Raz na kilka lat nachodzi mnie smutna refleksja – jestem tylko przechowalnią. Nie chcę szukać winnych takiego stanu rzeczy, bo musiałbym zacząć od siebie. Nie musiałem przecież przyjmować siódmego dziecka. Szóstego i piątego też nie. A nawet czwartego. Ale jest jak jest i czekam na lepsze czasy.
Pierwszą rzeczą, która natychmiast rzuca się w oczy, jest duża liczba mieszkających z nami dzieci – zbyt duża. Jednak chyba nie na tym polega problem, a przynajmniej nie przede wszystkim na tym. Najtrudniejsze są ciągłe zmiany. Mopik pożegnał już kilkoro mieszkających wcześniej koleżanek i kolegów, i tyle samo nowych przywitał. Teraz pewnie się zastanawia, czy Dagusia będzie kolejną konkurencją w walce o przytulanie się i siedzenie na kolanach. Nawet mieszkające od niedawna Ziuta i Hela wiedzą co oznacza przyjęcie nowego członka rodziny. Einstein przez pierwsze trzy dni nic nie jadł. Ciągle spał, albo kręcił się w kółko (wokół własnej osi) i odprawiał jakieś mantry. Nieco spokojniejszy był siedząc na kolanach, a spał w głębokim wózku, ciasno opatulony kołderkami. To są trudne sytuacje nie tylko dla dzieci, które do nas przychodzą. To są małe traumy również dla pozostałych dzieci, które jakoś próbują sobie z tym wszystkim poradzić. Nie jest to bezpieczny świat, w którym można budować relacje z rodzicem oparte na empatii, zaufaniu, szacunku. Nie jest to świat przyjazny uczeniu się.
Zdecydowanie lepiej byłoby, gdybyśmy mogli opiekować się tylko ustawową trójką maluchów. Jeszcze lepiej, gdyby każde z tych dzieci mieszkało z nami nie więcej niż kilka miesięcy. I chociaż w takim przypadku byłbym na pewno przechowalnią, albo chociaż dworcową poczekalnią, to miałoby to sens.
Na drugą wspomnianą kwestię nie mam wielkiego wpływu. Bo co mogę jeszcze powiedzieć sądowi, który już dawno powinien skierować Mirabelkę i Mopika do adopcji. Einstein dopiero rozpoczął swoją przygodę z nami, więc w najlepszym razie pobędzie w naszej rodzinie przez kolejnych kilka miesięcy. Dziewczynki jeszcze są wielką tajemnicą, a bliźniaki powoli przestają nią być. I niestety wiele wskazuje na to, że mogą się zasiedzieć. Sytuacja jest o tyle ciekawa, że wszyscy są właściwie zgodni co do tego, że chłopcy do mamy wrócić nie mogą. Sąd raczej też nie będzie miał większego problemu z odebraniem jej władzy rodzicielskiej, ponieważ mama sprawia wrażenie jakby chciała pozbyć się zbędnego balastu, nie tracąc tylko na tym wizerunkowo. Nikt jednak nie wie, co dalej. To tu, to tam słychać, że będzie to adopcja, albo piecza zastępcza wysokiego ryzyka. Drugą, ciemną stroną takiego twierdzenia są nieśmiałe uwagi typu: „nie ma takiej rodziny”. Jednak natychmiast ktoś się reflektuje i dodaje, że z pewnością jakaś się znajdzie. Mnie dręczy myśl, że pojawią się dorośli, którzy bezrefleksyjnie podejmą decyzję o przejęciu nad chłopcami opieki, a potem dojdą do wniosku, że to była pomyłka. Majka czasami mi powtarza: „Nie mierz innych swoją miarą. To, że ty nie dajesz rady nie oznacza, że inni sobie nie poradzą”. Ma rację. I wcale nie zamierzam wtrącać się w jakikolwiek dobór kandydatów na rodziców. Odezwę się jedynie wtedy, gdy jacyś stwierdzą, że Omen z Dagonem będą świetnymi braćmi dla ich dziecka.
Wracam do naszego siódmego dziecka. Łatwo powiedzieć: „nie przyjmuj więcej”.
Trudności związane ze sprawowaniem opieki nad naszymi obecnymi dziećmi nie wynikają tylko z ich dużej ilości. Gdybyśmy mieli siódemkę niemowlaków, albo dzieci mieszkających z nami prawie od urodzenia, to mógłbym powiedzieć, że jesteśmy w stanie zapewnić im bezpieczny rozwój oparty na zaufaniu, poleganiu na sobie, działaniu ku wspólnemu dobru. Mógłbym powiedzieć, że jest fajnie, że to co robimy jest dobre. Jednak obecny skład sprawia, że wszyscy żyją w emocjonalnym chaosie, a nam zaczyna brakować metod pozwalających wszystko uporządkować.
Szkoda tylko, że w takim świecie przychodzi żyć innym naszym dzieciom. Tym, które nie rozumieją wielu zachowań chłopców, które boją się ich krzyków i być może czują się u nas coraz mniej bezpiecznie. A mi coraz trudniej jest na to spokojnie patrzeć. Najgorzej radzi sobie z emocjami Mopik. Zaczął walić głową w podłogę, rzucać wszystkim co wpadnie mu w ręce, wściekać się o byle co, bić inne dzieci. Starsze dziewczynki bronią się jak mogą. W przeciwieństwie do chłopaków, nie działają w pojedynkę. Potrafią się jednoczyć, a wtedy biada każdemu z nich. W takim przypadku ma miejsce jedna z niewielu znanych mi naturalnych konsekwencji, na którą jak na złość nie powinienem wyrażać zgody. Niestety chłopcy nie potrafią zrozumieć nawet tego, że silniejszy wygrywa i chwilę później zachowują się dokładnie tak samo. W naszym przypadku, konsekwencją zepsucia zabawki jest tylko to, że zabawka jest zepsuta. Zabranie kredek za wysmarowanie ścian jest karą dla innych dzieci, a pozwolenie na nabicie sobie guza – karą dla nas. Ostatnio Dagon wylądował na cztery dni w szpitalu. Biegając wokół kominka poślizgnął się na leżącym puzzlu i walnął centralnie w tył głowy. Nie nauczyło go to niczego. Jedynie ma lęk przed dotykiem. Gdy teraz chcę go złapać za rękę, to myśli, że dostanie zastrzyk i się wydziera. Nie ma u niego żadnego myślenia przyczynowo-skutkowego, rozumienia aluzji. Nic nie można mu wytłumaczyć, niczego nie rozumie. Funkcjonuje jedynie na zasadzie pieska Pawłowa. O bracie bliźniaku mogę powiedzieć to samo.
Naturalna konsekwencja |
W takich chwilach rozumiem nauczycielki z przedszkola, które mówią do rodziców niesfornego dziecka: „Rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”, „Tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć”. Mówią tak, gdyż ich tłumaczenie i rozmowy niewiele dają. Liczą więc na silne relacje dziecka z rodzicem. Na to, że dla niego dziecko zrobi to czy tamto. Ja nie neguję konieczności powtarzania i tłumaczenia tego samego każdego dnia po kilka razy. Jednak nie mogę pozwolić, aby po drodze były "straty w ludziach". Kiedy Dagon wali samochodem Mopika w głowę, to marnym pocieszeniem jest to, że po kilku latach zrozumie, przestanie, a ja z radością krzyknę: „Wow – metoda wychowawcza oparta na tłumaczeniu zadziałała”. Ale tłumaczę. Po kilkadziesiąt razy dziennie mówię: "Nie wyrywamy nic nikomu z ręki". Zbyt skomplikowanie. "Hej!" jest szybsze i głośniejsze, a "Wypad!" – skuteczniejsze.
Niestety zachowania chłopców w jakiejś mierze stają się kuszące dla innych dzieci. Gdy kiedyś Hela przybiegała mówiąc: „Wujek chcę kupę”, Omen wtrącał się do rozmowy z uśmiechem na twarzy: „Ja już mam”. Teraz Hela też miewa ją w majtkach coraz częściej. Być może uważa się za atrakcyjniejszą, bo przecież zachowuje się tak samo, jak starszy o ponad rok kolega. Ale możliwe jest, że czuje się coraz mniej bezpiecznie.
Na chłopców brakuje mi już pomysłów i coraz częściej odpuszczam. Pół roku starań, rozmaitych prób dokonania zmian na lepsze i nic. Prawie nic. Zaczyna mi nawet być wszystko jedno, kiedy i dokąd odejdą. W pewien sposób przyzwyczaiłem się do tego, że nie mogę odpowiadać na ich potrzeby, bo oni sami ich nie znają. Trudno z nimi rozmawiać, bo tego nie chcą. Wątpliwe jest też zwiększanie indywidualnie spędzanego czasu, bo to się zawsze źle kończy. Omen i Dagon nie rozumieją, że wszystko ma swoje zakończenie, że trzeba na coś poczekać, albo że czegoś może zabraknąć. Koniec końców, zawsze jest ryk.
Nasze relacje można sprowadzić do krótkiej rozmowy:
Majka jeszcze walczy. Każdego dnia, minuta po minucie. Nie ma szans.
Niestety nasza wspólna przyszłość (z bliźniakami) rysuje się w coraz ciemniejszych barwach. Powoli szykujemy się do badania psychologicznego obu chłopców. Wstępne sugestie specjalistów, mających do czynienia z bliźniakami, wskazują na niepełnosprawność intelektualną Omena przynajmniej w stopniu lekkim. Dagon wcale nie jest dużo bystrzejszy. Dobór odpowiedniej metody pracy z chłopcami będzie kolejnym wyzwaniem dla nas i przede wszystkim dla ich przyszłych rodziców. Nie jest też powiedziane, że ociężałość intelektualna (bo takie padło określenie) wcale nie jest niepełnosprawnością umysłową, tylko diagnoza została postawiona błędnie. Istnieje prawdopodobieństwo, że widoczne zachowania chłopców są traumą relacyjną, którą pobyt w naszej rodzinie być może tylko pogłębia. I znowu wracamy do następstw zaniedbań ze strony najbliższych osób i do konieczności jak najszybszego rozpoczęcia terapii – jednej z najdłuższych w leczeniu traum. Potrzebny jest mniej więcej rok czasu, aby dziecko nawiązało relacje z terapeutą. A dopiero potem zaczyna się właściwa terapia.
Zapewne ktoś stwierdzi, że zbyt dokładnie opisuję zachowania chłopców, że niektóre sprawy powinienem przemilczeć. Bo przecież robienie kup w pieluchę kiedyś się skończy. Krzyczenie chłopców bez sensu i robienie awantur o byle co – również. Przeminie też ich ciapowatość, ślamazarność i niechlujstwo w wypowiadaniu się. Ale reszta niekoniecznie. A jeżeli już, to być może po wielu latach terapii, której trzeba będzie podporządkować całe swoje zorganizowane życie.
Jak się cieszę, że w końcu pan się objawił. Sama jestem RZ prawie 10-latka, który niby jest zdrowy, ale ma trudne do określenia ubytki intelektualne, wynikające z zaniedbania we wczesnym dzieciństwie. Poznanie rzeczywistości innych RZ albo takich placówek jak Państwa jest bardzo pomaga. Trzymam kciuki i pozdrawiam
OdpowiedzUsuńAlbo powinieneś odpocząć, albo chłopcy jak najszybciej powinni odejść. Czy skończą jak Kapsel? Czy jak Balbina? Btw co u poprzedników waszej obecnej gromady? I tak. 8 to zbyt wiele. Żałuję, że nie mieszkam bliżej. Bardzo.
OdpowiedzUsuńAle muszę jeszcze: ale macie porządek w garażu! Pięknie! Ja to straszna bałaganiara jestem, nad czym ubolewam. No nie ogarnęłabym się z taką ilością dzieci.
OdpowiedzUsuńJestem zrz i także mam chłopców bliźniaków, mają pięć lat. Mam też chłopca z autyzmem. Gdy jest dobrze, to myślę sobie, że gdyby zadzwonili z pytaniem, czy przyjmę dziecko, bo jest taka potrzeba,to na luzie bym się zgodziła. Gdy zaczyna być źle dziękuję losowi, że jednak nikt nie dzwonił i sama sobie "mentalnie daję z liścia" że w ogóle pomyślałam,że mam jakikolwiek luz. Najgorsze (a może najlepsze)w tym wszystkim jest to, że pewnie, gdyby jednak zadzwonili, to bym przyjęła dziecko niezależnie od tego jak daję akurat radę.
OdpowiedzUsuńDbajcie, proszę, o siebie. Czasami trzeba postawić granicę, w trosce o siebie i dzieci też.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Agnieszka
Pracuje w szkole w której jest bardzo duzo dzieci z rdm i rz. I kiedy się przygladam temu co sie dzieje to mój wniosek jest że te duze juz dzieci- nastolatkowie którzy sa chorzy psychicznie na skutek tego co doswiadczyli sa kamieniem ciagnacym w dół reszte w dzieci w tych domach- mlodszych. i że lepiej by bylo ich wyprowadzic w tych miejsc bo nauczyciele nie daja rady a co ma zrobic maluch. Podobnie z wami Picusiu.Zle że jest az taka mieszanka...
OdpowiedzUsuńMoja codzienność. Wciąż jeszcze dwoję się i troję, żeby zawalczyć o moje dzieci. Kiedy jednak widzę, jak moja RADosna panna wtula się w nogi kuriera, a odepchnięta krzyczy przez godzinę, to myślę, że już dawno przegrałam. I moje dzieci, znaczy te własne, razem ze mną.
OdpowiedzUsuńOstatnio mam możliwość obserwowania dzieci, które kilka lat były z mamami, a teraz trafiły do pieczy zastępczej. To przed trafieniem do pieczy byli chłopcy współpracujący , w miarę grzeczni itp. Trafili do pieczy ( to nie jest rodzeństwo, trafili w różne miejsca) i lawinowo w dół. Prowokacje, przeklinanie, trochę agresji itp - lawina pogorszenia zachowania. Trauma, lęk itp zbierają swoje żniwo. Smutne bardzo.
OdpowiedzUsuńPikusiu jak tam?
OdpowiedzUsuń