem? Otóż bazą porównawczą w
badaniu, była ponad tysięczna grupa stabilnych rodzin
heteroseksualnych, a po drugie stronie szali postawiono rodziny
homoseksualne, wywodzące się najczęściej z rozbitych
wcześniejszych związków, rodziny przybrane i pozostałe (nie
dotarłem do informacji, co to za grupa rodzin). W każdym razie
znacząco zaburzyło to wynik, ponieważ problemy dzieci nie wynikały
z samego faktu wychowywania się w rodzinach jednopłciowych, ale
były następstwem braku stabilizacji w całym okresie dorastania
(również przed rozpadem wcześniejszych związków, czy mieszkaniem w
rodzinach patologicznych). Zresztą sam Mark Regnerus przyznawał, że
jego wyniki badań są często wypaczane. Chodziło między innymi o
zwiększoną ilość molestowań dzieci z rodzin
nieheteroseksualnych. W całej pracy badawczej jest tylko stwierdzony
fakt, ale nie jest sprecyzowane na jakim etapie opieki miało to
miejsce. Do tego jednym z jego wniosków jest przyznanie, że gorsze
wyniki mogą też być skutkiem ciągłego stresu związanego z
trwałą stygmatyzacją społeczną, co też przekłada się na brak
poczucia bezpieczeństwa.
W
opozycji do tych wyników jest praca dr Joanny Mizielińskiej z
Instytutu Psychologii PAN, która nie tylko jest głęboko osadzona w
polskich realiach, to jeszcze udało mi się przeczytać fragmenty
tego opracowania, których część postaram się w dalszej części przytoczyć.
Zacznę
od najważniejszego argumentu, jaki przedstawiają przeciwnicy
wychowywania dzieci przez pary jednopłciowe, mianowicie od braku
właściwych wzorców. Zacząłem się zastanawiać, na czym
właściwie polega prawidłowy wzorzec ojca, albo matki. Myślę, że
to już nie ten czas, gdy matka była od garów, sprzątania i
opiekowania się dziećmi, a ojciec miał tylko zarobić na
utrzymanie rodziny. No więc co?
No to
może matka: delikatność, miłość, ciepło, opiekuńczość,
odpowiedzialność.
A
ojciec: odwaga, siła, fantazja, determinacja, umiejętność
wspierania, skuteczność w realizowaniu zadań. Tylko, czy te cechy
są w obecnym świecie jeszcze w jakiś sposób „upłciowione”?
A może
chodzi głównie o to, aby dziecko uczyło się od rodziców
bliskości drugiej osoby, umiejętności okazywania sobie miłości i
szacunku, umiejętności komunikowania się, reagowania na różne
sytuacje. Krótko mówiąc, poznało wzorzec bycia w związku. Przy
tak postawionej tezie, nie ma znaczenia, czy dziecko ma mamę i tatę, dwie mamy,
czy dwóch ojców.
Do tego
w rodzinach heteroseksualnych, mogą przecież zdarzać się przypadki braku
poczucia bezpieczeństwa, czułości, rozmów, wspólnego
podejmowania decyzji. To też są wzorce. Tyle, że złe wzorce.
Właśnie takie znają wszystkie dzieci, które trafiają do naszej
rodziny.
Albo
przykład związku, w którym ojciec jest słaby, i syn jest pod
silnym wpływem matki. W dorosłym życiu być może będzie szukał
nie partnerki, ale kobiety, której władzy będzie chciał się
poddać (tak jak w dzieciństwie). Z kolei gdy matka będzie
wycofana, to chłopiec w dorosłym życiu może będzie interesował
się tylko kobietami uległymi. Można też wspomnieć o rodzinach
niepełnych. Chłopiec mieszkający tylko z matką, do tego mający
negatywny przekaz o ojcu, może dorastać w nienawiści do wszelkich
męskich aspektów swojego pochodzenia. Natomiast mieszkający z
ojcem wiecznie oskarżającym swoją byłą partnerkę, może widzieć
w kobiecości uosobienie wszelkich wad, co będzie prowadziło do
poszukiwań kobiety idealnej. Tak więc sama heteroseksualność nie
daje żadnej gwarancji. W każdym związku ważni są ludzie. Dziecko
musi przede wszystkim nauczyć się od rodziców umiejętności
budowania relacji, komunikowania swoich potrzeb i asertywności. Bo
to są cechy, które umożliwią mu zmierzenie się ze światem
zewnętrznym. Czy do tego potrzebne są dwie płci? Czasami wystarczy
tylko jedna mama, albo jeden tata.
Zwracana
jest też uwaga na to, że przecież dziecko nie żyje tylko w
hermetycznym świecie swoich homoseksualnych rodziców. Istnieją
przecież babcie, dziadkowie, ciocie, kuzynostwo, nauczyciele,
koledzy. To też są pewne wzorce, z których dziecko czerpie swoją
wiedzę o świecie.
I
naprawdę dziecku nie jest potrzebny wzorzec tradycyjnej rodziny,
rozumiany w takim sensie, że chłopiec musi umieć naprawić
samochód, zrobić remont mieszkania i zorganizować wycieczkę dla
całej rodziny. Z kolei dziewczynka niekoniecznie musi piec babki,
zszywać skarpetki i pięknie pachnieć.
Joanna
Mizielińska w swojej pracy też nie dokonuje jakiegoś sztucznego
podziału na wzorce. Jej zdaniem istnieje tylko jeden, kształtowany
„...poprzez negocjacje, przez uwzględnienie preferencji i
kompetencji partnerów oraz przez uwzględnienie praktycznych spraw,
takich jak praca zarobkowa, czy organizacja jej czasu”. Zwraca też
uwagę na to, że bywają rodziny homoseksualne próbujące
realizować model tradycyjnej rodziny, jednak ci zajmujący się
domem i dziećmi niemal zawsze czują pewien dyskomfort wynikający z
niedowartościowania ich pracy. Ciekawym wnioskiem jest też to, że
„... badani często krytykują tradycyjną rodzinę i podkreślają,
że ich związki są inne w porównaniu z normatywno - wykluczającym
wzorcem, jednocześnie mają tendencję do opisywania swoich rodzin
jako normalnych i zwyczajnych”.
Drugą
bardzo ważną kwestią, jest dbanie o dobro dziecka (chociaż
niektórzy twierdzą, że nie chodzi o żadne dobro dziecka, ale
dobro swoich poglądów).
Przeciwni adopcjom przez pary jednopłciowe
podkreślają, że dzieci na każdym kroku będą odczuwać inność,
będą szykanowane, będą miały niskie poczucie własnej wartości,
a ich rodzice będą coraz bardziej sfrustrowani. Tutaj odniósłbym
się do tego, o czym napisałem na samym początku (o zabawach
naszych dzieci lalkami). Dziecko nie odczuwa inności, dopóki ktoś
mu o tym nie powie. Gdy patrzy na kolegę to widzi tylko kolegę
(najwyżej mniej lub bardziej sympatycznego), a nie grubasa,
rudzielca, biedaka, syna alkoholika, muzułmanina, czy
homoseksualisty. Dlatego między innymi uważam, że debata na temat
adopcji przez pary jednopłciowe byłaby tak ważna, bo edukację
należy rozpocząć od góry. Zresztą gdy czytałem rozmaite
procentowe porównania dotyczące akceptacji par homoseksualnych i
możliwości wychowywania przez nie dzieci, to najbardziej otwartą
grupą jest młodzież. Duże znaczenie ma też poziom wykształcenia
i miejsce zamieszkania. Najbardziej zatwardziałą i niezdolną do
zmian światopoglądowych grupą jest 50+, do której i ja należę.
Z kolei
rozmaite badania pokazują, że dzieci wychowujące się w rodzinach
nieheteroseksualnych, wcale nie czują się gorsze, a wręcz mają
luźniejsze podejście do życia. Jedyne co je różni to
nieprzywiązywanie wartości do tego co jest chłopięce, a co
dziewczęce. Tutaj mogę tylko podać kilka nazwisk (ponieważ w
żaden sposób nie wnikałem w opracowania tych osób): Susan
Golombok, Charlotte J.Patterson, Judith Stacey, Dorota Majka-Rostek.
W tym
wątku należałoby też zadać pytanie, dlaczego dzieci z tradycyjnych rodzin, tak chętnie
utożsamiają się z matką lub z ojcem (dziewczynka z matką,
chłopiec z ojcem), a na pewnym etapie życia zaczynają w pewien
sposób adorować płeć przeciwną (bo przecież nie bez powodu mówi
się o córeczce tatusia i synku mamusi)? Jak to wygląda w przypadku
dzieci w związkach jednopłciowych?
W tym
momencie nie będę się zbytnio wysilał, tylko zacytuję Katarzynę
Banach z Instytutu Studiów Społecznych na Uniwersytecie
Warszawskim:
„Od
najmłodszych lat wpajane jest nam przekonanie, że między płciami
istnieją pewne immanentne różnice, mające swoje podłoże w
odmienności biologicznej obu płci. Ten esencjalizm (biologiczny i
nie tylko) tworzy podstawę do naturalizowania różnic między
płciami, czyli utrzymywania, że różnice te są naturalne,
niezmienne i absolutne. Proces ów w dużym stopniu dokonuje się
właśnie w trakcie socjalizacji pierwotnej w rodzinie. Przykładem
wzmacniania różnic między płciami jest choćby kupowanie chłopcom
i dziewczynkom odmiennych ubrań, książek czy zabawek – takich,
które zgodne są ze społecznym wzorcem płci kulturowej, jak
również stawianie wobec nich odmiennych oczekiwań odnośnie
pożądanych zachowań i postaw.
(…)
Wpływ
rodziny na socjalizację do ról płciowych jest zatem niepodważalny
i wielostronny.
Większość
badań poświęconych roli rodziny w procesie nabywania ról
płciowych nie uwzględnia ważnych zmiennych takich, jak tożsamość
seksualna rodziców, rasa i etniczność, klasa społeczna czy ogólna
sytuacja socjoekonomiczna rodziny (por. Epstein, Ward 2011; Lopéz
Sanchéz 1984; Witt 1997). Wnioski z tych analiz dotyczą prawie
wyłącznie rodzin rasy białej, z klasy średniej, z dwojgiem
heteroseksualnych rodziców. Nie możemy zatem generalizować ich na
ogół populacji. Wydaje się, iż – uwzględniając powyższe
zmienne i badania na zróżnicowanej populacji – należałoby
najpierw podjąć próbę lepszego zrozumienia procesu, w którym
dzieci uczą się płci kulturowej, gdyż może okazać się, że
występują tu istotne różnice ze względu na przekazywane normy i
wartości.
(…)
W wielu
badaniach stwierdzono, że w rodzinach jednopłciowych przekazuje się
mniej stereotypowe modele kobiecości i męskości oraz w mniejszym
stopniu nakłania się dzieci do wypełniania kulturowo
zdeterminowanych ról związanych z płcią (por. Anderssen i in.
2002; Bos, Sandfort 2010; Fulcher i in. 2008; Green i in. 1986;
Hoeffer 1981; Stacey, Biblarz 2001; Sutfin i in. 2008).
(…)
Badanie
wykazało, że główną zmienną wyjaśniającą nie była tożsamość
seksualna rodziców, a podział ról w ich związku. Im podział ten
był bardziej egalitarny (rodzice starali się po równo dzielić
między sobą pracę zarobkową i obowiązki domowe), tym mniej
stypizowane były ich dzieci pod względem płci kulturowej –
szczególnie w kwestii preferencji przyszłego zawodu. Co ciekawe, w
badaniu okazało się, że dzieci z rodzin bardziej egalitarnych w
mniejszym stopniu przypisywały poszczególne aktywności czy zawody
jednej z płci, co oznacza, że w mniejszym stopniu były one
świadome kulturowych stereotypów płci (por. Fagot, Leinbach 1995;
Lackey 1989; Lippa 2002). Transgresje ról płciowych w takich
rodzinach są rzadziej postrzegane jako coś negatywnego, choć w
przypadku chłopców spektrum akceptowalnych zachowań wykraczających
poza role tradycyjnie przypisane mężczyznom jest węższe, niż w
przypadku dziewczynek (Fulcher i in. 2008; Helwig 1998, Sutfin i in.
2008).”
Kolejnym
ważnym argumentem jest to, że dzieciom z takich rodzin nie będzie
powodziło się w miłości, bo najczęściej i tak będą szły
śladem swoich rodziców, a te oporne i niewzruszone w byciu
heteroseksualnym, nie będą wiedziały jak się obejść z płcią
przeciwną. Tutaj kontrargumentów jest co niemiara. Gdyby założyć, że orientacja seksualna dzieci jest determinowana przez orientację ich rodziców, to przede wszystkim
należałoby odrzucić ugruntowaną już wiedzę o prenatalnej
genezie homoseksualizmu. Wprawdzie pełnej zgodności wśród
naukowców nie ma, co powoduje, że całkiem sporo jest zwolenników
teorii, iż homoseksualizm jest chorobą nabytą, a przynajmniej
skutkiem niewłaściwego wychowania, to jednak w tym drugim przypadku,
trzeba by się jeszcze zastanowić, dlaczego większość
homoseksualistów pochodzi z rodzin heteroseksualnych. Owszem,
mniejszość mniejszością, co przekłada się na odpowiednie
procenty, ale jakąś winą tych hetero trzeba by w takiej sytuacji również obarczyć.
Przytaczane
są przypadki samotnych rodziców, którzy choć nie są biologicznie
matką i ojcem jednocześnie, to już w sferach emocjonalnych
potrafią nimi być. Z pomocą przychodzą też dziadkowie,
rodzeństwo, koledzy, nauczyciele... w ostateczności tylko
literatura. Zresztą gdyby sięgnąć choćby do czasów mojego
dzieciństwa i wczesnej młodości, to jakie wówczas było
wychowanie seksualne? Najczęściej wcale go nie było.
Wydaje
mi się, że wiele złego robi przekaz medialny. Gdyby ktoś mnie
zapytał, z czym kojarzy mi się para gejów, to odpowiedziałbym, że
z dwójką wulgarnych i wypacykowanych facetów na paradzie równości.
Z takiego przekazu płyną wnioski, że osoby homoseksualne bardzo
lekko traktują związki, że w zasadzie chodzi tylko o seks, nie ma
żadnych norm, a podstawowymi epitetami je określającymi są
infantylizm, egoizm i narcyzm. Za słabo podkreśla się, że jest to
tylko pewien typ osób homoseksualnych, a być może tylko ludzi,
których celem jest jedynie zwrócenie uwagi na problem.
No i
tutaj zdecydowanie w sukurs przychodzi pozycja dr Mizielińskiej.
Pary homoseksualne, to normalni ludzie. Tacy, którzy pracują, płacą
podatki, odprowadzają swoje dzieci do przedszkoli i szkół. Tacy
którzy mają swoje zainteresowania i pasje. Jedyne co im przeszkadza, to nierówne traktowanie i brak mądrych zapisów ustawodawczych.
Skoro już wiadomo, że takie rodziny istnieją, to po co stwarzać
problemy. Zadam tylko jedno pytanie. Co się stanie z dzieckiem dwóch
lesbijek, gdy umrze ta, która według prawa jest matką? Przy złej
woli jakiegoś urzędnika, trafi do mnie.
Jesteśmy
jednym z tylko sześciu krajów Unii Europejskiej, w których
ustawodawca nie zna pojęcia związków partnerskich. Dodam tylko (co
mnie zaskoczyło), że w każdym z pozostałych krajów, dozwolona
jest adopcja przez pary jednopłciowe. Do tego w wielu przypadkach
najpierw była legalna adopcja, a dopiero później małżeństwo,
czy też formalny związek.
Na
koniec dochodzę być może do kwestii najważniejszej w zadanym pytaniu: "dlaczego nie?"
Nie, bo
tradycja. Nie, bo kultura. Nie, bo religia. Nie, bo takie mam
poglądy. Na co mi argumenty. Dziecko zapewne i tak woli mieszkać w domu dziecka, niż w rodzinie jednopłciowej. Dlaczego? Bo przecież to jest wbrew naturze. Niektórzy nawet idą o krok dalej, proponując zapytanie dziecka o
zgodę. Już widzę miny naszych czterolatków, gdy zadaję im takie
właśnie pytanie.
Rozumiem,
że dla kogoś ważna jest wiara. Rozumiem, że Bóg stworzył
kobietę i mężczyznę, a nie pozostał tylko przy Adamie. Mogę się
najwyżej zastanawiać, dlaczego stworzył też homoseksualistów?
„Pomyłka liczebna”, czy jednak „wodzenie na pokuszenie”.
Jednak w mojej ocenie, są to przekonania dotyczące mnie, konkretnej
jednostki i nie mam prawa przerzucać ich na całe społeczeństwo.
To mniej więcej tak, jakby Świadkowie Jehowy zaczęli walczyć o
zakaz transfuzji krwi w całym kraju, bo dla nich jest to jeden z
najważniejszych punktów wiary.
Gdy
byłem mały, to mówiło się, że jesteśmy sto lat za murzynami.
Teraz, aż strach używać takich określeń. Powiem więc, że w
kwestii adopcji przez osoby homoseksualne, jesteśmy mniej więcej na
etapie rozważań, jakie miały miejsce za oceanem ponad trzydzieści
lat temu. Można się sprzeczać, kto jest za kim. Ja uważam, że
mleko już się rozlało i teraz należy raczej spytać „kiedy?”,
a nie „czy?”.
Sporo
osób zadaje też pytanie „dlaczego?”. Przecież do ośrodków
adopcyjnych ustawiają się kolejki. Dlaczego je wydłużać rodzicom
heteroseksualnym, rodzinom w których jest mama i tata? Myślę, że
na to pytanie już każdy sam sobie musi odpowiedzieć, w oparciu o
własne przekonania i dostępną wiedzę. Być może moje rozważania
w jakiejś mierze to ułatwią.
Polecam
też do przeczytania: