Pogoda wyjątkowo dopisała |
Progi startowe do przedszkola |
Szczęśliwe dzieci na jednodniowej wycieczce |
Tej
formułki nauczyłem się, gdy miałem siedem lat. W zasadzie było
to dla mnie puste zdanie, bo gdy chciałem coś w sobie zmienić i
czegoś żałowałem, to zwyczajnie to robiłem, nikomu się nie
opowiadając.
Dawno
nic nie pisałem, ponieważ wena przychodzi mi dopiero około
północy. A jakiś czas temu wdrożyliśmy z Majką program „pięć
minut”, co oznacza, że chadzam spać o 22:30.
Nie będę
opisywał na czym on polega, bo Majka zapewne by mnie za to zabiła.
Jest on jednak mojego autorstwa i prawdę powiedziawszy bardzo się
zdziwiłem, że bez zawahania Maja powiedziała „okej”.
Ale to
tylko taka mała dygresja. Chciałbym opisać nasze ostatnie badanie
psychologiczne i nasze przemyślenia z nim związane.
Rodziny
zastępcze są zapraszane do psychologa co dwa lata. Dla nas było to
już trzecie spotkanie. Nawet nie musieliśmy wypełniać żadnych
testów, bo pewnie założenie było takie, że nasze kompetencje w
charakterze rodzica zastępczego niewiele się zmieniły. Mogło się
jednak sporo zmienić w naszym odbiorze bycia rodzicem zastępczym.
Dlatego
była tylko rozmowa... niestety osobno i trwała prawie godzinę (z
każdym z nas). Tak sobie myślę, że na dobrą sprawę, to wiem co
należy mówić, i nawet gdybym miał już wszystkiego dosyć (nie
tylko dzieci, ale nawet Majki), to wiedziałbym jak się zachować.
Jestem już oblatany w temacie. Na tę chwilę jeszcze cały czas
mówię prawdę jak na spowiedzi. Majka również, chociaż czasami
niektórych zdań żałuje. Myślę, że może bardziej tego, że nie
rozwinęła tematu... ale wówczas całe badanie trwałoby kilka
godzin.
Tym
razem pani psycholog dociekała, dlaczego Balbina mnie nie kręci
(czyli, że za nią nie przepadam), i co chciałbym w tym temacie
zmienić. Odpowiedź była krótka: „nic”.
Majka
jest już prawie domorosłym psychologiem, ponieważ stwierdziła, że
ta odpowiedź wbrew pozorom może być lepsza, niż jej rozważania i
wywody. Nie wiem czy była lepsza, ale psycholożka zwróciła na to
uwagę i po dwóch tygodniach (podczas omawiania badania) dość znacząco się do tego odniosła. Niby nie powiedziała, że nicnierobienie jest
dobrym sposobem, ale zgodziła się, że czas jest najważniejszym
elementem w procesie zapoznawania się z dzieckiem. Krótko mówiąc
– nic na siłę.
Tym
bardziej, że często nie znamy całej historii dzieci, tego co
przeżyły, jakie lęki siedzą w ich głowach. Niedawno Ptyś nie
chciał po przedszkolu wejść do samochodu. Właściwie to wszedł,
ale zaczął kopać w drzwi. Odbierałem go wówczas razem z Majką,
ale ta ogarniała jeszcze guzdrzącego się Remusa, a Balbina czekała
na nich przy drzwiach wyjściowych. Otworzyłem więc drzwi od
samochodu i poprosiłem, aby poszedł do Balbiny, albo się uspokoił.
Niestety wybiegł z impetem, kierując się wprost na ulicę. Na
szczęście jestem jeszcze od niego szybszy, więc zwyczajnie go
spacyfikowałem, siłą wsadzając do krzesełka. Nie pozwolił się
jednak przypiąć pasami. Wpadł w szał. Rzucał się na wszystkie
strony, próbował mnie bić. Nie pomagało tłumaczenie, próba
rozmowy. Trzymałem więc go w tym krzesełku na siłę do czasu, aż
przyszła Majka z Balbiną. Po kilku minutach się uspokoił. Dwa dni
temu dowiedzieliśmy się, że partner mamy miał w zwyczaju zamykać
go w samochodzie. Do tego, aby nie narobił w nim większych szkód,
przykręcał mu nogi boczną szybą.
O
Balbinie też dowiadujemy się coraz ciekawszych rzeczy. Przestaje
nas dziwić jej niechęć przed dotykiem, zrobieniem sobie kitek, czy
choćby uczesaniem włosów. Jednak powoli przełamujemy lody.
Dziewczynka coraz częściej się przytula, coraz częściej już nie
mówi „nie”. Ale to ona musi wyjść z inicjatywą. To ona musi
tego chcieć.
Czas –
to jest chyba najważniejszy element w naszej pracy z dziećmi.
Wracając
do naszej opinii psychologicznej... tym razem pani psycholog nie
miała żadnych uwag do Majki (która jej zdaniem jest zbyt ambitna, co może być powodem szybkiego wypalenia). Do mnie też nie miała, ale do mnie
nigdy nie miała. Myślę, że metodologia dotycząca oceny rodziny
zastępczej jest nieco inna, niż w przypadku rodziny biologicznej i
problemów z ich dziećmi. Ja zawsze podchodziłem do naszych dzieci
z ogromnym dystansem. Moim celem jest to, aby poczuły się
bezpiecznie. Stanowimy rodzinę, a one potrzebują kilku tygodni, aby
się w niej odnaleźć. Majka z kolei bardzo chce im coś przekazać,
czegoś nauczyć. Bardzo obawia się tego, że ktoś powie „no tak,
to przecież rodzina zastępcza”. Ale też bardzo cieszy, gdy ktoś
spotyka nasze dzieci po kilku miesiącach i nie może wyjść z
podziwu, jakie nastąpiły w nich zmiany. Ja zawsze mówię „gdybyś
zobaczyła te dzieci po kilku miesiącach mieszkania w rodzinie
adopcyjnej, to dopiero zobaczyłabyś zmiany”.
Takie
badanie psychologiczne, daje nam też możliwość porozmawiania z
sobą, omówienia pewnych rzeczy, sytuacji. Już sam przejazd w jedną
stronę zajmuje nam około godziny. Możemy więc w tym czasie
zastanowić się nad przypadkami przebywających u nas dzieci,
porównać to z historiami dzieci, które już odeszły i odnieść
się do tego co mówi pani psycholog. I wydaje mi się, że
najważniejszym wnioskiem z naszej oceny było to, że jesteśmy
refleksyjni, że potrafimy rozmawiać, wypracowywać pewne zasady i
metody postępowania z konkretnymi dziećmi. Nie oznacza to, że
zawsze się z sobą zgadzamy, a nawet z pewnymi teoriami
psychologicznymi.
Staramy
się podążać za dzieckiem, ale jednak nie pozwalamy dzieciom
podążać za swoim umysłem i pozwalać im poznawać świat w sposób
niekontrolowany przez nas. Zawsze mamy kilkoro dzieci, do tego jedne
się pojawiają, inne odchodzą. Każde z nich ma zupełnie inną
historię. Dlatego u nas najważniejsze są zasady i ich bezwzględne
przestrzeganie. W przedszkolu, do którego uczęszczają nasze dzieci
obowiązuje zasada wychowywania bez kar i nagród... czyli właśnie
pozwalanie na rozwijanie się dziecka w zgodzie z jego umysłem i
możliwościami. Problem polega tylko na tym, że jak Romulus wchodzi
na meble, Remus robi siku w majtki, a Ptyś wchodzi pod stół i nie
chce wyjść, to pani wychowawczyni każe nam z nimi „rozmawiać,
rozmawiać, rozmawiać”. Tyle, że to nie jest takie proste, bo to
są tylko trzylatki. Jak mam wytłumaczyć, że w przedszkolu nie ma
sikać w majtki, skoro w domu nie sika. Na dobrą sprawę, to
powinienem „rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”, ale z paniami w
przedszkolu. U nas w domu, jak ktoś czuje potrzebę skorzystania z
toalety, to zwyczajnie tam idzie i załatwia swoje potrzeby. W
przedszkolu trzeba się opowiedzieć. Niestety Remus mówi bardzo
cicho, a do tego panuje tam taki hałas, że prawdopodobnie pani go
nie słyszy... no to leje. Ptyś u nas też czasami ma problemy
emocjonalne, które prawdopodobnie wynikają z tego co przeżył.
Bywa więc, że wchodzi pod łóżko i nie chce wyjść. No to
cierpliwie czekamy, aż mu przejdzie. Zdarza się też, że Romulus
próbuje wchodzić na meble, a nawet na parapet (chociaż jest to już
stosunkowo rzadkie). Istnieje jednak w naszym domu takie pojęcie jak
„wypad”. Oznacza ono odseparowanie dziecka od całej grupy.
Najczęściej ma to miejsce, gdy ktoś kogoś gryzie, bije, rzuca
zabawkami. Można powiedzieć, że jest to takie pójście do kąta,
chociaż dziecko może samo określić dokąd chce pójść. W
skrajnych przypadkach jest ono wyprowadzane do przyległego pokoju.
Podstawowym warunkiem jest tylko to, aby nie zamykać drzwi. Dziecko
musi mieć kontakt wzrokowy z pozostałymi dziećmi. Tylko Kapsel
miał wypad do swojego pokoju na piętrze, ale tylko wówczas, gdy
stanowił realne zagrożenie dla pozostałych dzieci. Czy jest to
kara? Majka mówi, że jest to konsekwencja. Dzieci doskonale znają
reguły gry. Czasami same zauważają niewłaściwe zachowanie...
niestety w stosunku do kolegi i mówią „wypad”. Pamiętam
Maludę, który nie za bardzo jeszcze miał opanowaną sztukę
mówienia i wychodziło mu coś w rodzaju „pipa”. Ale wszyscy go
rozumieli. Jednak dla mnie granica między karą, a konsekwencją
jest bardzo cienka. Bo przecież nawet jak dziecko zepsuje swoją
zabawkę, to w jakimś zakresie jest to karą (chociaż wymierzoną
przez samego siebie). Wrócę jeszcze do naszego przedszkola. Niby
nie ma kar i nagród. Ale dzieci, które przez cały dzień były
grzeczne, przy wyjściu mają przystawianą na ręce pieczątkę
wzorowego przedszkolaka. Czyż to nie jest nagroda? A czy dla
dziecka, które nie dostało pieczątki, nie jest to kara? Albo
dzieci, które są niegrzeczne (na przykład chodzą po meblach), są
umieszczane przy osobnym stoliku i ich zadaniem jest układać
puzzle. Czy nie jest to zwyczajny „wypad”? Dla mnie byłaby to
straszna kara, bo do dzisiaj jestem na etapie puzzli 24-elementowych.
Trzy i
czterolatki są najtrudniejsze w sztuce wychowywania. Jest to taki
moment przepoczwarczania się w motyla. Z jednej strony strasznie
szybko się uczą, a z drugiej trudno wyegzekwować prawidłowe
zachowania. A najgorsze jest to, że najszybciej uczą się rzeczy
złych... plucia do miski z owocami, kopania piłki w pokoju,
rysowania po ścianach i po sobie, wylewania wody z wanny i dalej
można by podawać wiele kolejnych przykładów. Zresztą wielu złych
rzeczy uczą się też od dorosłych. Romulus pewnego dnia zakładał
spodnie i w pewnym momencie stwierdził: „ja pieldole, nie
wchodzi”. Pożałowałem więc, bo był to mój tekst i musiałem
przestać przeklinać (przynajmniej głośno). Niestety, gdy Kapsel
kiedyś w przedszkolu zaczął wykrzykiwać „kulwa, kulwa, kulwa”
(bo on też nie za bardzo wymawiał „r”), to zostałem wezwany
przez panią na dywanik, chociaż wiedziałem, że tym razem nie mam
z tym nic wspólnego.
Ale są
też pozytywne przykłady. Dzieci uwielbiają wyliczanki. Łatwo się
ich uczą i pewnych rzeczy nie dałoby się bez tego przeforsować.
Jako przykład mogę podać wieczorną kąpiel. Wszyscy ją
uwielbiają i mogę się tylko cieszyć z tego, że mamy dużą
wannę, ponieważ kąpiel po kolei przestała się sprawdzać.
Niestety nikt nie chce wyjść pierwszy. Mamy kilka wyliczanek, ale
najbardziej sprawdza się: „enten tino, sabaraka tino, sabaraka i
tabaka, bax”. Krótka i na temat... można w sposób planowy
wyciągnąć dzieci z kąpieli. W zasadzie wszyscy się
podporządkowują. Jedynie nigdy za pierwszym razem nie może wypaść
na Balbinę (no chyba, że wyliczamy, kto pierwszy dostanie lody).
Dzieci mają też ulubioną piosenkę. Nazwałbym ją piosenką
logopedyczną. Ciekawy jestem, czy któreś z nich będzie w stanie
zaśpiewać ją przed odejściem z naszej rodziny. A leci to tak:
„Wróbelek Walerek miał mały werbelek, werbelek Walerka miał
mały felerek, felerek werbelka naprawił Walerek, wróbelek Walerek
na werbelku swym grał”.
Majka
czasami zarzuca mi, że zwracam się do dzieci, stosując pseudonimy,
które wymyślam. Chociaż tak naprawdę to one tworzą się same
(przypadkowo). Podam teraz ksywki naszych dzieciaków (i nie są to
pseudonimy pseudonimów): „Łysy”, „Mały”, „Ptyś”,
„Zuzula”. Początkowo tylko ja używam takich określeń, ale z
biegiem czasu wchodzą one do powszechnego obiegu. Nie tylko dzieci
zaczynają tak do siebie mówić, ale również Majka.
Bywa
jednak, że dochodzi do dziwnych sytuacji. Bliźniaki były kiedyś
na spotkaniu z mamą. Ta mówi do Romulusa: „Romulus, chodź
pokolorujemy książeczkę”, a on na to: „Ja jestem Łysy”. No
i konsternacja.
Być
może powinienem nieco lepiej dobierać te określenia, bo niektóre
mogą być w jakiś sposób obraźliwe. Chociaż przywołam przykład
Czubasa, o którym wspomniałem jakiś czas temu. Była to moja
koleżanka z liceum, na którą mówiliśmy Czubas, Czubek, Czubuś.
Niby obraźliwie (dla kogoś z zewnątrz), ale w naszej klasie, ta
nazwa kojarzyła się tylko pozytywnie. Nasze dzieci też lubią
swoje pseudonimy. Bo one są wyjątkowe. W przedszkolu jest kilku
Romulusów, ale przecież nie ma ani jednego Łysego.
Zresztą
sprawdza się to też w życiu codziennym. Gdy przychodzi czas
robienia porządków, ja robię kolację, a Majki nie ma w domu
(czyli dzieciaki nie czują jej złowrogiego oddechu), to mogę ich
prosić, odwoływać się do wyższych uczuć, straszyć, że nie
zjedzą kolacji – nic, burdel jest jeszcze coraz większy. Mówię:
„Remus, posprzątaj proszę książeczki. Balbina ustaw wózki na
swoje miejsce.” Jakby grochem o ścianę. W końcu wychodzę i
wydaję krótkie polecenie: „Łysy - tory, Ptyś – puzzle, Zuzula – lalki, wózki i książeczki, a Mały – samochody i
kredki”. Nie ma porządku... mija jednak kilka minut i (cytując
Marię Czubaszek) „Ku..wa, jest”. Zostają tylko klocki... bo zapomniałem powiedzieć "Ptyś - puzzle i klocki".
W
naszych rozważaniach z Majką, dotyczących tego, czego możemy ewentualnie
żałować, pojawia się często rodzina biologiczna przebywających
u nas dzieci. I to jest ta furtka, o której pisałem ostatnio (że
coraz bardziej się przymyka). Z każdym kolejnym przypadkiem,
potwierdza się zasada, że jesteśmy na początku za bardzo otwarci,
że jeszcze cały czas łudzimy się, że być może komuś
tylko powinęła się noga. Chociaż mamy w pamięci historię
Messengera. Ale może jest to tylko wyjątek potwierdzający regułę.
Majka
wyraziła zgodę, aby na spotkanie z Ptysiami przyjeżdżał Helmut.
Ostatnio Balbina zwróciła się do Majki „mama, podasz mi
książeczkę”. Zresztą zupełnie przypadkowo, bo na co dzień
mówi przecież „ciociu”. Helmut się wzburzył „jak pani może
na coś takiego pozwalać?”. Aż się dziwię, że Majce zabrakło
języka w gębie. Bo przecież kim jest Helmut? Nikim... „opiekunem”
mamy Ptysi, którą kontroluje na każdym kroku, której nie pozwala
porozmawiać w cztery oczy z Majką (bo mogłaby powiedzieć za dużo
– chociaż wiemy już o niej wystarczająco dużo). A dlaczego każe
dzieciom mówić do siebie tato? Majka w końcu jest matką (chociaż
tylko zastępczą), a on? Ta historia przybiera coraz bardziej
mroczne barwy.
Kilka
dni temu po raz drugi wyjechaliśmy z dziećmi nad morze. Znowu
jechałem do klienta, chociaż wylądowaliśmy w nieco innym miejscu
niż poprzednio. Tym razem nie wysłaliśmy żadnej z mam ani jednego
zdjęcia. Nie chce nam się już wysłuchiwać, że męczymy dzieci
podróżą.
Od kilku
dni przebywa z nami Bill (najstarszy z Ptysi) i będzie jeszcze do
soboty. Zamieszkał on w innej rodzinie zastępczej i przez pewien
czas bardzo żałowałem, że jednak nie zdecydowaliśmy się przyjąć
całej trójki. Chłopiec jest bardzo sympatyczny, potrafi
współpracować, jest emocjonalny. Rodzeństwo widuje się bardzo
często. Nie tylko na spotkaniach z mamą i Helmutem, ale również
mają miejsce wizyty w domach naszych rodzin zastępczych. Bill
bardzo zmienił się w przeciągu ostatnich miesięcy. Przestał
pełnić funkcję opiekuna dla swojej siostry i brata. Stał się
zwyczajnym, radosnym sześciolatkiem. Pewnie podobnie byłoby, gdyby
zamieszkał z nami, bo identyczny mechanizm przerabialiśmy w
przypadku Sasetki i Maludy. Ale jest dobrze. Chłopak ma tam nowego
przyjaciela, który zresztą przyjechał na majówkę razem z nim
(mamy więc chwilowo szóstkę przedszkolaków).
Ogólnie
jest fajnie. Pewnie, że popełniamy błędy. Czasami żałuję
niektórych rzeczy i w danej sytuacji może teraz postąpiłbym
inaczej. Ale... nie postanawiam poprawy.
,
Pikuś dzięki Tobie moje dzieciaki zastępcze też mają pseudonimy, choć akurat nie ja je wymyślam. Ale już nie mam oporów się nimi posługiwać ��
OdpowiedzUsuńTo może Majka opisze jakie są zasady programu 5 MINUT. Bardzo mnie to intryguje
OdpowiedzUsuńMnie tez, moze mozna by skorzystac
UsuńOk. Dobrymi patentami trzeba się dzielić z całym światem. W ogólnym zarysie (szczegółów nie będzie bo to jednak nie blog erotyczny ��) chodzi o to żeby odnowić bliskość fizyczną i emocjonalną. Zauważyliśmy że w ciągu dnia jesteśmy ciągle osobno a jak jesteśmy razem to i tak zajmujemy się sprawami pogotowia lub ustalamy listę zakupów. Chodzimy spać o różnych porach i tak też wstajemy. Gdy w ciągu dnia chcemy choć na chwilę się przytulić zaraz znajdzie się przynajmniej kilku chętnych. O trzymaniu się za rękę na spacerze to już nawet nie marzymy bo miejsca przy cioci i wujku są bezcenne. Aby trochę to zmienić powstał Program 5 minut. Właściwie powinien się nazywać 5 minut +. A oto instrukcja:
Usuń1. Kładziemy się spać razem między 22.30 a 23 a więc nim zmęczenie osiągnie stan gdy zaśniecie zajmuje mniej niż 5 minut
2.Jesteśmy nago (nie wierzę że Wam o tym piszę)��
3. Przytulamy się, mówimy o nas (obowiązuje zakaz mówienia o dzieciach)i... szczegółów nie będzie bo już wiemy że to nie blog erotyczny
4. Program dotyczy minimum 5 minut a maksymalnie...ile sił i wyobraźni starczy. Zdecydowanie częściej są to wielokrotności 5 minut.
Ostrzeżenie ⚠ Niestety rzadko zasypiamy przed północą ��
Polecamy serdecznie.
Oczywiście istotą programu jest jego codzienność i nieodwoływalność��
Usuńwow, ja myślałam, ze program 5 minut to coś w rodzaju "Pikuś, pieronie, pięć minut ci daję na posprzątanie salonu i włączenie zmywarki!"
Usuń;)
Bloo pamiętaj że to Pikuś jest inicjatorem tego programu ��
UsuńA myślałem, że Majka już niczym nie jest w stanie mnie zaskoczyć.
UsuńPikuś. Zaskoczyło Cię że się zgodziłam na ten program czy że ujawniłam to światu ;)
UsuńJedno i drugie mnie zaskoczyło. I między innymi dlatego, nie zamieniłbym Ciebie na żadną Isabel. Niektórzy żyją od weekendu do weekendu. Ja teraz żyję od 22:30 do 22:30.
UsuńZostała już tylko godzina.
Uwielbiam Was! Myślałam dokładnie to, co Bloo - że to na przykład 5 minut na sprzątanie każdego pomieszczenia przed snem.
OdpowiedzUsuńA jeśli chodzi o rozróżnienie między kara a konsekwencją - konsekwencja dzieje się sama: zepsules zabawkę, masz zepsuta zabawkę; sypalas piaskiem do góry, masz piasek w oczach; wylalas wodę z wanienki, siedzisz w pustej wanience.
Rzeczy, które _robimy_ w reakcji na coś, już konsekwencją nie sa. Jeśli robimy wypad dziecku, które tłukło inne dzieci, to nie jest to konsekwencja, podobnie jak kiedy wyprowadzamy je z piaskownicy za sypanie piachem. No ale to tylko nomenklatura. Ja wolę konsekwencje od hmm... kar, ale sądzę, że dla dzieci ni zawsze jest to zrozumiałe rozróżnienie.
Dzięki za nowy wpis!
Anonimowa K.
Z tego co mnie uczono: kara sprawia, że dzięki niej liczba zachowań się zmniejsza. Poprzez dodanie lub odjęcie bodźca. Owszem, czasem te konsekwencje można powiedzieć są naturalne. Ale nie ma co szalec, aby były wszystkie. Sypnalem piaskiem w kogoś, bo mi przeszkadzał. Ktoś sobie poszedł, wow, o to chodziło. Nie ma naturalnej konsekwencji. Mama może powiedzieć, że dziecko bolało, że są takie a nie inne zasady i zabrać sypacza. Ale, to jednak ingerencja, trochę od czapy jakby. Co innego jakby obsypany oddał z nawiązką:) Nie jestem zwolennikiem uciekania od nazywania karami nawet najbardziej naturalnych konsekwencji. Są to kary. I dobrze. Paulina
OdpowiedzUsuń