Było krótko przed północą, gdy
zadzwonił telefon. Po drugiej stronie odezwała się osoba, która
przedstawiła się jako kurator sądowy z naszego powiatu. Została
wezwana przez policję do interwencji w jednym z mieszkań. Dla dwójki starszych dzieci udało już jej się znaleźć miejsce w placówce.
Pozostał tylko „on” – ośmiomiesięczny chłopiec o imieniu
Mortus. Był za mały, aby pójść razem z rodzeństwem. Trzeba było
znaleźć dla niego rodzinę.
Jesteśmy pogotowiem rodzinnym już
ponad dziewięć lat i jak do tej pory jeszcze nie przywieziono nam
dziecka w środku nocy. Odnoszę wrażenie, że nasze numery
telefonów nie są znane policji, bo do innych znanych nam pogotowi, co jakiś czas ktoś dzwoni. My w dotychczasowej historii mieliśmy
zaledwie kilka próśb o przyjęcie interwencyjne. Najczęściej
jednak odbijaliśmy piłeczkę – a to byliśmy przepełnieni, a to
dzieci były zbyt duże, było ich zbyt wiele na raz, albo pochodziły
z innego powiatu. W ostateczności dzieci znajdowały miejsce na tę
jedną noc w ośrodku interwencji kryzysowej, który również do tego jest
powołany. Tym razem trudno było odmówić. Mieliśmy zaledwie
trójkę dzieci pod opieką, sporo miejsc do spania, a do tego
chłopiec wiekowo jak ulał pasował do naszego towarzystwa. Na
wszelki wypadek skonsultowaliśmy się z naszą koordynatorką, bo
pewnie jak mało które pogotowie, możemy do niej dzwonić o każdej
porze dnia i nocy.
Można powiedzieć, że była to
sytuacja jakich wiele. Jedna z tych, których nie da się liczyć na
palcach jednej ręki. Tylko media, gdy czasami opisują przypadek
dziecka przebywającego pod opieką pijanej matki, uznają to za
temat roku i coś zdumiewającego, zdarzającego się bardzo rzadko.
Niestety jest to chleb powszedni pieczy zastępczej i stały element
kronik policyjnych.
Jest jednak coś, co akurat tę
sytuację wyróżnia spośród wielu podobnych. I niestety raczej w
negatywnym znaczeniu.
Szybko okazało się, że chłopiec
niestety nie pochodzi z naszego powiatu i rejonizacja nadal ma się
całkiem dobrze. Chociaż, jeżeli chodzi o pogotowia rodzinne, to
nie jestem tak do końca negatywnie do tej rejonizacji nastawiony. W
każdym razie wyszło na to, że tylko pani kurator jest z naszego
powiatu, a dziecko mieszka zupełnie gdzie indziej. Na dobrą sprawę
nie mam pojęcia dlaczego kuratorka podzieliła się z nami tą
wiedzą, bo co nas interesuje gdzie ona mieszka. Być może była
bardzo zdesperowana i telefon do Majki był jej ostatnią deską
ratunku. Ale pewnie dobrze wiedziała jak to się musi zakończyć –
chłopiec ostatecznie zostanie przeniesiony do rodziny ze swojego
powiatu. Ku mojemu zdziwieniu, wszystko odbyło się błyskawicznie.
Powiat ościenny w ciągu jednego dnia znalazł chętnych rodziców
zastępczych. Od tego momentu pałeczkę sztafety przejął sąd.
Pracę do wykonania miał bardzo prostą. Wystarczyło napisać
pismo, w którym dokonano by zmiany zabezpieczenia z jednej rodziny
na drugą, podpisać je i wysłać do adresatów. Wydawało się, że
skoro w ciągu jednego dnia dostaliśmy decyzję o umieszczeniu
chłopca u nas, to również w ciągu jednego dnia będzie decyzja o
jego przeniesieniu. Nie będę już tłumaczył, że ze względu na
dobro chłopca, czas miał niemałe znaczenie. Minął jednak dzień,
potem drugi, trzeci. Rozpoczęło się wydzwanianie do sądu przez
rozmaite osoby, gdyż każdemu zależało, aby sprawę szybko
zamknąć. Sąd pochylał się nad trudną sytuacją i za każdym
razem odpowiadał: „dzisiaj, najdalej jutro”. To pochylanie się
trwało równo trzynaście dni. Mortus odszedł do podobnej rodziny
jaką jesteśmy my – pogotowia rodzinnego. Tyle, że z jego
powiatu. Ale żeby było jeszcze ciekawiej, okazało się, że już
jakiś czas temu była wydana przez sąd decyzja o umieszczeniu
chłopca w rodzinnej pieczy zastępczej. Raczej na stałe, gdyż
stopień demoralizacji rodziców nie dawał większych szans na
wyjście z dołka. Nie wiemy dlaczego Mortus wciąż tkwił w domu
rodzinnym. Być może nie było chętnych, a może szukano rodziców
dla całej trójki w myśl idei nierozdzielania rodzeństw. Skończyło
się jak skończyło, chociaż chłopiec od kilku tygodni (a może i
miesięcy, bo nie mamy takiej wiedzy) mógł być w rodzinie, z
której nigdy i nigdzie nie byłby przenoszony. W obecnym domu też
pewnie długo miejsca nie zagrzeje. Oby... bo rekord przebywania dziecka w
tym pogotowiu, to aż sześć lat. Wydaje się niemożliwe.
Opiszę jeszcze jak wyglądał pobyt
Mortusa w naszej rodzinie.
Chłopiec przywitał nas z uśmiechem
na twarzy. Gdy Majka wypełniała niezbędne dokumenty z panią
kurator, siedział u mnie na kolanach i był żywo zainteresowany
wszystkim co działo się dookoła. Najgorsze było to, że zupełnie
nic o nim nie wiedzieliśmy. Nie znaliśmy jego zwyczajów, ani nawet
czym jest karmiony. Nie miał z sobą torby z najpotrzebniejszymi
rzeczami, za to jakimś dziwnym trafem przywiózł książeczkę
zdrowia. Tyle, że była ona dziewicza. Poza wpisami ze szpitala
położniczego, nie było w niej nic.
Stwierdziliśmy, że
najprawdopodobniej przed snem pije jakieś mleko, a skoro pora była
bardzo późna, to najwyższy czas pójść spać. Majka powiedziała
do mnie: „Połóż go w łóżeczku Einsteina” (chłopca, którego
niby nie ma, a niby jeszcze jest – ale o tym innym razem). Tak też
zrobiłem. No i zupełnie przez przypadek spędziłem z Mortusem
pierwszą noc w jego nowym domu. Zazwyczaj bierze to na siebie Majka,
a ja ogarniam maluchy, które są mi już dobrze znane. Do tego dla
większości dzieci, ciocia jest dużo łatwiej przyswajalna niż
wujek. Przynajmniej na tym początkowym etapie.
Stało się tak po raz drugi w mojej
historii. Pierwszy raz podobna sytuacja miała miejsce gdy przyszła
do nas Shirley. Gdy wkładałem ją do łóżeczka, ta natychmiast z
niego wyskakiwała głową w dół. Pozostałem więc z nią na całą
noc, aby nie zrobiła sobie krzywdy. Mortus aż tak rozwinięty
jeszcze nie był, ale gdy kładłem go na plecach i podawałem
butelkę z mlekiem, to natychmiast wstawał i krzyczał na całe
gardło. Po kilku nieudanych próbach postanowiłem położyć się
na łóżku obok i wziąć go do siebie. Naiwnie myślałem, że
będzie chciał się przytulić i szybko zaśnie. Niestety nic z tego
nie wychodziło. Mleka pić nie chciał, za to telepał się po całym
łóżku, co chwilę pokrzykując. Nie mogąc zasnąć, zastanawiałem
się co on może czuć. Niestety dochodziłem do smutnych konkluzji.
Gdyby mnie ktoś brutalnie wyrwał z łóżka Majki i wsadził pod
kołdrę z jakimś obcym facetem wciskającym w usta butelkę z
ohydnym mlekiem – też nie byłbym zachwycony. Być może chłopiec
miał w zwyczaju zasypiać w objęciach mamy. Ostatecznie, jaka by
ona nie była, to mimo wszystko była. Z jego perspektywy zapewne
miła, ważna i jedyna. Chłopiec zasnął dopiero nad ranem, gdy
Omen z Dagonem zaczęli budzić się do przedszkola.
Kolejne dni odkrywały przed nami
coraz więcej zachowań Mortusa, co pozwalało nam tworzyć swego
rodzaju emocjonalną konstrukcję chłopca. Mleko, które podaliśmy
mu pierwszej nocy jednak mu smakowało. Co więcej, było jedynym
jedzeniem, które chłopiec akceptował. Odrzucał wszystkie inne
potrawy należące do podstawowej diety ośmiomiesięcznego
niemowlaka. Zupełnie nie był zainteresowany obiadkami (o różnej
konsystencji), kaszką, bananem, arbuzem, rozgniecionymi ziemniakami,
czy chlebem. Nawet chrupki kukurydziane traktował jak zabawkę –
brał je do buzi, ale dziwił się gdy zaczynały się lepić i je
wyrzucał. Jedynym alternatywnym i chętnie zjadanym pokarmem był
mus owocowy. Ale tylko wyciskany z tubki wprost do buzi. Podany na
łyżeczce był odtrącany.
Ciekawe też były inne nawyki
żywieniowe. Chłopiec jadł nie rzadziej niż co trzy godziny.
Zachowywał się w tym względzie prawie jak noworodek. Już nawet
czteromiesięczna Kori potrafi w nocy zrobić sobie sześcio, a nawet
ośmiogodzinną przerwę. Mortusowi było wszystko jedno czy był
dzień, czy była noc. Co trzy godziny miał okres aktywności i
musiał się najeść. Nie wiem, czy w przypadku tak małego dziecka
można mówić o jedzeniu kompulsywnym, ale chłopiec jakby chciał
najadać się na zapas. Jakby nie chciał dopuścić do tego, aby
choć przez chwilę być głodnym (a w zasadzie nie być sytym). Być
może wynikało to z jego dotychczasowych doświadczeń, gdyż
podobno wiele razy przez dłuższy czas nie dostawał nic do
jedzenia.
Mortus spał tylko na brzuchu i nawet
w tej pozycji pił mleko z butelki. Dziwnie wykręcał głowę i
jakoś udawało mu się wysączyć każdą kroplę. Dlatego pierwszej
nocy tak bardzo sprzeciwiał się, gdy kładłem go na plecach.
W ciągu dnia nie było źle. Chłopiec
po każdym przebudzeniu domagał się butelki z mlekiem (którą tym
razem wypijał leżąc na plecach) i przez mniej więcej dwie godziny
był pogodny. A nawet samowystarczalny, bo jakoś nie przepadał za
braniem go na kolana i przytulaniem. Chodził na czworaka po całym
pokoju, bawił się leżącymi na podłodze zabawkami i próbował
ściągać wszystko co było w jego zasięgu, stając na dwóch
nogach. Pod tym względem był niesamowity. Aby dojść do
upatrzonego przedmiotu, potrafił zrobić kilka kroków wzdłuż
stołu, albo tapczanu.
Najgorsze były noce. Licząc, że
każda kolejna będzie tą ostatnią, nie chcieliśmy chłopcu co
chwilę czegoś zmieniać. Spał zatem razem ze mną w jednym łóżku,
podobnie jak pierwszej nocy. Raz było lepiej, raz gorzej.
Najczęściej gorzej. Zdarzały się noce, gdy Mortus pomiędzy
jedzeniem (co te trzy godziny) wcale nie zasypiał, tylko chodził po
łóżku. Czasami przy tym marudził, a czasami robił to zupełnie
bezdźwięcznie. Nawet się zastanawiałem, czy nie jest to działanie
we śnie. To chodzenie było czymś pomiędzy pełzaniem, a
czworakowaniem. Chłopiec przypominał samochodzik z wesołego
miasteczka. Odbijał się od ściany, ramy łóżka, albo ode mnie i
zmieniał kierunek ruchu. Najgorsze były chwile, gdy wdrapywał się
na mnie i gdy był już przy samym uchu, zaczynał krzyczeć. Czasami
z radości, a czasami z wściekłości. Tak czy inaczej wyrywał mnie
brutalnie z półsnu co kilka minut.
Dałem za wygraną na trzy dni przed odejściem Mortusa. Obudziłem Majkę w środku nocy i powiedziałem:
„zamieniamy się”. Widząc desperata, nie śmiała odmówić.
Spędziłem więc noc w pokoju Kori i po raz pierwszy od ponad
tygodnia się wyspałem. Majka też, bo okazało się, że nagle
wszystko się zmieniło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Może nie do końca wszystko, bo częstotliwość jedzenia została
bez zmian. Jednak od tej pory, między posiłkami chłopiec „spał
jak niemowlę”. Być może, przez tych pierwszych dziesięć dni,
usilnie chciał mi powiedzieć, że woli tą panią, którą widuje
za dnia.
Na przyszłość będę już
mądrzejszy.
Haha! Pamiętam jak jechałam samochodem w góry z siostrzenica...ok roku. Żeby jej było dobrze włączyliśmy ogrzewanie. Zdjęliśmy kombinezon ( była zima)...mała nie chciała spać. Za to była wściekła. Szczypała i drapała mnie. Byłam podrapana do krwi i..też już wściekła. ...po kilku godzinach stanęliśmy. Nie wiedząc co zrobić wzięliśmy dziecko na dwór. Założyliśmy kombinezon.... ruszyliśmy... minutę później spała. Chodziło o kombinezon. On zawsze był. A teraz nie. I nie dało się spać....
OdpowiedzUsuńAkurat dziś weszłam, żeby zerknąć czy się coś pojawiło, a tu taka niespodzianka!
OdpowiedzUsuńpopłakałam się! Popłakałam się, bo wyobraziłam sobie Ciebie, brutalnie wyrwanego z objęć Majki , w objęciach obcego faceta, zarośniętego jak grizzli, który wciska ci ohydne mleko do ust. Rżę jak koń!
OdpowiedzUsuń