środa, 15 czerwca 2022

--- Depresja poadopcyjna

 


Żaden ze znanych mi rodziców adopcyjnych, nie doświadczył stanu, który można określić mianem depresji. Możliwe?

Pewnie nie. Rozmaite źródła, do których dotarłem, różnią się nieco w szczegółach, ale wszędzie jest wspomniane, że depresja dotyka więcej niż połowę rodzin adopcyjnych. Podejrzewam, że dotyczy to również zastępczych. Do tego, w przeciwieństwie do depresji poporodowej, bywa także udziałem mężczyzn.
Można się zatem zastanowić, dlaczego rodzice adopcyjni się do tego nie przyznają. Dlaczego żadna z tak dobrze znanych mi osób, nigdy nie powiedziała: „Wiesz, żałuję mojej decyzji”. Albo chociaż: „Przerosło mnie to. Inaczej to sobie wyobrażałam”, czy: „Myślałam, że będę szczęśliwa”. Wstyd? Przekonanie o braku zrozumienia z mojej strony?
Wszystkim się wydaje, że mamy rodzące dzieci, mają prawo przeżywać trudne chwile. Mają prawo popaść w depresję. Bo przecież wszyscy mają zrozumienie dla buzujących hormonów, zmęczenia, braku akceptacji swojej fizyczności, ciągłego niewyspania przy maluchu budzącym się co jakiś czas niezależnie od pory dnia. Rodzice adopcyjni jakby nie mają ku temu podstaw, bo przecież przygotowywali się do adopcji najczęściej przez wiele lat, a adoptowane dziecko jest już nieco starsze – można powiedzieć odchowane.
A jednak.
Nie zamierzam udowadniać, że rodzice adopcyjni mają więcej powodów, aby wpaść w stan depresyjny niż mamy noworodków – chociaż tak uważam. Spojrzę na problem chłodnym, aczkolwiek bardzo subiektywnym wzrokiem.

Niespełnione oczekiwania...

zarówno wobec dziecka, jak też wobec siebie. Wielu ludziom się wydaje, że każde dziecko można pokochać. Czasami tylko trzeba nieco dłużej na to poczekać. Szczególnie tak właśnie uważają osoby, które nie mają nic wspólnego ani z adopcją, ani z pieczą zastępczą – obserwują i oceniają. Ja, gdy na placu zabaw widzę bawiące się dwulatki, albo nie daj boże zaglądam do grupy przedszkolnej czterolatków, odnoszę zupełnie inne wrażenie. Wiem, że nie potrafiłbym pokochać wielu z nich. A przecież każde z tych dzieci (a przynajmniej zdecydowana większość) jest zdrowe w szerokim znaczeniu tego słowa. Przede wszystkim, ma silne więzi ze swoimi rodzicami. Posiada umiejętność, od której zależy bardzo wiele.

Rodzice, którzy przychodzą do naszego domu, często mówią, że już od pierwszego dnia coś zaiskrzyło między nimi, a dzieckiem. Że od samego początku pojawiła się jakaś niewidzialna nić porozumienia, nadawanie na tych samych falach i tak dalej, i tak dalej. Niektórzy zapewne faktycznie tak czują. Inni może uważają, że wypada tak powiedzieć, a dla jeszcze innych są to pobożne życzenia. Nieliczni potrafią przyznać, że nie czują nic. Widzą zwyczajne dziecko. Takie, jak to jedno z wielu na placu zabaw. Do tego mają świadomość istnienia rozmaitych zaburzeń – tych, o których przeczytali w dokumentacji, tych których nie da się przewidzieć i tych, które być może ktoś przed nimi zataił. Bywa, że z każdym kolejnym dniem okazuje się, że rzeczywistość jest zupełnie inna niż plany i marzenia. To może wzbudzać wątpliwości związane z podjętą decyzją o adopcji, czy tylko pieczy zastępczej. W takiej chwili szybko pojawia się obawa przed oceną ze strony bliskich, znajomych, czy pracowników ośrodka adopcyjnego, albo organizatora pieczy zastępczej. A to już początek równi pochyłej w poczuciu winy, wstydu, złości do samego siebie.

Dlatego razem z Majką staramy się powiedzieć rodzicom, że może być różnie i trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność. Ani adopcja, ani piecza zastępcza nigdy nie będą tym samym co urodzenie dziecka. Zawsze będzie to starcie dwóch historii i oczekiwań przynajmniej trojga osób.

Jakiś przykład? Proszę bardzo – Ziuta i Hela. Dziewczynki inteligentne, ładne, zdrowe i w miarę młode (jak na adopcję). Chętne do współpracy, a do tego niesamowicie otwarte, co dodatkowo wzbudza sympatię ze strony każdego, kto ma okazję je poznać. Pierwsze spotkanie nowych rodziców z dziewczynkami było euforyczne. „Tak, to są dzieci dla nas” – mówili. A siostry zachowywały się tak, jak oczekiwali tego rodzice. Były czarujące, błyskotliwe, miłe. Rozpoczął się miesiąc miodowy. Jak zawsze. Tyle, że czasami trwa on tylko kilka dni, a czasami parę tygodni. Tym razem Majka sama wprowadzała rodziców we wszelkie tajniki wiedzy adopcyjnej. Oczywiście nie omieszkała zauważyć, że otwartość dziewczynek dość mocno nas niepokoi. Ciągłe „wiszenie” na każdej obcej osobie pojawiającej się w naszym domu, niekoniecznie świadczy o śmiałości i towarzyskości. Zwłaszcza, że nas nie traktowały jak kogoś ważnego. Nie czuły potrzeby ciągłego przebywania z nami, nie zależało im na dobrych relacjach, pomaganiu i poleganiu na sobie. Dziewczynki rozpoczęły bycie z rodzicami od wyjazdu na wakacje. Można powiedzieć, że to wyśmienity początek. Po tygodniu rozpoczął się „bunt na pokładzie”. Nie znamy szczegółów, ale pewnie były to odzywki w stylu: „Zrób to”, „Musisz mi to dać”, „Ja tego chcę”, „Stara babo”. Pewnie pojawiło się udawane rozpaczanie, wyrywanie się i kopanie przy próbie zbliżenia, bóle ucha, brzucha i może jeszcze kilka innych zachowań mających wymusić pożądane reakcje. Tym razem będzie dobrze. Rodzice są przygotowani na taki scenariusz i wiedzą, że muszą jasno określić zasady i postawić granice. Wiedzą, że proces przywiązywania się może nie być prosty.

Brak świadomości i umiejętności interpretowania pewnych zachowań, mógłby jednak powodować myśli rodziców w rodzaju: „Jestem przerażona”, „Jest mi smutno”, „Co ze mnie za matka”, „Jestem do niczego”. Mógłby sprawiać, że rodzice baliby się z kimkolwiek podzielić informacjami na temat dziewczynek. Baliby się oceny.

Potrzeby dziecka.

Wielokrotnie słyszałem, że dzieci proponowane rodzicom adopcyjnym nie są, lub są źle diagnozowane, a nawet specjalnie zataja się zaburzenia mogące mieć wpływ na podejmowaną przez nich decyzję. Z kolei dzieci trafiające do pieczy zastępczej często są tylko imieniem i nazwiskiem, zwłaszcza gdy przychodzą prosto ze swojej rodziny po interwencji policji.

Im więcej wiedzy o stanie zdrowia dziecka, jego problemach, potrzebach i historii – tym lepiej. Ale pewnie nigdy ta wiedza nie jest kompletna. Z kolei sama nadzieja na uzdrawiającą rolę miłości wielokrotnie prowadzi do brutalnego zderzenia z rzeczywistością, co jest trudne do zaakceptowania i obciążające emocjonalnie rodziców.
Nie wiem czy wystarczy sama świadomość tego, że może wydarzyć się wszystko. Nie wiem, czy może pomóc każdemu. Mi pomaga, chociaż jestem dość specyficznym przypadkiem – żadne dziecko nie będzie ze mną mieszkało dłużej niż kilka lat. Pozwala mi jednak podchodzić do problemu zadaniowo i bez większych skrupułów wymagać od systemu wsparcia. Paradoksalnie, pozwala mi zauważać nawet najmniejsze pozytywne chwile i przyjemne uczucia. Pozwala dziecku zbliżyć się do mnie. Pewnie to dziwnie brzmi, ale działanie oparte niemal wyłącznie na emocjach, może tworzyć barierę utrudniającą dziecku przywiązanie się.
Spotkałem się z opinią, że każde dziecko idące do adopcji powinno mieć przeprowadzone badanie mózgu, bo to pozwala wykryć wszelkie zaburzenia i określić metody postępowania w przyszłości. Nie wiem dokładnie, czy autorowi chodziło o tomografię, EEG, czy może jeszcze coś innego. Chciał również mieć diagnozę w postaci konkretnego sformułowania: autyzm, porażenie mózgowe, FAS. Osobiście podchodzę bardzo sceptycznie do takiego zapatrywania się na przyjęcie nowego członka rodziny. Nawet stwierdzone uszkodzenia mózgu nie odpowiedzą jednoznacznie jak dziecko będzie funkcjonowało i jak należy z nim postępować. Mózg jest bardzo elastyczny, a funkcje uszkodzonych fragmentów często przejmują inne jego obszary. Zaburzeniom też przyglądam się pod kątem funkcjonowania dziecka, a nie przypisanym mu określeniom. Weźmy choćby pod uwagę zachowania Dagona:

– Jedz.
– Nie chcę.
– To nie jedz.
– Ale ja chcę.
– To jedz.
– Nie.

Przyczyny mogą być różne, podobnie jak dalszy rozwój chłopca. Niestety trzeba brać pod uwagę i taką możliwość, że w ogóle nie przeminą. Wspominałem dawno temu o chłopcu imieniem Gusto. Będąc już dorosłą osobą prowadził bardzo podobne rozmowy:

– Chcę, żeby już był weekend.

– Już jest weekend.
– Ale ja chcę, żeby był weekend.
– Mówię, że jest weekend.
– A ja mówię, że chcę, żeby był weekend.

Być może po Dagona przyjdą kiedyś rodzice adopcyjni. Być może będą chcieli, abyśmy im dali przepis na życie . Powiedzieli, że są to zachowania świadczące o konkretnym zaburzeniu – na przykład autystyczne i miną za jakiś czas na skutek właściwego postępowania z dzieckiem. Może się mylę, ale zauważam w ostatnim czasie pewnego rodzaju modę na autyzm, więc pewnie nie byłoby zbyt trudno przypiąć chłopcu taką łatkę. Czy to zmieniłoby coś w kwestii jego przyszłości? Nie wiem. Jeszcze nikt nie potrafił mi odpowiedzieć na pytanie, czy przyczyna jakiegoś niewłaściwego zachowania ma znaczenie przy wyborze terapii i w jakiś sposób determinuje przyszłe losy dziecka. Choćby podany powyżej przykład Dagona. Czy lepiej jeżeli jego zachowania są skutkiem picia matki w czasie ciąży, czy może konsekwencją niepełnosprawności umysłowej albo zaburzeń neurorozwojowych typu ASD, czy ADHD? Myślę, że nie ma to znaczenia. W tej chwili jesteśmy na etapie kolejnego badania Dagona, którego celem jest określenie planu pracy z chłopcem pod kątem wczesnego wspomagania rozwoju. Wprowadzimy zatem pewne elementy z zakresu integracji sensorycznej, fizjoterapii, logopedii. Chłopiec będzie miał zajęcia z psychologiem, pedagogiem, logopedą. Pewnie gdybym był młodym rodzicem zastępczym albo adopcyjnym, to pokładałbym w tym ogromne nadzieje. Nawet teraz mógłbym dać przykład Omena i Einsteina. Zwłaszcza ten drugi robi ogromne postępy. Czy jest to jednak dowód na to, że terapia czyni cuda? Patrząc na zajęcia Einsteina z różnymi specjalistami, widzę, że każdy bawi się z nim klockami. Tyle, że jeden dodatkowo do niego zagada, drugi złapie za piętę, a trzeci wnikliwiej spojrzy mu w oczy. Staramy się wszystko powtarzać w codziennym życiu. Dagon przecież nie jest na uboczu. Też układa klocki, słyszy poprawną mowę, bawi się na placu zabaw. A jednak od ponad pół roku jakby stał w miejscu. Może czeka na odpowiedni bodziec, albo właściwego człowieka.

Brak wsparcia.

Jedni mówią: „Robicie to dla kasy”, inni: „Jesteście wielcy, bo ratujecie biedną sierotkę”. To nie pomaga. Każdy rodzic chce być tylko rodzicem  móc się komuś wyżalić w trudnych chwilach, liczyć na czyjąś pomoc i nie być ocenianym. Staramy się właśnie w taki sposób traktować rodziców dzieci, które od nas odchodzą. Nie wiem, czy nam to wychodzi. .

Zresztą emocjonalne wsparcie powinna dawać przede wszystkim rodzina. Niestety bywa, że nawet na współmałżonka czasami nie można liczyć. Godzi się na przyjęcie dziecka, ale nie jest o tym przekonany. A potem jest coraz gorzej.
Ze wsparciem ze strony instytucji jest bardzo różnie. Powiem trochę przekornie, że można liczyć na konkretne osoby (mniej na system). Czasami bardziej niż na rodzinę, czy znajomych.

Jak chronić się przed depresją poadopcyjną?

Jedną z odpowiedzi jest – zaakceptować bezdzietność. Nie zamierzam jednak do tego namawiać. Pewnie byłoby to trochę niestosowne.

Trzeba się jednak dobrze przygotować, a rady okołopieczowych psychologów wcale nie są takie głupie.

Jednym z elementów jest uporządkowanie swoich myśli dotyczących bezdzietności lub potrzeb mieszkających w rodzinie dzieci. Bliskość przyjmowanego dziecka uruchamia wiele emocji. Może przypominać straty i niepowodzenia, przywołując tęsknotę za rodzicielstwem biologicznym. Dopiero pełna akceptacja swojej sytuacji otwiera drogę ku budowaniu prawidłowych relacji z dzieckiem. Nie będę podawał przykładu, ale nie jest to dla mnie tylko książkowa teoria.

Pojawienie się nowego członka rodziny może też uruchamiać żal związany z odebraniem kawałka siebie dotychczasowemu dziecku, czy dzieciom. Oswojenie się z myślą o nowym rodzeństwie powinno być długotrwałym procesem, a i tak dzieci czasami dają jasny sygnał, że nie zaakceptują żadnego innego dziecka w swojej rodzinie. I niekoniecznie musi być to przekaz werbalny.

Wiedza jest kolejną składową całego procesu. Szkolenia są tylko wstępem, w którym często nawet nie są uwypuklone sprawy najważniejsze. Tutaj podam przykład – samego siebie. Gdy już zostałem ojcem zastępczym i przyjmowałem pierwsze dzieci, byłem przekonany, że RAD jest już tylko historią. Jest jedynie teorią z książek, bo przecież malutkie dzieci nie są już umieszczane w domach dziecka, czy innych placówkach. Każde ma jakąś rodzinę i jakiegoś stałego opiekuna. Nawet jeżeli rodzic biologiczny nie należy do najlepszych, to zwyczajnie jest – więc i więzi jakieś są.

Tak myślałem do czasu, gdy przychodziły do nas kilkutygodniowe maleństwa. Po paru latach wszystko zaczęło się zmieniać. Rodzice biologiczni zaczęli być gloryfikowani. W myśl błędnie stawianym tezom, nie ograniczano im pochopnie władzy poprzez umieszczanie dzieci w rodzinach zastępczych. Rodzina biologiczna stała się święta. Nawet zła, miała być lepsza niż dobra zastępcza. Wszyscy w to weszli – sędziowie, pracownicy socjalni, urzędnicy. Psycholodzy może mniej, ale tych mało kto słucha. Dzieci czekały w swoich patologicznych rodzinach nieraz nawet do wieku szkolnego. Czasami tylko przedszkolnego, albo większej awantury w rodzinie lub pobytu w szpitalu. Konsekwencje są opłakane. Teraz przychodzą do nas pokraki emocjonalne. Można się na mnie obrazić za to określenie, ale każde starsze dziecko jest zaburzone więziowo. Jedno mniej, drugie bardziej. Jedno ma jeszcze szansę na prawidłowe funkcjonowanie i założenie zdrowej rodziny, drugie już nie – wystarczy kilka, kilkanaście miesięcy zaniedbań. Wystarczy nawet źle przeprowadzony proces przejścia do rodziny adopcyjnej, aby dziecko musiało mierzyć się z traumą relacyjną przez wiele lat, a może nawet do końca życia. I to też nie są dla mnie informacje książkowe, tylko przykre doświadczenia.
Z taką wiedzą muszą zmierzyć się rodzice przyjmujący dziecko. Tyle, że nie jest to wiedza oficjalna, trudno ją zdobyć na szkoleniu. Nawet jeżeli ten temat jest poruszany, to często nie jest przyswajalny przez przeciętnego człowieka. Bo takie dziecko trzeba zobaczyć, albo przynajmniej o nim posłuchać. Mówią o tym rodzice zastępczy. Szkoda, że między sobą w zamkniętych grupach. I nawet jak mówią, to dodają: „Ale dajemy radę”.
Coraz więcej osób, które przychodzi do nas częściej i na dłużej, mówi: „Jak ono się zachowuje?”, „Ono ma szansę na adopcję?”, „Ono jest normalne?”. Tak – to jest współczesna normalność. Dziecko jest zdrowe – nie choruje, jest w normie intelektualnej, sprawne fizycznie i niebywale otwarte. Dlaczego rodzice adopcyjni nie mają dać rady?

Czy mam jakieś rady dla rodzica adopcyjnego i zastępczego?

Tak. Weź wyluzuj. Odpuść drobiazgi. Zwracaj uwagę na swoje potrzeby. Dobierz właściwe grono znajomych, z którymi można rozmawiać i wymieniać poglądy – nie tłumacząc się. Nie bój się prosić o pomoc. Nie miej wyrzutów sumienia, nie miej żalu do siebie. Ciesz się chwilą, pozytywnym uczuciem.

Majka znowu powie, że po raz kolejny wszystko wybrzmiewa jak ględzenie wypalonego i zdepresjonowanego ojca zastępczego.

A niech gada. Kto mi zabroni mieć duszę malkontenta. Kto mi zabroni być pesymistą, którym jak niektórzy mówią, jest dobrze poinformowany optymista.





9 komentarzy:

  1. Dziękuję za ten wpis. Może powinnam zacząć odpuszczać. Ale tak trudno mi czasem odgadnąć, kiedy dane zachowanie jest wynikiem zaburzenia we wczesnym dzieciństwie, elementem rozwoju wieku czy "efektem poczucia bezpieczeństwa" w mojej obecności :/. Do tego dochodzi niezadowolenie własnych dzieci, którym nie podoba się takie zachowanie... Cóż.

    OdpowiedzUsuń
  2. Twojego bloga czytam od wielu lat, przeczytałam wszystkie udostępnione posty, niektóre po kilka razy. Twoje teksty wywierały zawsze na mnie ogromne wrażenie, dawały do myślenia i intrygowały, skłoniły również do pogłębienia wiedzy na wiele tematów. Jako autor wydajesz się być osobą szalenie wrażliwą i interesującą, nietuzinkową. Wiele kwestii tutaj poruszonych pracowało we mnie przez lata, przez co kiedyś myślałam, aby zostać rodziną adopcyjną lub zastępczą w przyszłości. Ostatecznie zdecydowałam się zostać psychiatrą dziecięcym, jestem obecnie w trakcie specjalizacji. Z pozoru to inny charakter pracy, a jednak również na co dzień pomagam "najtrudniejszym", a de facto najbardziej skrzywdzonym dzieciakom odnaleźć się w tym świecie. Zanim zaczęłam pracę bazując również na Twoich wpisach najbardziej obawiałam się bezradności, niemożności znalezienia dobrego wyjścia z niektórych sytuacji, często również zwyczajnej ludzkiej niewiedzy co w danej sytuacji będzie dla dziecka najlepsze i jak odbije się na jego dalszym życiu. Słuszne były moje obawy, w pracy z dziećmi z przeróżnymi obciążeniami jest to codzienność. Dzięki, że dzielisz się swoim punktem widzenia i swoimi przemyśleniami oraz napotykanymi trudnościami, ten blog to kopalnia wiedzy o funkcjonowaniu małego człowieka w stanie życiowego kryzysu. Pozdrawiam serdecznie ;) Ciężko aż uwierzyć jak z pozoru zwykły blog mnie zainspirował i pośrednio pokierował w życiu :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pikusia czytam od lat. Ten "zwykły" blog, również i mnie pokierował by zostać rodziną zastępczą. Po dwóch-trzech miesiącach jak trafiła do nas roczna dziewczynka, miałam chwilę załamania. Myślę, że takiego jak doświadcza rodzic biologiczny. Musiałam się pogodzić, że moje życie teraz wygląda inaczej i nie ja jestem najważniejsza. Teraz jest dobrze, trafiła do nas jej starsza siostra i mamy problemy, ale teraz trochę inne. Dzięki czytaniu tego bloga, byłam trochę lepiej przygotowana na zaburzoną dziewczynkę. Wiedziałam z czym mogę się mierzyć.
      Pikuś, dzięki!

      Usuń
  3. Dziękuję Ci za to prowadzisz bloga. Polecam, jeśli ktoś nie zna, książkę "O chłopcu wychowanym jak pies"

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem mamą adopcyjną od 3 lat, miałam depresję poadopcyjna,nikt mi nie wierzył, nikt mi nie pomógł, nawet ośrodek adopcyjny, a kilka razy zwracałam się o pomoc,piszesz bardzo trafnie,wszystko to przechodziłam i nadal przechodzę chociaż już w mniejszym stopniu, sama musiałam sobie z tym poradzić,sama walczyłam o diagnozę dla synka,nawet mąż mi nie pomagał, nie wspierał, nigdy nie potwierdzał,jak opowiadałam rodzinie,znajomym jak wygląda nasze życie po adopcji,jak bardzo jest ciężko, jak jesteśmy rozczarowani,jak wygląda każdy dzień,jak nie mamy nadziei na lepsze dni...

    OdpowiedzUsuń
  5. Znajoma miała depresję poadopcyjną, na szczęście w porę zauważoną, więc pomogła wizyta u lekarza i leki. Mówi o tym otwarcie. Ale pewnie dla każdej osoby, która adoptuje te pierwsze tygodnie są tak ciężkie, że trudno się odnaleźć. A co dopiero powiedzieć o dzieciach i ich samopoczuciu... Przyznaję, że już po finalizacji procesu adopcyjnego pomoc jest znikoma, a poza tym jest takie przeświadczenie, że powinno się radzić sobie samemu, że jak się poprosi o pomoc, to zostanie się ocenionym.

    A co do motylków w brzuchu na widok swoich dzieci, to przypuszczam, że niektórzy mogą tak czuć. A inni potrzebują czasu, żeby się poznać, przywyknąć do siebie i nowej sytuacji i polubić. To trochę tak jak z mężem, który kiedyś ostatecznie też był obcą osobą :)

    OdpowiedzUsuń