sobota, 9 lutego 2019

PLOTKA 4


Plotka niedawno skończyła roczek.
Jest już prawie połowa lutego, a prawa rodzicielskie odebrano jej mamie na początku września. Nawet doliczając czas na uprawomocnienie się wyroku, mamy już grubo ponad cztery miesiące niepotrzebnego przebywania dziewczynki w naszej rodzinie zastępczej.
W poprzednim opisie Plotki rozpocząłem rozważania na temat procesu przejścia dziecka do rodziny adopcyjnej.
Dzisiaj będzie kontynuacja. Krótko tylko przypomnę, że cała procedura mogła się rozpocząć w momencie uzyskania uprawomocnionej i podpisanej przez sąd decyzji o odebraniu praw rodzicielskich. No i na ten podpis czekaliśmy ponad trzy miesiące. Oficjalnie pani sędzina nie miała czasu, aby podpisać swoją decyzję. Otrzymywaliśmy tylko obietnice, że będzie to zrobione najszybciej, jak się da. Ponieważ pani sekretarka z „tego” sądu rodzinnego nie za bardzo lubi rozmawiać z rodzicami zastępczymi, całą operację wzięła na siebie Jowita (nasza koordynatorka). Okazało się, że ona też była traktowana jak upierdliwy petent. W końcu Majka stwierdziła, że również zacznie ją nękać telefonami. Niestety z tego nękania niewiele wychodziło, ponieważ telefon był głuchy, a w administracji sądu twierdzono, że skoro nikt nie odbiera, to znaczy, że tam zwyczajnie nikogo nie ma. Z jednej strony zbiegło się to z okresem protestu pracowników sądu, a z drugiej strony sobie pomyślałem, że przecież w takich małych sądach rodzinnych pracuje tylko jeden sędzia i jedna sekretarka. Wystarczy, że ktoś z tej dwójki zachoruje na grypę i pójdzie na zwolnienie lekarskie – to cała „firma” się sypie. Być może tak też było w tym przypadku. Majka próbowała poruszyć „niebo i ziemię”. Krótko mówiąc, była upierdliwa do granic możliwości. Jowita już się do tego pewnie przyzwyczaiła, ale pan kurator z sądu chyba jeszcze nie.
Dzień przed końcem roku, Maja tak „pro forma” wykręciła numer do sekretariatu, nie licząc że ktokolwiek odbierze. Czekała ją niespodzianka... Odebrała bardzo miła pani.
I tutaj rozmijamy się z Majką w zeznaniach. Minęło już trochę czasu, więc niezbyt dokładnie wszystko pamiętamy.
Moja wersja jest taka, że pani sekretarka stwierdziła, iż zaraz odszuka właściwe pismo i zaniesie pani sędzinie do podpisu. Po kilku minutach powiedziała, że przejrzała wszystkie dokumenty leżące na parapecie, na biurku i koło komputera... i nic nie znalazła. Ale... obiecała, że będzie szukać dalej i w ciągu dwóch dni sprawa zostanie pozytywnie załatwiona.
Wersja Majki jest taka, że pani sekretarka poszła do pani sędziny i szybko wróciła twierdząc, że na parapecie, biurku i wokół komputera jest tyle papierów, iż nie jest w stanie tego teraz odnaleźć... ale też obiecuje potraktować temat za priorytetowy.
Jednak niezależnie od tego kto ma rację, wychodzi na to, że sąd ma w papierach taki sam burdel jak ja. Tyle tylko, że gdyby mnie, powiedzmy Urząd Skarbowy o coś poprosił, to miałbym na odszukanie czegoś tam, najwyżej kilka dni.

Potraktowaliśmy obietnicę pani sekretarki za dobrą monetę. Minęło jednak kilka dni (i nic), więc Majka ponownie uderzyła do pana kuratora. Stwierdził, że potrzebuje trochę czasu, ponieważ robi jakieś statystyki i nie może wychodzić z pomieszczenia. Wygląda na to, że zamknęli biedaka w pokoju, bez żadnego kontaktu ze światem, na tydzień. Ale jednak stanął na wysokości zadania i po kilku dniach oddzwonił, że następnego dnia otrzymamy podpisaną decyzję, co umożliwi PCPR-owi przesłanie całej dokumentacji do Ośrodka Adopcyjnego. I tak się stało.

W połowie stycznia wreszcie wszystko ruszyło. Niestety okazało się, że my też się nie popisaliśmy. Zapomnieliśmy dołączyć opinię naszego lekarza rodzinnego. Wprawdzie jest to jedna strona z podpisem i stempelkiem, ale papier musi być. Na szczęście już następnego dnia nadrobiliśmy zaległość.
Po dwóch dniach zadzwoniła pani z Ośrodka Adopcyjnego, aby umówić się na spotkanie. Niezależnie od opinii psychologa, która jest przekazywana z całą dokumentacją, zawsze następuje dodatkowe badanie psychologiczne wykonywane przez pracowników ośrodka. Po kolejnych dwóch dniach Plotka dała więc popis swoich umiejętności. Poza motoryką dużą, wszystko jest w normie, a nawet do przodu.
Problemem była tylko historia Ploteczki... a w zasadzie jej rodziny. Tam nikt nie jest do końca normalny. Wszystkie dzieci wychowywały się w placówkach (mając orzeczenia o niepełnosprawności  – chociaż to czasami może być tylko zabiegiem natury technicznej). Rodzice i dziadkowie zawsze byli w konflikcie, nigdy nie byli dla siebie wsparciem, a do pomocy społecznej podchodzili na zasadzie: „mi się należy”, „ja nic nie muszę”.
Rodzice adopcyjni mogliby zatem pomyśleć, że coś jest nie tak w genach, że Plotka już w DNA ma zapisaną głupotę, lenistwo i roszczeniowość.

Nastał jednak ten dzień, gdy w naszym progu stanęli rodzice adopcyjni. Byli to pierwsi rodzice, którym zaproponowano Ploteczkę. W tej chwili jesteśmy już po kilku spotkaniach.

Bardzo się obawiałem tego, kim oni będą, jak daleko od nas będą mieszkać i jak zechcą podejść do naszej propozycji przekazania im dziewczynki.
Chyba po raz pierwszy bardzo szczerze porozmawialiśmy z panią psycholog z naszego ośrodka (gdy przyszła zrobić wywiad z Ploteczką). Kolejność proponowania dziecka jest według listy (jedyne co rodzice adopcyjni określają, to wiek i płeć) i nie ma żadnych odstępstw od tej reguły. Nie do końca się w tym temacie zgadzamy, ale rozumiem przejrzystość i uczciwość tej metody. Widzę jednak ludzi, którzy muszą odmawiać przyjęcia dziecka upośledzonego, albo bardzo chorego. Mi też się wydaje, że przecież można (a nawet trzeba) odmówić adopcji dziecka, które mnie przerasta, na które nie jestem przygotowany emocjonalnie. Tyle tylko, że ja patrzę z zupełnie innej perspektywy niż rodzic adopcyjny.
Nie są jednak prawdą krążące pogłoski, że nasz ośrodek zaleca „metodę nagłego cięcia”, zaprzestania kontaktów z dotychczasową rodziną zastępczą. Wręcz przeciwnie, proponowany jest nie tylko długi okres zapoznawania się z dzieckiem, ale również utrzymywanie kontaktu w przyszłości. Nie musi to być często, nie muszą to być bezpośrednie spotkania. Niestety człowiek ma to do siebie, że słyszy to, co chce usłyszeć. Dotyczy to rodziców biologicznych naszych dzieci, rodziców adopcyjnych, zastępczych .. i myślę, że również nas.
Każdy wybiera swoją drogę i pewnie ma do tego prawo. I nie wiem dlaczego się upieram przy tym, że powinien (ten każdy) o tym z nami porozmawiać (nami w sensie osób, które były zaangażowane w procesie adopcji). Na przykład ośrodek martwił się o to, co dzieje się z Hawrankiem (a my mamy z nim częsty kontakt i wiemy, że jest szczęśliwy). Z kolei my martwimy się o Smerfetkę, a podobno jej rodzice utrzymują znajomość z rodziną przygotowującą się do adopcji (i nieoficjalnie wiadomo, że dziewczynka bardzo dobrze funkcjonuje w swojej rodzinie).

No tak... tyle tylko, że Smerfetka jest już przeszłością, a Plotka jeszcze jest tu i teraz.
Abstrahując od adopcji, podziwiam osoby decydujące się zostać rodzicem zastępczym. Ja bym chyba nie mógł. O zgrozo... mówię dokładnie tak samo, jak niektórzy ludzie mówią do nas (co mnie strasznie irytuje). Patrzę jednak choćby na nasze bliźniaki. Rodzice, którzy się nimi zaopiekują, nigdy nie będą pewni, czy chłopcy nie wrócą do mamy biologicznej po roku, dwóch, a nawet pięciu latach. Takie sytuacje się zdarzają. A nawet jak nie wrócą, to czy nie staną się wolni prawnie i zostaną zgłoszeni do adopcji.
Ja od początku wiedziałem, że rozstanie z Plotką jest tak pewne jak to, że kiedyś umrę. Tyle tylko, że w tym przypadku – im szybciej, tym byłoby lepiej.
Nie będę jeszcze opisywał tego, co się dzieje w kontaktach z rodzicami adopcyjnymi. To jeszcze nie ten czas, nie te emocje.
Dzisiaj rano zszedłem z Ploteczką i postawiłem ją na podłodze. Podeszła do swojej mamy i się do niej przytuliła. Wiem, że potrafi to robić. Potrafi się uśmiechać, przytulać, kwiczeć z radości, głaskać po brodzie. Tego ją nauczyłem...a właściwie sama się tego nauczyła. A jednak czuję się trochę nieswojo, gdy to ja przestaję być w centrum jej zainteresowania. Zazdrość? Tak.
Majka tym razem podchodzi do tej adopcji dużo mniej emocjonalnie niż ja. Plotka cały czas jest córeczką tatusia (zastępczego). Gdy odszedł Messenger, znowu wróciłem do sypialni Majki, a Plotka zajęła łóżeczko chłopca. Jednak zmieniło się tylko to... i nic więcej. Gdy Ploteczka prosi o mleko o trzeciej (albo czwartej, albo piątej, albo... ósmej) nad ranem, to nie wstaje do niej Majka. Nawet gdy ona się pierwsza obudzi, to klepie mnie po ramieniu, abym wreszcie ruszył dupsko i podał małej to mleko. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że robię to z ogromną przyjemnością. W końcu niewiele mi już tych chwil zostało.
Rodzicom adopcyjnym jeszcze nie powiedziałem, że prowadzę bloga. Nie chcę, aby teraz wiedzieli jak ważna jest dla mnie Plotka. Mogliby to czasem źle zrozumieć.

Wrócę na koniec do spraw technicznych. Gdy jeszcze nie mieliśmy podpisanego orzeczenia sądu, Majka z panią sędziną z naszego sądu rodzinnego postanowiły, że mamy napisać wniosek o ustanowienie opieki prawnej. Miało to być kolejnym czynnikiem motywującym panią sędzinę z sądu przypisanego Plotce, aby wreszcie raczyła złożyć swój autograf. W takim przypadku cała dokumentacja musiałaby zostać przesłana do naszego sądu. Optymistycznie, nasza pani sędzina wyznaczyła termin rozprawy na nieco ponad miesiąc później. Majka się stawiła... ale dokumentacja nie dotarła. Podobno jest w drodze... albo leży gdzieś na parapecie i nie mogą jej znaleźć. Ale w tej chwili nie ma to już większego znaczenia – do rozprawy o przysposobienie jeszcze kilka tygodni. Chociaż? Ploteczka nie ma w tej chwili nikogo, kto ją reprezentuje. Nikogo, kto mógłby podjąć decyzję choćby w ważnych sprawach natury medycznej. Mógłby to zrobić tylko sąd. Tyle tylko, że Plotka nie podlega już (i jeszcze) pod żaden sąd – bo przecież wszystkie dokumenty od trzech tygodni są „w drodze”.








7 komentarzy:

  1. jestem bardzo ciekawa wieści o przechodzeniu w tym przypadku - jak się to układało i jak reagowała Plotka. Ale ponieważ nie chcesz jeszcze o tym pisać, skoro proces trwa, to napiszę tylko, że zostawienie rocznego dziecka bez opieki prawnej jest sorry, ale skandalem. Niestety wiem, że nie czyta tego właściwy sąd rodzinny, choć powinien. Nie lubię generalizacji, ale własnie w takich momentach wychodzi, jak bardzo Polska opiera się na klejeniu na ślinę, gumę do żucia i taśmę samoprzylepną - pewnie ktoś wyszedł z założenia, ze oj tam, dziecko na wylocie adopcyjnym, po cholerę opieka, zaraz i tak będzie przysposobienie.
    Nienawidzę tego urzędniczego niechlujstwa, niechciejstwa i wdupiemienia :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę Cię zmartwić. To standard że przez pewien czas po odebraniu praw rodzicielskich dziecko jest bez OP. Teoretycznie dopiero po otrzymaniu prawomocnego wyroku(co może zajać nawet 4 miesiące - patrz przypadek Ploteczki) Sąd szuka kandydata na OP. Wysyła zapytanie np. do Rz w której przebywa dziecko. Gdy ta wyrazi zgodę wyznaczana jest data rozprawy. Może się zdarzyć(choć chyba rzadko) że Rz nie wyrazi zgody wtedy szuka się dalej, do skutku. Tak czy inaczej mijają tygodnie lub dłużej kiedy dziecko nie ma OP. My staramy się zminimalizować ten okres i sami nie czekając na zapytanie sądu piszemy wniosek o ustanowienie nas OP. Nasz Sąd też przyjmuje taki wniosek bez odpisu prawomocnego postanowienia o odebraniu praw rodzicom. Tym razem po raz kolejny zawalił macierzysty Sąd Plotki. Mam wyznaczoną datę kolejnej rozprawy na której nasza Sędzina odbierze ode mnie przyrzeczenie nawet jeśli nie dotrą wszystkie dokumenty. Ma faks z postanowieniem o odebraniu, wyciągnie akt urodzenia zupełny i to jej wystarczy. Zastanawiam się tylko ilu jest takich sędziów którym chce się zrobić coś ponad, a ilu takich którzy nie robią nawet tego co powinni. Mamy szczęście że mamy sensowną Sędzinę, OA i Pcpr 😊

      Usuń
    2. okej, ja rozumiem mechanizm i terminy upływające między odebraniem praw, uprawomocnieniem oraz rozpatrzeniem wniosku o OP. Ale w przypadku Plotki ta sytuacja została wykreowana przez macierzysty sąd jako w pewnym sensie świadome stworzenie dziecka bezprizornego.

      Usuń
    3. Zgadza się. W sensie prawnym, Plotka jest bezdomna, jest dzieckiem z ulicy. Gdybyśmy teraz chcieli jej wyciąć migdałki, to żaden sąd nie wyraziłby na to zgody. Nasz nie ma do tego żadnych podstaw, a tamten formalnie już sprawę zamknął.

      Usuń
    4. Na szczęście, w przypadku ratowania życia, nikt nie pyta o pozwolenie. Chociaż? Gdyby nastąpiła konieczność wykonania transfuzji krwi, wątpię aby jakiś lekarz wziął na siebie taką odpowiedzialność. Tutaj wymagana jest zgoda pacjenta, albo opiekuna prawnego.
      Myślę (a nawet jestem tego pewny), że w tym przypadku wyraziłbym taką zgodę, zupełnie mijając się z prawem.

      Usuń
  2. Muszę sprostować. Papierek od lekarza rodzinnego powinien być dostarczony po wizycie psychologa i jest potrzebny do kwalifikacji. Zazwyczaj rzeczywiście mamy go gotowego już na pierwszą wizytę, ale tym razem czekałam do ostatniej chwili ponieważ jest on ważny tylko 30 dni a jak wszyscy wiedzą nie byliśmy pewni jak długo to wszystko potrwa. Jednakże zarówno my, jak i nasza koordynator przygotowaliśmy wszystko na czas a nawet przed czasem. Swoją drogą naiwnie myślałam, że to standard i że tylko Sądy przeciagają formalności, ale pochwała😉z OA pokazała nam że niestety inni koordynatorzy i RZ nie koniecznie działają szybko i sprawnie w kierunku adopcji ☹️

    OdpowiedzUsuń
  3. Cieszę się, że adopcja Ploteczki coraz bliżej, ale ta świadomość jednak nie osładza gorzkiego stwierdzenia, że "podpisik" pani sędziny blokował maluszkowi szczęście. Grrrrr - same brzydkie wyrazy pchają mi się pod palce na klawiaturze!

    OdpowiedzUsuń