Plotka
niedawno skończyła roczek.
Jest już
prawie połowa lutego, a prawa rodzicielskie odebrano jej mamie na
początku września. Nawet doliczając czas na uprawomocnienie się
wyroku, mamy już grubo ponad cztery miesiące niepotrzebnego
przebywania dziewczynki w naszej rodzinie zastępczej.
W
poprzednim opisie Plotki rozpocząłem rozważania na temat procesu
przejścia dziecka do rodziny adopcyjnej.
Dzisiaj
będzie kontynuacja. Krótko tylko przypomnę, że cała procedura
mogła się rozpocząć w momencie uzyskania uprawomocnionej i
podpisanej przez sąd decyzji o odebraniu praw rodzicielskich. No i
na ten podpis czekaliśmy ponad trzy miesiące. Oficjalnie pani
sędzina nie miała czasu, aby podpisać swoją decyzję.
Otrzymywaliśmy tylko obietnice, że będzie to zrobione najszybciej,
jak się da. Ponieważ pani sekretarka z „tego” sądu rodzinnego
nie za bardzo lubi rozmawiać z rodzicami zastępczymi, całą
operację wzięła na siebie Jowita (nasza koordynatorka). Okazało
się, że ona też była traktowana jak upierdliwy petent. W końcu
Majka stwierdziła, że również zacznie ją nękać telefonami.
Niestety z tego nękania niewiele wychodziło, ponieważ telefon był
głuchy, a w administracji sądu twierdzono, że skoro nikt nie
odbiera, to znaczy, że tam zwyczajnie nikogo nie ma. Z jednej strony
zbiegło się to z okresem protestu pracowników sądu, a z drugiej
strony sobie pomyślałem, że przecież w takich małych sądach
rodzinnych pracuje tylko jeden sędzia i jedna sekretarka. Wystarczy,
że ktoś z tej dwójki zachoruje na grypę i pójdzie na zwolnienie
lekarskie – to cała „firma” się sypie. Być może tak też
było w tym przypadku. Majka próbowała poruszyć „niebo i
ziemię”. Krótko mówiąc, była upierdliwa do granic możliwości.
Jowita już się do tego pewnie przyzwyczaiła, ale pan kurator z
sądu chyba jeszcze nie.
Dzień
przed końcem roku, Maja tak „pro forma” wykręciła numer do
sekretariatu, nie licząc że ktokolwiek odbierze. Czekała ją
niespodzianka... Odebrała bardzo miła pani.
I tutaj
rozmijamy się z Majką w zeznaniach. Minęło już trochę czasu,
więc niezbyt dokładnie wszystko pamiętamy.
Moja
wersja jest taka, że pani sekretarka stwierdziła, iż zaraz odszuka
właściwe pismo i zaniesie pani sędzinie do podpisu. Po kilku
minutach powiedziała, że przejrzała wszystkie dokumenty leżące
na parapecie, na biurku i koło komputera... i nic nie znalazła.
Ale... obiecała, że będzie szukać dalej i w ciągu dwóch dni
sprawa zostanie pozytywnie załatwiona.
Wersja
Majki jest taka, że pani sekretarka poszła do pani sędziny i
szybko wróciła twierdząc, że na parapecie, biurku i wokół
komputera jest tyle papierów, iż nie jest w stanie tego teraz
odnaleźć... ale też obiecuje potraktować temat za priorytetowy.
Jednak
niezależnie od tego kto ma rację, wychodzi na to, że sąd ma w
papierach taki sam burdel jak ja. Tyle tylko, że gdyby mnie,
powiedzmy Urząd Skarbowy o coś poprosił, to miałbym na odszukanie
czegoś tam, najwyżej kilka dni.
Potraktowaliśmy
obietnicę pani sekretarki za dobrą monetę. Minęło jednak kilka
dni (i nic), więc Majka ponownie uderzyła do pana kuratora.
Stwierdził, że potrzebuje trochę czasu, ponieważ robi jakieś
statystyki i nie może wychodzić z pomieszczenia. Wygląda na to, że
zamknęli biedaka w pokoju, bez żadnego kontaktu ze światem, na
tydzień. Ale jednak stanął na wysokości zadania i po kilku dniach
oddzwonił, że następnego dnia otrzymamy podpisaną decyzję, co
umożliwi PCPR-owi przesłanie całej dokumentacji do Ośrodka
Adopcyjnego. I tak się stało.
W
połowie stycznia wreszcie wszystko ruszyło. Niestety okazało się,
że my też się nie popisaliśmy. Zapomnieliśmy dołączyć opinię
naszego lekarza rodzinnego. Wprawdzie jest to jedna strona z podpisem
i stempelkiem, ale papier musi być. Na szczęście już następnego
dnia nadrobiliśmy zaległość.
Po dwóch
dniach zadzwoniła pani z Ośrodka Adopcyjnego, aby umówić się na
spotkanie. Niezależnie od opinii psychologa, która jest
przekazywana z całą dokumentacją, zawsze następuje dodatkowe
badanie psychologiczne wykonywane przez pracowników ośrodka. Po
kolejnych dwóch dniach Plotka dała więc popis swoich umiejętności.
Poza motoryką dużą, wszystko jest w normie, a nawet do przodu.
Problemem
była tylko historia Ploteczki... a w zasadzie jej rodziny. Tam nikt
nie jest do końca normalny. Wszystkie dzieci wychowywały się w
placówkach (mając orzeczenia o niepełnosprawności – chociaż to czasami może być tylko zabiegiem natury technicznej).
Rodzice i dziadkowie zawsze byli w konflikcie, nigdy nie byli dla
siebie wsparciem, a do pomocy społecznej podchodzili na zasadzie:
„mi się należy”, „ja nic nie muszę”.
Rodzice
adopcyjni mogliby zatem pomyśleć, że coś jest nie tak w genach,
że Plotka już w DNA ma zapisaną głupotę, lenistwo i
roszczeniowość.
Nastał
jednak ten dzień, gdy w naszym progu stanęli rodzice adopcyjni.
Byli to pierwsi rodzice, którym zaproponowano Ploteczkę. W tej
chwili jesteśmy już po kilku spotkaniach.
Bardzo
się obawiałem tego, kim oni będą, jak daleko od nas będą
mieszkać i jak zechcą podejść do naszej propozycji przekazania im
dziewczynki.
Chyba po
raz pierwszy bardzo szczerze porozmawialiśmy z panią psycholog z
naszego ośrodka (gdy przyszła zrobić wywiad z Ploteczką).
Kolejność proponowania dziecka jest według listy (jedyne co
rodzice adopcyjni określają, to wiek i płeć) i nie ma żadnych
odstępstw od tej reguły. Nie do końca się w tym temacie zgadzamy,
ale rozumiem przejrzystość i uczciwość tej metody. Widzę jednak
ludzi, którzy muszą odmawiać przyjęcia dziecka upośledzonego,
albo bardzo chorego. Mi też się wydaje, że przecież można (a
nawet trzeba) odmówić adopcji dziecka, które mnie przerasta, na
które nie jestem przygotowany emocjonalnie. Tyle tylko, że ja
patrzę z zupełnie innej perspektywy niż rodzic adopcyjny.
Nie są
jednak prawdą krążące pogłoski, że nasz ośrodek zaleca „metodę
nagłego cięcia”, zaprzestania kontaktów z dotychczasową rodziną
zastępczą. Wręcz przeciwnie, proponowany jest nie tylko długi
okres zapoznawania się z dzieckiem, ale również utrzymywanie
kontaktu w przyszłości. Nie musi to być często, nie muszą to być
bezpośrednie spotkania. Niestety człowiek ma to do siebie, że
słyszy to, co chce usłyszeć. Dotyczy to rodziców biologicznych
naszych dzieci, rodziców adopcyjnych, zastępczych .. i myślę, że
również nas.
Każdy
wybiera swoją drogę i pewnie ma do tego prawo. I nie wiem dlaczego
się upieram przy tym, że powinien (ten każdy) o tym z nami
porozmawiać (nami w sensie osób, które były zaangażowane w
procesie adopcji). Na przykład ośrodek martwił się o to, co
dzieje się z Hawrankiem (a my mamy z nim częsty kontakt i wiemy, że
jest szczęśliwy). Z kolei my martwimy się o Smerfetkę, a podobno
jej rodzice utrzymują znajomość z rodziną przygotowującą się
do adopcji (i nieoficjalnie wiadomo, że dziewczynka bardzo dobrze
funkcjonuje w swojej rodzinie).
No
tak... tyle tylko, że Smerfetka jest już przeszłością, a Plotka
jeszcze jest tu i teraz.
Abstrahując od adopcji, podziwiam osoby decydujące się zostać rodzicem
zastępczym. Ja bym chyba nie mógł. O zgrozo... mówię dokładnie
tak samo, jak niektórzy ludzie mówią do nas (co mnie strasznie
irytuje). Patrzę jednak choćby na nasze bliźniaki. Rodzice, którzy
się nimi zaopiekują, nigdy nie będą pewni, czy chłopcy nie wrócą do
mamy biologicznej po roku, dwóch, a nawet pięciu latach. Takie
sytuacje się zdarzają. A nawet jak nie wrócą, to czy nie staną
się wolni prawnie i zostaną zgłoszeni do adopcji.
Ja od
początku wiedziałem, że rozstanie z Plotką jest tak pewne jak to,
że kiedyś umrę. Tyle tylko, że w tym przypadku – im szybciej,
tym byłoby lepiej.
Nie będę
jeszcze opisywał tego, co się dzieje w kontaktach z rodzicami
adopcyjnymi. To jeszcze nie ten czas, nie te emocje.
Dzisiaj
rano zszedłem z Ploteczką i postawiłem ją na podłodze. Podeszła
do swojej mamy i się do niej przytuliła. Wiem, że potrafi to
robić. Potrafi się uśmiechać, przytulać, kwiczeć z radości,
głaskać po brodzie. Tego ją nauczyłem...a właściwie sama się
tego nauczyła. A jednak czuję się trochę nieswojo, gdy to ja
przestaję być w centrum jej zainteresowania. Zazdrość? Tak.
Majka
tym razem podchodzi do tej adopcji dużo mniej emocjonalnie niż ja.
Plotka cały czas jest córeczką tatusia (zastępczego). Gdy odszedł
Messenger, znowu wróciłem do sypialni Majki, a Plotka zajęła
łóżeczko chłopca. Jednak zmieniło się tylko to... i nic więcej.
Gdy Ploteczka prosi o mleko o trzeciej (albo czwartej, albo piątej,
albo... ósmej) nad ranem, to nie wstaje do niej Majka. Nawet gdy ona
się pierwsza obudzi, to klepie mnie po ramieniu, abym wreszcie
ruszył dupsko i podał małej to mleko. A najciekawsze w tym wszystkim
jest to, że robię to z ogromną przyjemnością. W końcu niewiele
mi już tych chwil zostało.
Rodzicom
adopcyjnym jeszcze nie powiedziałem, że prowadzę bloga. Nie chcę,
aby teraz wiedzieli jak ważna jest dla mnie Plotka. Mogliby to
czasem źle zrozumieć.
Wrócę
na koniec do spraw technicznych. Gdy jeszcze nie mieliśmy
podpisanego orzeczenia sądu, Majka z panią sędziną z naszego sądu
rodzinnego postanowiły, że mamy napisać wniosek o ustanowienie
opieki prawnej. Miało to być kolejnym czynnikiem motywującym panią
sędzinę z sądu przypisanego Plotce, aby wreszcie raczyła złożyć
swój autograf. W takim przypadku cała dokumentacja musiałaby
zostać przesłana do naszego sądu. Optymistycznie, nasza pani
sędzina wyznaczyła termin rozprawy na nieco ponad miesiąc później.
Majka się stawiła... ale dokumentacja nie dotarła. Podobno jest w
drodze... albo leży gdzieś na parapecie i nie mogą jej znaleźć.
Ale w tej chwili nie ma to już większego znaczenia – do rozprawy
o przysposobienie jeszcze kilka tygodni. Chociaż? Ploteczka nie ma w
tej chwili nikogo, kto ją reprezentuje. Nikogo, kto mógłby podjąć
decyzję choćby w ważnych sprawach natury medycznej. Mógłby to
zrobić tylko sąd. Tyle tylko, że Plotka nie podlega już (i
jeszcze) pod żaden sąd – bo przecież wszystkie dokumenty od
trzech tygodni są „w drodze”.
jestem bardzo ciekawa wieści o przechodzeniu w tym przypadku - jak się to układało i jak reagowała Plotka. Ale ponieważ nie chcesz jeszcze o tym pisać, skoro proces trwa, to napiszę tylko, że zostawienie rocznego dziecka bez opieki prawnej jest sorry, ale skandalem. Niestety wiem, że nie czyta tego właściwy sąd rodzinny, choć powinien. Nie lubię generalizacji, ale własnie w takich momentach wychodzi, jak bardzo Polska opiera się na klejeniu na ślinę, gumę do żucia i taśmę samoprzylepną - pewnie ktoś wyszedł z założenia, ze oj tam, dziecko na wylocie adopcyjnym, po cholerę opieka, zaraz i tak będzie przysposobienie.
OdpowiedzUsuńNienawidzę tego urzędniczego niechlujstwa, niechciejstwa i wdupiemienia :(
Muszę Cię zmartwić. To standard że przez pewien czas po odebraniu praw rodzicielskich dziecko jest bez OP. Teoretycznie dopiero po otrzymaniu prawomocnego wyroku(co może zajać nawet 4 miesiące - patrz przypadek Ploteczki) Sąd szuka kandydata na OP. Wysyła zapytanie np. do Rz w której przebywa dziecko. Gdy ta wyrazi zgodę wyznaczana jest data rozprawy. Może się zdarzyć(choć chyba rzadko) że Rz nie wyrazi zgody wtedy szuka się dalej, do skutku. Tak czy inaczej mijają tygodnie lub dłużej kiedy dziecko nie ma OP. My staramy się zminimalizować ten okres i sami nie czekając na zapytanie sądu piszemy wniosek o ustanowienie nas OP. Nasz Sąd też przyjmuje taki wniosek bez odpisu prawomocnego postanowienia o odebraniu praw rodzicom. Tym razem po raz kolejny zawalił macierzysty Sąd Plotki. Mam wyznaczoną datę kolejnej rozprawy na której nasza Sędzina odbierze ode mnie przyrzeczenie nawet jeśli nie dotrą wszystkie dokumenty. Ma faks z postanowieniem o odebraniu, wyciągnie akt urodzenia zupełny i to jej wystarczy. Zastanawiam się tylko ilu jest takich sędziów którym chce się zrobić coś ponad, a ilu takich którzy nie robią nawet tego co powinni. Mamy szczęście że mamy sensowną Sędzinę, OA i Pcpr 😊
Usuńokej, ja rozumiem mechanizm i terminy upływające między odebraniem praw, uprawomocnieniem oraz rozpatrzeniem wniosku o OP. Ale w przypadku Plotki ta sytuacja została wykreowana przez macierzysty sąd jako w pewnym sensie świadome stworzenie dziecka bezprizornego.
UsuńZgadza się. W sensie prawnym, Plotka jest bezdomna, jest dzieckiem z ulicy. Gdybyśmy teraz chcieli jej wyciąć migdałki, to żaden sąd nie wyraziłby na to zgody. Nasz nie ma do tego żadnych podstaw, a tamten formalnie już sprawę zamknął.
UsuńNa szczęście, w przypadku ratowania życia, nikt nie pyta o pozwolenie. Chociaż? Gdyby nastąpiła konieczność wykonania transfuzji krwi, wątpię aby jakiś lekarz wziął na siebie taką odpowiedzialność. Tutaj wymagana jest zgoda pacjenta, albo opiekuna prawnego.
UsuńMyślę (a nawet jestem tego pewny), że w tym przypadku wyraziłbym taką zgodę, zupełnie mijając się z prawem.
Muszę sprostować. Papierek od lekarza rodzinnego powinien być dostarczony po wizycie psychologa i jest potrzebny do kwalifikacji. Zazwyczaj rzeczywiście mamy go gotowego już na pierwszą wizytę, ale tym razem czekałam do ostatniej chwili ponieważ jest on ważny tylko 30 dni a jak wszyscy wiedzą nie byliśmy pewni jak długo to wszystko potrwa. Jednakże zarówno my, jak i nasza koordynator przygotowaliśmy wszystko na czas a nawet przed czasem. Swoją drogą naiwnie myślałam, że to standard i że tylko Sądy przeciagają formalności, ale pochwała😉z OA pokazała nam że niestety inni koordynatorzy i RZ nie koniecznie działają szybko i sprawnie w kierunku adopcji ☹️
OdpowiedzUsuńCieszę się, że adopcja Ploteczki coraz bliżej, ale ta świadomość jednak nie osładza gorzkiego stwierdzenia, że "podpisik" pani sędziny blokował maluszkowi szczęście. Grrrrr - same brzydkie wyrazy pchają mi się pod palce na klawiaturze!
OdpowiedzUsuń