środa, 1 maja 2019

--- Żałuję i postanawiam poprawę.

Pogoda wyjątkowo dopisała
Progi startowe do przedszkola


Szczęśliwe dzieci na jednodniowej wycieczce

Tej formułki nauczyłem się, gdy miałem siedem lat. W zasadzie było to dla mnie puste zdanie, bo gdy chciałem coś w sobie zmienić i czegoś żałowałem, to zwyczajnie to robiłem, nikomu się nie opowiadając.
Dawno nic nie pisałem, ponieważ wena przychodzi mi dopiero około północy. A jakiś czas temu wdrożyliśmy z Majką program „pięć minut”, co oznacza, że chadzam spać o 22:30.
Nie będę opisywał na czym on polega, bo Majka zapewne by mnie za to zabiła. Jest on jednak mojego autorstwa i prawdę powiedziawszy bardzo się zdziwiłem, że bez zawahania Maja powiedziała „okej”.
Ale to tylko taka mała dygresja. Chciałbym opisać nasze ostatnie badanie psychologiczne i nasze przemyślenia z nim związane.
Rodziny zastępcze są zapraszane do psychologa co dwa lata. Dla nas było to już trzecie spotkanie. Nawet nie musieliśmy wypełniać żadnych testów, bo pewnie założenie było takie, że nasze kompetencje w charakterze rodzica zastępczego niewiele się zmieniły. Mogło się jednak sporo zmienić w naszym odbiorze bycia rodzicem zastępczym.
Dlatego była tylko rozmowa... niestety osobno i trwała prawie godzinę (z każdym z nas). Tak sobie myślę, że na dobrą sprawę, to wiem co należy mówić, i nawet gdybym miał już wszystkiego dosyć (nie tylko dzieci, ale nawet Majki), to wiedziałbym jak się zachować. Jestem już oblatany w temacie. Na tę chwilę jeszcze cały czas mówię prawdę jak na spowiedzi. Majka również, chociaż czasami niektórych zdań żałuje. Myślę, że może bardziej tego, że nie rozwinęła tematu... ale wówczas całe badanie trwałoby kilka godzin.
Tym razem pani psycholog dociekała, dlaczego Balbina mnie nie kręci (czyli, że za nią nie przepadam), i co chciałbym w tym temacie zmienić. Odpowiedź była krótka: „nic”.
Majka jest już prawie domorosłym psychologiem, ponieważ stwierdziła, że ta odpowiedź wbrew pozorom może być lepsza, niż jej rozważania i wywody. Nie wiem czy była lepsza, ale psycholożka zwróciła na to uwagę i po dwóch tygodniach (podczas omawiania badania) dość znacząco się do tego odniosła. Niby nie powiedziała, że nicnierobienie jest dobrym sposobem, ale zgodziła się, że czas jest najważniejszym elementem w procesie zapoznawania się z dzieckiem. Krótko mówiąc – nic na siłę.
Tym bardziej, że często nie znamy całej historii dzieci, tego co przeżyły, jakie lęki siedzą w ich głowach. Niedawno Ptyś nie chciał po przedszkolu wejść do samochodu. Właściwie to wszedł, ale zaczął kopać w drzwi. Odbierałem go wówczas razem z Majką, ale ta ogarniała jeszcze guzdrzącego się Remusa, a Balbina czekała na nich przy drzwiach wyjściowych. Otworzyłem więc drzwi od samochodu i poprosiłem, aby poszedł do Balbiny, albo się uspokoił. Niestety wybiegł z impetem, kierując się wprost na ulicę. Na szczęście jestem jeszcze od niego szybszy, więc zwyczajnie go spacyfikowałem, siłą wsadzając do krzesełka. Nie pozwolił się jednak przypiąć pasami. Wpadł w szał. Rzucał się na wszystkie strony, próbował mnie bić. Nie pomagało tłumaczenie, próba rozmowy. Trzymałem więc go w tym krzesełku na siłę do czasu, aż przyszła Majka z Balbiną. Po kilku minutach się uspokoił. Dwa dni temu dowiedzieliśmy się, że partner mamy miał w zwyczaju zamykać go w samochodzie. Do tego, aby nie narobił w nim większych szkód, przykręcał mu nogi boczną szybą.
O Balbinie też dowiadujemy się coraz ciekawszych rzeczy. Przestaje nas dziwić jej niechęć przed dotykiem, zrobieniem sobie kitek, czy choćby uczesaniem włosów. Jednak powoli przełamujemy lody. Dziewczynka coraz częściej się przytula, coraz częściej już nie mówi „nie”. Ale to ona musi wyjść z inicjatywą. To ona musi tego chcieć.
Czas – to jest chyba najważniejszy element w naszej pracy z dziećmi.

Wracając do naszej opinii psychologicznej... tym razem pani psycholog nie miała żadnych uwag do Majki (która jej zdaniem jest zbyt ambitna, co może być powodem szybkiego wypalenia). Do mnie też nie miała, ale do mnie nigdy nie miała. Myślę, że metodologia dotycząca oceny rodziny zastępczej jest nieco inna, niż w przypadku rodziny biologicznej i problemów z ich dziećmi. Ja zawsze podchodziłem do naszych dzieci z ogromnym dystansem. Moim celem jest to, aby poczuły się bezpiecznie. Stanowimy rodzinę, a one potrzebują kilku tygodni, aby się w niej odnaleźć. Majka z kolei bardzo chce im coś przekazać, czegoś nauczyć. Bardzo obawia się tego, że ktoś powie „no tak, to przecież rodzina zastępcza”. Ale też bardzo cieszy, gdy ktoś spotyka nasze dzieci po kilku miesiącach i nie może wyjść z podziwu, jakie nastąpiły w nich zmiany. Ja zawsze mówię „gdybyś zobaczyła te dzieci po kilku miesiącach mieszkania w rodzinie adopcyjnej, to dopiero zobaczyłabyś zmiany”.

Takie badanie psychologiczne, daje nam też możliwość porozmawiania z sobą, omówienia pewnych rzeczy, sytuacji. Już sam przejazd w jedną stronę zajmuje nam około godziny. Możemy więc w tym czasie zastanowić się nad przypadkami przebywających u nas dzieci, porównać to z historiami dzieci, które już odeszły i odnieść się do tego co mówi pani psycholog. I wydaje mi się, że najważniejszym wnioskiem z naszej oceny było to, że jesteśmy refleksyjni, że potrafimy rozmawiać, wypracowywać pewne zasady i metody postępowania z konkretnymi dziećmi. Nie oznacza to, że zawsze się z sobą zgadzamy, a nawet z pewnymi teoriami psychologicznymi.
Staramy się podążać za dzieckiem, ale jednak nie pozwalamy dzieciom podążać za swoim umysłem i pozwalać im poznawać świat w sposób niekontrolowany przez nas. Zawsze mamy kilkoro dzieci, do tego jedne się pojawiają, inne odchodzą. Każde z nich ma zupełnie inną historię. Dlatego u nas najważniejsze są zasady i ich bezwzględne przestrzeganie. W przedszkolu, do którego uczęszczają nasze dzieci obowiązuje zasada wychowywania bez kar i nagród... czyli właśnie pozwalanie na rozwijanie się dziecka w zgodzie z jego umysłem i możliwościami. Problem polega tylko na tym, że jak Romulus wchodzi na meble, Remus robi siku w majtki, a Ptyś wchodzi pod stół i nie chce wyjść, to pani wychowawczyni każe nam z nimi „rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”. Tyle, że to nie jest takie proste, bo to są tylko trzylatki. Jak mam wytłumaczyć, że w przedszkolu nie ma sikać w majtki, skoro w domu nie sika. Na dobrą sprawę, to powinienem „rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”, ale z paniami w przedszkolu. U nas w domu, jak ktoś czuje potrzebę skorzystania z toalety, to zwyczajnie tam idzie i załatwia swoje potrzeby. W przedszkolu trzeba się opowiedzieć. Niestety Remus mówi bardzo cicho, a do tego panuje tam taki hałas, że prawdopodobnie pani go nie słyszy... no to leje. Ptyś u nas też czasami ma problemy emocjonalne, które prawdopodobnie wynikają z tego co przeżył. Bywa więc, że wchodzi pod łóżko i nie chce wyjść. No to cierpliwie czekamy, aż mu przejdzie. Zdarza się też, że Romulus próbuje wchodzić na meble, a nawet na parapet (chociaż jest to już stosunkowo rzadkie). Istnieje jednak w naszym domu takie pojęcie jak „wypad”. Oznacza ono odseparowanie dziecka od całej grupy. Najczęściej ma to miejsce, gdy ktoś kogoś gryzie, bije, rzuca zabawkami. Można powiedzieć, że jest to takie pójście do kąta, chociaż dziecko może samo określić dokąd chce pójść. W skrajnych przypadkach jest ono wyprowadzane do przyległego pokoju. Podstawowym warunkiem jest tylko to, aby nie zamykać drzwi. Dziecko musi mieć kontakt wzrokowy z pozostałymi dziećmi. Tylko Kapsel miał wypad do swojego pokoju na piętrze, ale tylko wówczas, gdy stanowił realne zagrożenie dla pozostałych dzieci. Czy jest to kara? Majka mówi, że jest to konsekwencja. Dzieci doskonale znają reguły gry. Czasami same zauważają niewłaściwe zachowanie... niestety w stosunku do kolegi i mówią „wypad”. Pamiętam Maludę, który nie za bardzo jeszcze miał opanowaną sztukę mówienia i wychodziło mu coś w rodzaju „pipa”. Ale wszyscy go rozumieli. Jednak dla mnie granica między karą, a konsekwencją jest bardzo cienka. Bo przecież nawet jak dziecko zepsuje swoją zabawkę, to w jakimś zakresie jest to karą (chociaż wymierzoną przez samego siebie). Wrócę jeszcze do naszego przedszkola. Niby nie ma kar i nagród. Ale dzieci, które przez cały dzień były grzeczne, przy wyjściu mają przystawianą na ręce pieczątkę wzorowego przedszkolaka. Czyż to nie jest nagroda? A czy dla dziecka, które nie dostało pieczątki, nie jest to kara? Albo dzieci, które są niegrzeczne (na przykład chodzą po meblach), są umieszczane przy osobnym stoliku i ich zadaniem jest układać puzzle. Czy nie jest to zwyczajny „wypad”? Dla mnie byłaby to straszna kara, bo do dzisiaj jestem na etapie puzzli 24-elementowych.

Trzy i czterolatki są najtrudniejsze w sztuce wychowywania. Jest to taki moment przepoczwarczania się w motyla. Z jednej strony strasznie szybko się uczą, a z drugiej trudno wyegzekwować prawidłowe zachowania. A najgorsze jest to, że najszybciej uczą się rzeczy złych... plucia do miski z owocami, kopania piłki w pokoju, rysowania po ścianach i po sobie, wylewania wody z wanny i dalej można by podawać wiele kolejnych przykładów. Zresztą wielu złych rzeczy uczą się też od dorosłych. Romulus pewnego dnia zakładał spodnie i w pewnym momencie stwierdził: „ja pieldole, nie wchodzi”. Pożałowałem więc, bo był to mój tekst i musiałem przestać przeklinać (przynajmniej głośno). Niestety, gdy Kapsel kiedyś w przedszkolu zaczął wykrzykiwać „kulwa, kulwa, kulwa” (bo on też nie za bardzo wymawiał „r”), to zostałem wezwany przez panią na dywanik, chociaż wiedziałem, że tym razem nie mam z tym nic wspólnego.
Ale są też pozytywne przykłady. Dzieci uwielbiają wyliczanki. Łatwo się ich uczą i pewnych rzeczy nie dałoby się bez tego przeforsować. Jako przykład mogę podać wieczorną kąpiel. Wszyscy ją uwielbiają i mogę się tylko cieszyć z tego, że mamy dużą wannę, ponieważ kąpiel po kolei przestała się sprawdzać. Niestety nikt nie chce wyjść pierwszy. Mamy kilka wyliczanek, ale najbardziej sprawdza się: „enten tino, sabaraka tino, sabaraka i tabaka, bax”. Krótka i na temat... można w sposób planowy wyciągnąć dzieci z kąpieli. W zasadzie wszyscy się podporządkowują. Jedynie nigdy za pierwszym razem nie może wypaść na Balbinę (no chyba, że wyliczamy, kto pierwszy dostanie lody). Dzieci mają też ulubioną piosenkę. Nazwałbym ją piosenką logopedyczną. Ciekawy jestem, czy któreś z nich będzie w stanie zaśpiewać ją przed odejściem z naszej rodziny. A leci to tak: „Wróbelek Walerek miał mały werbelek, werbelek Walerka miał mały felerek, felerek werbelka naprawił Walerek, wróbelek Walerek na werbelku swym grał”.

Majka czasami zarzuca mi, że zwracam się do dzieci, stosując pseudonimy, które wymyślam. Chociaż tak naprawdę to one tworzą się same (przypadkowo). Podam teraz ksywki naszych dzieciaków (i nie są to pseudonimy pseudonimów): „Łysy”, „Mały”, „Ptyś”, „Zuzula”. Początkowo tylko ja używam takich określeń, ale z biegiem czasu wchodzą one do powszechnego obiegu. Nie tylko dzieci zaczynają tak do siebie mówić, ale również Majka.
Bywa jednak, że dochodzi do dziwnych sytuacji. Bliźniaki były kiedyś na spotkaniu z mamą. Ta mówi do Romulusa: „Romulus, chodź pokolorujemy książeczkę”, a on na to: „Ja jestem Łysy”. No i konsternacja.
Być może powinienem nieco lepiej dobierać te określenia, bo niektóre mogą być w jakiś sposób obraźliwe. Chociaż przywołam przykład Czubasa, o którym wspomniałem jakiś czas temu. Była to moja koleżanka z liceum, na którą mówiliśmy Czubas, Czubek, Czubuś. Niby obraźliwie (dla kogoś z zewnątrz), ale w naszej klasie, ta nazwa kojarzyła się tylko pozytywnie. Nasze dzieci też lubią swoje pseudonimy. Bo one są wyjątkowe. W przedszkolu jest kilku Romulusów, ale przecież nie ma ani jednego Łysego.
Zresztą sprawdza się to też w życiu codziennym. Gdy przychodzi czas robienia porządków, ja robię kolację, a Majki nie ma w domu (czyli dzieciaki nie czują jej złowrogiego oddechu), to mogę ich prosić, odwoływać się do wyższych uczuć, straszyć, że nie zjedzą kolacji – nic, burdel jest jeszcze coraz większy. Mówię: „Remus, posprzątaj proszę książeczki. Balbina ustaw wózki na swoje miejsce.” Jakby grochem o ścianę. W końcu wychodzę i wydaję krótkie polecenie: „Łysy - tory, Ptyś – puzzle, Zuzula – lalki, wózki i książeczki, a Mały – samochody i kredki”. Nie ma porządku... mija jednak kilka minut i (cytując Marię Czubaszek) „Ku..wa, jest”. Zostają tylko klocki... bo zapomniałem powiedzieć "Ptyś - puzzle i klocki".

W naszych rozważaniach z Majką, dotyczących tego, czego możemy ewentualnie żałować, pojawia się często rodzina biologiczna przebywających u nas dzieci. I to jest ta furtka, o której pisałem ostatnio (że coraz bardziej się przymyka). Z każdym kolejnym przypadkiem, potwierdza się zasada, że jesteśmy na początku za bardzo otwarci, że jeszcze cały czas łudzimy się, że być może komuś tylko powinęła się noga. Chociaż mamy w pamięci historię Messengera. Ale może jest to tylko wyjątek potwierdzający regułę.
Majka wyraziła zgodę, aby na spotkanie z Ptysiami przyjeżdżał Helmut. Ostatnio Balbina zwróciła się do Majki „mama, podasz mi książeczkę”. Zresztą zupełnie przypadkowo, bo na co dzień mówi przecież „ciociu”. Helmut się wzburzył „jak pani może na coś takiego pozwalać?”. Aż się dziwię, że Majce zabrakło języka w gębie. Bo przecież kim jest Helmut? Nikim... „opiekunem” mamy Ptysi, którą kontroluje na każdym kroku, której nie pozwala porozmawiać w cztery oczy z Majką (bo mogłaby powiedzieć za dużo – chociaż wiemy już o niej wystarczająco dużo). A dlaczego każe dzieciom mówić do siebie tato? Majka w końcu jest matką (chociaż tylko zastępczą), a on? Ta historia przybiera coraz bardziej mroczne barwy.
Kilka dni temu po raz drugi wyjechaliśmy z dziećmi nad morze. Znowu jechałem do klienta, chociaż wylądowaliśmy w nieco innym miejscu niż poprzednio. Tym razem nie wysłaliśmy żadnej z mam ani jednego zdjęcia. Nie chce nam się już wysłuchiwać, że męczymy dzieci podróżą.

Od kilku dni przebywa z nami Bill (najstarszy z Ptysi) i będzie jeszcze do soboty. Zamieszkał on w innej rodzinie zastępczej i przez pewien czas bardzo żałowałem, że jednak nie zdecydowaliśmy się przyjąć całej trójki. Chłopiec jest bardzo sympatyczny, potrafi współpracować, jest emocjonalny. Rodzeństwo widuje się bardzo często. Nie tylko na spotkaniach z mamą i Helmutem, ale również mają miejsce wizyty w domach naszych rodzin zastępczych. Bill bardzo zmienił się w przeciągu ostatnich miesięcy. Przestał pełnić funkcję opiekuna dla swojej siostry i brata. Stał się zwyczajnym, radosnym sześciolatkiem. Pewnie podobnie byłoby, gdyby zamieszkał z nami, bo identyczny mechanizm przerabialiśmy w przypadku Sasetki i Maludy. Ale jest dobrze. Chłopak ma tam nowego przyjaciela, który zresztą przyjechał na majówkę razem z nim (mamy więc chwilowo szóstkę przedszkolaków).

Ogólnie jest fajnie. Pewnie, że popełniamy błędy. Czasami żałuję niektórych rzeczy i w danej sytuacji może teraz postąpiłbym inaczej. Ale... nie postanawiam poprawy.
,

12 komentarzy:

  1. Pikuś dzięki Tobie moje dzieciaki zastępcze też mają pseudonimy, choć akurat nie ja je wymyślam. Ale już nie mam oporów się nimi posługiwać ��

    OdpowiedzUsuń
  2. To może Majka opisze jakie są zasady programu 5 MINUT. Bardzo mnie to intryguje

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie tez, moze mozna by skorzystac

      Usuń
    2. Maja Incognito3 maja 2019 18:20

      Ok. Dobrymi patentami trzeba się dzielić z całym światem. W ogólnym zarysie (szczegółów nie będzie bo to jednak nie blog erotyczny ��) chodzi o to żeby odnowić bliskość fizyczną i emocjonalną. Zauważyliśmy że w ciągu dnia jesteśmy ciągle osobno a jak jesteśmy razem to i tak zajmujemy się sprawami pogotowia lub ustalamy listę zakupów. Chodzimy spać o różnych porach i tak też wstajemy. Gdy w ciągu dnia chcemy choć na chwilę się przytulić zaraz znajdzie się przynajmniej kilku chętnych. O trzymaniu się za rękę na spacerze to już nawet nie marzymy bo miejsca przy cioci i wujku są bezcenne. Aby trochę to zmienić powstał Program 5 minut. Właściwie powinien się nazywać 5 minut +. A oto instrukcja:
      1. Kładziemy się spać razem między 22.30 a 23 a więc nim zmęczenie osiągnie stan gdy zaśniecie zajmuje mniej niż 5 minut
      2.Jesteśmy nago (nie wierzę że Wam o tym piszę)��
      3. Przytulamy się, mówimy o nas (obowiązuje zakaz mówienia o dzieciach)i... szczegółów nie będzie bo już wiemy że to nie blog erotyczny
      4. Program dotyczy minimum 5 minut a maksymalnie...ile sił i wyobraźni starczy. Zdecydowanie częściej są to wielokrotności 5 minut.
      Ostrzeżenie ⚠ Niestety rzadko zasypiamy przed północą ��
      Polecamy serdecznie.

      Usuń
    3. Maja Incognito3 maja 2019 18:25

      Oczywiście istotą programu jest jego codzienność i nieodwoływalność��

      Usuń
    4. wow, ja myślałam, ze program 5 minut to coś w rodzaju "Pikuś, pieronie, pięć minut ci daję na posprzątanie salonu i włączenie zmywarki!"

      ;)

      Usuń
    5. Maja Incognito3 maja 2019 20:01

      Bloo pamiętaj że to Pikuś jest inicjatorem tego programu ��

      Usuń
    6. A myślałem, że Majka już niczym nie jest w stanie mnie zaskoczyć.

      Usuń
    7. Maja Incognito3 maja 2019 21:12

      Pikuś. Zaskoczyło Cię że się zgodziłam na ten program czy że ujawniłam to światu ;)

      Usuń
    8. Jedno i drugie mnie zaskoczyło. I między innymi dlatego, nie zamieniłbym Ciebie na żadną Isabel. Niektórzy żyją od weekendu do weekendu. Ja teraz żyję od 22:30 do 22:30.
      Została już tylko godzina.

      Usuń
  3. Uwielbiam Was! Myślałam dokładnie to, co Bloo - że to na przykład 5 minut na sprzątanie każdego pomieszczenia przed snem.

    A jeśli chodzi o rozróżnienie między kara a konsekwencją - konsekwencja dzieje się sama: zepsules zabawkę, masz zepsuta zabawkę; sypalas piaskiem do góry, masz piasek w oczach; wylalas wodę z wanienki, siedzisz w pustej wanience.
    Rzeczy, które _robimy_ w reakcji na coś, już konsekwencją nie sa. Jeśli robimy wypad dziecku, które tłukło inne dzieci, to nie jest to konsekwencja, podobnie jak kiedy wyprowadzamy je z piaskownicy za sypanie piachem. No ale to tylko nomenklatura. Ja wolę konsekwencje od hmm... kar, ale sądzę, że dla dzieci ni zawsze jest to zrozumiałe rozróżnienie.

    Dzięki za nowy wpis!
    Anonimowa K.

    OdpowiedzUsuń
  4. Z tego co mnie uczono: kara sprawia, że dzięki niej liczba zachowań się zmniejsza. Poprzez dodanie lub odjęcie bodźca. Owszem, czasem te konsekwencje można powiedzieć są naturalne. Ale nie ma co szalec, aby były wszystkie. Sypnalem piaskiem w kogoś, bo mi przeszkadzał. Ktoś sobie poszedł, wow, o to chodziło. Nie ma naturalnej konsekwencji. Mama może powiedzieć, że dziecko bolało, że są takie a nie inne zasady i zabrać sypacza. Ale, to jednak ingerencja, trochę od czapy jakby. Co innego jakby obsypany oddał z nawiązką:) Nie jestem zwolennikiem uciekania od nazywania karami nawet najbardziej naturalnych konsekwencji. Są to kary. I dobrze. Paulina

    OdpowiedzUsuń