piątek, 1 kwietnia 2022

--- Przechowalnia

 

Raz na kilka lat nachodzi mnie smutna refleksja – jestem tylko przechowalnią. Nie chcę szukać winnych takiego stanu rzeczy, bo musiałbym zacząć od siebie. Nie musiałem przecież przyjmować siódmego dziecka. Szóstego i piątego też nie. A nawet czwartego. Ale jest jak jest i czekam na lepsze czasy.

Bohaterami dzisiejszego wpisu będą nasze aktualne dzieci: Mirabelka (jeden rok), Mopik i Einstein (po półtora), Hela (niecałe trzy), Omen i Dagon (trzy), Ziuta (trochę ponad trzy) i kilkumiesięczna Dagusia (na gościnnych występach – od weekendu do weekendu).
Każde z tych dzieci jest na zupełnie innym etapie rozwoju, ma różne potrzeby emocjonalne i inne plany na życie w naszej rodzinie.

Pierwszą rzeczą, która natychmiast rzuca się w oczy, jest duża liczba mieszkających z nami dzieci – zbyt duża. Jednak chyba nie na tym polega problem, a przynajmniej nie przede wszystkim na tym. Najtrudniejsze są ciągłe zmiany. Mopik pożegnał już kilkoro mieszkających wcześniej koleżanek i kolegów, i tyle samo nowych przywitał. Teraz pewnie się zastanawia, czy Dagusia będzie kolejną konkurencją w walce o przytulanie się i siedzenie na kolanach. Nawet mieszkające od niedawna Ziuta i Hela wiedzą co oznacza przyjęcie nowego członka rodziny. Einstein przez pierwsze trzy dni nic nie jadł. Ciągle spał, albo kręcił się w kółko (wokół własnej osi) i odprawiał jakieś mantry. Nieco spokojniejszy był siedząc na kolanach, a spał w głębokim wózku, ciasno opatulony kołderkami. To są trudne sytuacje nie tylko dla dzieci, które do nas przychodzą. To są małe traumy również dla pozostałych dzieci, które jakoś próbują sobie z tym wszystkim poradzić. Nie jest to bezpieczny świat, w którym można budować relacje z rodzicem oparte na empatii, zaufaniu, szacunku. Nie jest to świat przyjazny uczeniu się.

Zdecydowanie lepiej byłoby, gdybyśmy mogli opiekować się tylko ustawową trójką maluchów. Jeszcze lepiej, gdyby każde z tych dzieci mieszkało z nami nie więcej niż kilka miesięcy. I chociaż w takim przypadku byłbym na pewno przechowalnią, albo chociaż dworcową poczekalnią, to miałoby to sens.

Na drugą wspomnianą kwestię nie mam wielkiego wpływu. Bo co mogę jeszcze powiedzieć sądowi, który już dawno powinien skierować Mirabelkę i Mopika do adopcji. Einstein dopiero rozpoczął swoją przygodę z nami, więc w najlepszym razie pobędzie w naszej rodzinie przez kolejnych kilka miesięcy. Dziewczynki jeszcze są wielką tajemnicą, a bliźniaki powoli przestają nią być. I niestety wiele wskazuje na to, że mogą się zasiedzieć. Sytuacja jest o tyle ciekawa, że wszyscy są właściwie zgodni co do tego, że chłopcy do mamy wrócić nie mogą. Sąd raczej też nie będzie miał większego problemu z odebraniem jej władzy rodzicielskiej, ponieważ mama sprawia wrażenie jakby chciała pozbyć się zbędnego balastu, nie tracąc tylko na tym wizerunkowo. Nikt jednak nie wie, co dalej. To tu, to tam słychać, że będzie to adopcja, albo piecza zastępcza wysokiego ryzyka. Drugą, ciemną stroną takiego twierdzenia są nieśmiałe uwagi typu: „nie ma takiej rodziny”. Jednak natychmiast ktoś się reflektuje i dodaje, że z pewnością jakaś się znajdzie. Mnie dręczy myśl, że pojawią się dorośli, którzy bezrefleksyjnie podejmą decyzję o przejęciu nad chłopcami opieki, a potem dojdą do wniosku, że to była pomyłka. Majka czasami mi powtarza: „Nie mierz innych swoją miarą. To, że ty nie dajesz rady nie oznacza, że inni sobie nie poradzą”. Ma rację. I wcale nie zamierzam wtrącać się w jakikolwiek dobór kandydatów na rodziców. Odezwę się jedynie wtedy, gdy jacyś stwierdzą, że Omen z Dagonem będą świetnymi braćmi dla ich dziecka.

Wracam do naszego siódmego dziecka. Łatwo powiedzieć: „nie przyjmuj więcej”.

Einstein pojawił się u nas na nasze życzenie. Nikt nam go już nie proponował. Jednak doskonale wiedzieliśmy, że jest dla niego poszukiwana rodzina. Chłopiec miał przyjść prawie rok temu. Nie dotarł. Nie zamieszkał w żadnej bezpiecznej rodzinie. Rozpłynął się w systemie, co należy rozumieć, że pozostał tam gdzie był. Dzieci są zgłaszane sądowi rodzinnemu w dwóch trybach. Jeżeli konieczne jest natychmiastowe zabezpieczenie (co miało miejsce w przypadku Ziuty i Heli), dziecko trafia do rodziny zastępczej w ciągu kilku godzin, ewentualnie kilku dni. Jeśli zostanie zgłoszona tylko konieczność wglądu w sytuację dziecka, wszystko może trwać miesiącami. Nikt się nie spieszy, nikomu nie zależy. Jeżeli jest miejsce w pieczy, dziecko zostaje zabezpieczone. Jeśli nie ma – trudno. Najczęściej nie ma. Einstein trafił do szpitala gdy nie dawało się zdjąć pieluchy bez wyrywania kawałków skóry. Był wychudzony do granic możliwości, nie potrafił się porozumiewać, bawić. Ale matka nie chciała go oddać.
Przypadek Ziuty i Heli też jest ciekawy. Dziewczynki są piątym i szóstym dzieckiem swojej mamy. A może nawet szóstym i siódmym, bo informacje do nas docierające są rozbieżne. Do wszystkich pozostałych swoich dzieci mama ma już odebrane prawa rodzicielskie. Moje zastrzeżenia sprowadzają się do dwóch prostych pytań. Dlaczego czekano aż cztery lata i jakie traumy kryją się w psychice dziewczynek? Na razie odgrywają tylko scenki jak tata goni mamę z nożem i jak mama chce skończyć z sobą skacząc z okna.

Trudności związane ze sprawowaniem opieki nad naszymi obecnymi dziećmi nie wynikają tylko z ich dużej ilości. Gdybyśmy mieli siódemkę niemowlaków, albo dzieci mieszkających z nami prawie od urodzenia, to mógłbym powiedzieć, że jesteśmy w stanie zapewnić im bezpieczny rozwój oparty na zaufaniu, poleganiu na sobie, działaniu ku wspólnemu dobru. Mógłbym powiedzieć, że jest fajnie, że to co robimy jest dobre. Jednak obecny skład sprawia, że wszyscy żyją w emocjonalnym chaosie, a nam zaczyna brakować metod pozwalających wszystko uporządkować.

Majka mówi, że stosujemy metody alternatywne. Przynajmniej ja na pewno, chociaż raczej mam co innego na myśli. Wszystko co robię, w jakiejś mierze ociera się o kary i nagrody. Nie będę próbował dorabiać mniej lub lepiej brzmiącej ideologii. Chodzi o uzyskanie określonego celu, którym jest – bezpieczeństwo.
Nie wdaję się zatem w filozoficzne dyskusje z dziećmi. Owszem, wyjaśniam im to i owo. Jednak jest to element dodatkowy, gdyż doskonale wiem, że tłumaczenie nie dociera do wszystkich. Na ogół wydaję tylko krótkie polecenia – można powiedzieć, że rozkazy. Nawet gdy wypowiem tylko nieco dłuższe zdanie, to chłopcy nic nie rozumieją. Ewentualnie końcówkę. „Jak posprzątamy zabawki, to będzie obiad”. Niby krótko i niezbyt skomplikowanie. Ale do bliźniaków dociera tylko słowo „obiad” i chłopcy natychmiast siadają przy stole. Nie mogę nawet powiedzieć "sprzątaj", bo to zbyt ogólne. Muszę mówić konkretniej: „klocki do pudła”, "puzzle do szuflady". Rozumieją? Nie mam pojęcia. Teoretycznie wiem, jak rozmawiać, aby dzieci nas słuchały. Przecież ja też nie lubię tego cholernego bałaganu, ale wiem, że co jakiś czas posprzątać trzeba. Nawet próbuję dać dobry przykład. Tyle, że chłopcy myślą zupełnie innymi kategoriami. Delikatnie sprawę ujmując, mają do tego obojętny stosunek. Nic nie zrobią wbrew swojej aktualnej woli tylko dlatego, żeby sprawić mi przyjemność. Wręcz przeciwnie. Są gotowi sporo poświęcić, abym był na nich zły, abym pozbawił ich jakiegoś przywileju. Stawiam zatem posiłek na stół, ale siadają tylko ci, którzy sprzątali. Brutalne? Może, ale wtedy nagle zaczynają rozumieć. Mija już pół roku naszego wspólnego bycia z sobą i jest coraz gorzej, bo coraz bardziej się do siebie zbliżamy. Jak to dziwnie brzmi. Chłopcy mówią coraz więcej, ale do nas coraz mniej wyraźnie. Odnoszę wrażenie, że nie chcą sprawiać nam przyjemności poprawną wymową, bo boją się do nas przywiązać. Któregoś dnia przyszła do naszego domu pewna osoba, do której Omen natychmiast podbiegł i powiedział: „Proszę pić” - pięknie, wyraźnie i zrozumiale. Gdy z taką prośbą zwraca się do mnie, to brzmi to mniej więcej: „Hyhe pi”. Dłuższe zdanie w jego wykonaniu wygląda tak: „Tata je yyyy eee tam”. Majka mówiła, że przesadzam, dopóki sama przypadkowo nie usłyszała rozmowy braci. Myśleli, że są sami i obaj mówili "po ludzku". Przy nas ciągle jest „moje apa”, „ja am”, czy „idę bibi”. A Omen do tego "ja byłam", "ja poszłam". W ten sam sposób rozmawiają z innymi dziećmi i często wygląda to zabawnie, chociaż wcale takim nie jest.

Dyskusja Omena z Ziutą:
– Ja am.
– To jest obiad.
– Am.
– Obiad.
– Am.
– Głupi jesteś.

Chłopcy są bardzo absorbujący. Wystarczy na kilka chwil spuścić ich z oczu, a robią wszystko co jest w naszym domu zabronione: biegają wokół kominka, wchodzą na stoły, parapety, skaczą po tapczanie, psocą się innym dzieciom, a nawet próbują je bić, albo gryźć. Jednak gdy sami zostaną zaatakowani, to zamiast uciekać, albo się bronić, stoją i wrzeszczą. Nie potrafią się zjednoczyć. Walczą ze wszystkimi w pojedynkę, a najzacieklej sami z sobą. Obaj są cali na „nie”. Trudno im cokolwiek wytłumaczyć i nie za bardzo wiedzą jak poradzić sobie z rozbudzoną potrzebą autonomii dwulatka – chociaż już jakiś czas temu skończyli trzy. Do tego dochodzą zachowania zupełnie niezrozumiałe. Na przykład Omen siedzi nad prawie pełnym obiadem, nie je go, tylko krzyczy, że chce dokładkę. Albo Dagon, który sam nie wie, czy chce wyjść na spacer, czy zostać w domu. Być może jest to jakiegoś rodzaju bunt przeciwko prawu wyboru, albo zwyczajnie każdy pretekst dobry, aby zrobić aferę. Ktoś mógłby powiedzieć, że trzeba cieszyć się z drobiazgów. Choćby z tego, że Omen potrafi już pić wodę z kubka, a nie wlewa sobie jego zawartości do otwartej buzi, albo że budzi się w nocy tylko dwa razy, a nie siedem. Jest to jednak trudne. Nie chce mi się już bić Omenowi brawa, bo udało mu się założyć skarpetkę – po pięciu miesiącach uczenia się i po dziesięciu minutach siedzenia nad nią, i wrzeszczenia, że nie wychodzi.

Szkoda tylko, że w takim świecie przychodzi żyć innym naszym dzieciom. Tym, które nie rozumieją wielu zachowań chłopców, które boją się ich krzyków i być może czują się u nas coraz mniej bezpiecznie. A mi coraz trudniej jest na to spokojnie patrzeć. Najgorzej radzi sobie z emocjami Mopik. Zaczął walić głową w podłogę, rzucać wszystkim co wpadnie mu w ręce, wściekać się o byle co, bić inne dzieci. Starsze dziewczynki bronią się jak mogą. W przeciwieństwie do chłopaków, nie działają w pojedynkę. Potrafią się jednoczyć, a wtedy biada każdemu z nich. W takim przypadku ma miejsce jedna z niewielu znanych mi naturalnych konsekwencji, na którą jak na złość nie powinienem wyrażać zgody. Niestety chłopcy nie potrafią zrozumieć nawet tego, że silniejszy wygrywa i chwilę później zachowują się dokładnie tak samo. W naszym przypadku, konsekwencją zepsucia zabawki jest tylko to, że zabawka jest zepsuta. Zabranie kredek za wysmarowanie ścian jest karą dla innych dzieci, a pozwolenie na nabicie sobie guza – karą dla nas. Ostatnio Dagon wylądował na cztery dni w szpitalu. Biegając wokół kominka poślizgnął się na leżącym puzzlu i walnął centralnie w tył głowy. Nie nauczyło go to niczego. Jedynie ma lęk przed dotykiem. Gdy teraz chcę go złapać za rękę, to myśli, że dostanie zastrzyk i się wydziera. Nie ma u niego żadnego myślenia przyczynowo-skutkowego, rozumienia aluzji. Nic nie można mu wytłumaczyć, niczego nie rozumie. Funkcjonuje jedynie na zasadzie pieska Pawłowa. O bracie bliźniaku mogę powiedzieć to samo.

Naturalna konsekwencja

W takich chwilach rozumiem nauczycielki z przedszkola, które mówią do rodziców niesfornego dziecka: „Rozmawiać, rozmawiać, rozmawiać”, „Tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć”. Mówią tak, gdyż ich tłumaczenie i rozmowy niewiele dają. Liczą więc na silne relacje dziecka z rodzicem. Na to, że dla niego dziecko zrobi to czy tamto. Ja nie neguję konieczności powtarzania i tłumaczenia tego samego każdego dnia po kilka razy. Jednak nie mogę pozwolić, aby po drodze były "straty w ludziach". Kiedy Dagon wali samochodem Mopika w głowę, to marnym pocieszeniem jest to, że po kilku latach zrozumie, przestanie, a ja z radością krzyknę: „Wow – metoda wychowawcza oparta na tłumaczeniu zadziałała”. Ale tłumaczę. Po kilkadziesiąt razy dziennie mówię: "Nie wyrywamy nic nikomu z ręki". Zbyt skomplikowanie. "Hej!" jest szybsze i głośniejsze, a "Wypad!" – skuteczniejsze.   

Co proponują inne metody? Zajmij dziecko czymś. Sprawdź, czy nie jest chore, głodne albo zmęczone. Podążaj za dzieckiem. I ja to wszystko robię. Korzystam z wszelkich sugestii – alternatywnie.

Niestety zachowania chłopców w jakiejś mierze stają się kuszące dla innych dzieci. Gdy kiedyś Hela przybiegała mówiąc: „Wujek chcę kupę”, Omen wtrącał się do rozmowy z uśmiechem na twarzy: „Ja już mam”. Teraz Hela też miewa ją w majtkach coraz częściej. Być może uważa się za atrakcyjniejszą, bo przecież zachowuje się tak samo, jak starszy o ponad rok kolega. Ale możliwe jest, że czuje się coraz mniej bezpiecznie.

Na schodach prowadzących na piętro musiałem zrobić specjalne zasieki, gdyż chłopcy próbowali przeciskać się pomiędzy tralkami i skakać w dół. Niektórzy nasi goście zastanawiają się nad tym pomysłem, widząc w nim dekorację w stylu marynistycznym, albo wystrój przewoźnika kontenerów. Dobrze, że jest już bezpiecznie, bo Ziuta z Helą, idąc za przykładem bliźniaków, też zaczynają sprawdzać, czy głowa mieści się między szczebelkami.



A były to takie fajne, współpracujące dziewczynki. Być może nawyki mamy, albo przedszkolny mir sprawiał, że robiły porządek po każdej zabawie i przed każdym posiłkiem. Siostry były prawie bezobsługowe z naszej strony. Same się rozbierały, same ubierały, myły, załatwiały potrzeby na nocnik. Potrzebowały trzydziestu sekund, aby stać pod drzwiami wyjściowymi w pełnym rynsztunku, gotowe do wyjścia na spacer. Jedynym ich mankamentem było przeklinanie. Ale to miało pewien urok i było łatwe do opanowania. Wiedziałem na przykład, że nie mogę zapytać Ziuty, gdzie jest jej siostra, bo w odpowiedzi mogłem usłyszeć: „Hela poszła w pizdu”. Tak, wiem że to był miesiąc miodowy. Ale może jednak nie tylko?
Ciekawe są też zachowania Einsteina. Chłopiec nie opuszcza mnie na krok. Gdy idę robić kolację, to muszę sadzać go obok siebie na blacie, gdyż inaczej zaczyna kręcić się w kółko, albo stoi przy barierce do kuchni i się wydziera. Żadne dziecko nie wytrzymałoby pół godziny siedząc w bezruchu. On potrafi. Nie muszę się obawiać, że spadnie gdy wyciągam coś z lodówki, albo że będzie się dobierał do kanapek. Raz tylko znalazł gdzieś w kącie połówkę cebuli i nie chciał jej oddać. Przynajmniej miał zajęcie przez cały czas przygotowywania posiłku. Zjadł ją w całości.
Jednak zachowania Einsteina są raczej niezależne od obecności chłopców. On żyje w innym świecie. Zresztą cała reszta dzieci też traktuje Einsteina jakoś inaczej. Choćby gdy patrzą jak przewraca go podmuch wiatru wytworzony przez któregoś z przebiegających bliźniaków.

Na chłopców brakuje mi już pomysłów i coraz częściej odpuszczam. Pół roku starań, rozmaitych prób dokonania zmian na lepsze i nic. Prawie nic. Zaczyna mi nawet być wszystko jedno, kiedy i dokąd odejdą. W pewien sposób przyzwyczaiłem się do tego, że nie mogę odpowiadać na ich potrzeby, bo oni sami ich nie znają. Trudno z nimi rozmawiać, bo tego nie chcą. Wątpliwe jest też zwiększanie indywidualnie spędzanego czasu, bo to się zawsze źle kończy. Omen i Dagon nie rozumieją, że wszystko ma swoje zakończenie, że trzeba na coś poczekać, albo że czegoś może zabraknąć. Koniec końców, zawsze jest ryk.

Nasze relacje można sprowadzić do krótkiej rozmowy:

Idziemy na spacer.
Nie.
Możesz zostać.
Nie.
– Idziesz, albo zostajesz.
Nie.

Majka jeszcze walczy. Każdego dnia, minuta po minucie. Nie ma szans. 

Niestety nasza wspólna przyszłość (z bliźniakami) rysuje się w coraz ciemniejszych barwach. Powoli szykujemy się do badania psychologicznego obu chłopców. Wstępne sugestie specjalistów, mających do czynienia z bliźniakami,  wskazują na niepełnosprawność intelektualną Omena przynajmniej w stopniu lekkim. Dagon wcale nie jest dużo bystrzejszy. Dobór odpowiedniej metody pracy z chłopcami będzie kolejnym wyzwaniem dla nas i przede wszystkim dla ich przyszłych rodziców. Nie jest też powiedziane, że ociężałość intelektualna (bo takie padło określenie) wcale nie jest niepełnosprawnością umysłową, tylko diagnoza została postawiona błędnie. Istnieje prawdopodobieństwo, że widoczne zachowania chłopców są traumą relacyjną, którą pobyt w naszej rodzinie być może tylko pogłębia. I znowu wracamy do następstw zaniedbań ze strony najbliższych osób i do konieczności jak najszybszego rozpoczęcia terapii – jednej z najdłuższych w leczeniu traum. Potrzebny jest mniej więcej rok czasu, aby dziecko nawiązało relacje z terapeutą. A dopiero potem zaczyna się właściwa terapia.

Po raz kolejny w jakiś sposób podważam sens istnienia takiego tworu jak pogotowie rodzinne, gdyż chłopcy od razu powinni pójść do rodziny zastępczej na stałe. Chociaż z drugiej strony, pół roku temu informacja o bliźniakach brzmiała mniej więcej tak: „Dwójka zaniedbanych trzylatków, wychowywanych przez babcię, szuka kochającej rodziny”.

Zapewne ktoś stwierdzi, że zbyt dokładnie opisuję zachowania chłopców, że niektóre sprawy powinienem przemilczeć. Bo przecież robienie kup w pieluchę kiedyś się skończy. Krzyczenie chłopców bez sensu i robienie awantur o byle co – również. Przeminie też ich ciapowatość, ślamazarność i niechlujstwo w wypowiadaniu się. Ale reszta niekoniecznie. A jeżeli już, to być może po wielu latach terapii, której trzeba będzie podporządkować całe swoje zorganizowane życie. 

Na to nie każdy jest gotowy. Mi zależy tylko na tym, żeby chłopcy kiedyś wyszli z przechowalni, w której żyją od urodzenia.


9 komentarzy:

  1. Jak się cieszę, że w końcu pan się objawił. Sama jestem RZ prawie 10-latka, który niby jest zdrowy, ale ma trudne do określenia ubytki intelektualne, wynikające z zaniedbania we wczesnym dzieciństwie. Poznanie rzeczywistości innych RZ albo takich placówek jak Państwa jest bardzo pomaga. Trzymam kciuki i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Albo powinieneś odpocząć, albo chłopcy jak najszybciej powinni odejść. Czy skończą jak Kapsel? Czy jak Balbina? Btw co u poprzedników waszej obecnej gromady? I tak. 8 to zbyt wiele. Żałuję, że nie mieszkam bliżej. Bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ale muszę jeszcze: ale macie porządek w garażu! Pięknie! Ja to straszna bałaganiara jestem, nad czym ubolewam. No nie ogarnęłabym się z taką ilością dzieci.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem zrz i także mam chłopców bliźniaków, mają pięć lat. Mam też chłopca z autyzmem. Gdy jest dobrze, to myślę sobie, że gdyby zadzwonili z pytaniem, czy przyjmę dziecko, bo jest taka potrzeba,to na luzie bym się zgodziła. Gdy zaczyna być źle dziękuję losowi, że jednak nikt nie dzwonił i sama sobie "mentalnie daję z liścia" że w ogóle pomyślałam,że mam jakikolwiek luz. Najgorsze (a może najlepsze)w tym wszystkim jest to, że pewnie, gdyby jednak zadzwonili, to bym przyjęła dziecko niezależnie od tego jak daję akurat radę.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dbajcie, proszę, o siebie. Czasami trzeba postawić granicę, w trosce o siebie i dzieci też.
    Pozdrawiam,
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  6. Pracuje w szkole w której jest bardzo duzo dzieci z rdm i rz. I kiedy się przygladam temu co sie dzieje to mój wniosek jest że te duze juz dzieci- nastolatkowie którzy sa chorzy psychicznie na skutek tego co doswiadczyli sa kamieniem ciagnacym w dół reszte w dzieci w tych domach- mlodszych. i że lepiej by bylo ich wyprowadzic w tych miejsc bo nauczyciele nie daja rady a co ma zrobic maluch. Podobnie z wami Picusiu.Zle że jest az taka mieszanka...

    OdpowiedzUsuń
  7. Moja codzienność. Wciąż jeszcze dwoję się i troję, żeby zawalczyć o moje dzieci. Kiedy jednak widzę, jak moja RADosna panna wtula się w nogi kuriera, a odepchnięta krzyczy przez godzinę, to myślę, że już dawno przegrałam. I moje dzieci, znaczy te własne, razem ze mną.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ostatnio mam możliwość obserwowania dzieci, które kilka lat były z mamami, a teraz trafiły do pieczy zastępczej. To przed trafieniem do pieczy byli chłopcy współpracujący , w miarę grzeczni itp. Trafili do pieczy ( to nie jest rodzeństwo, trafili w różne miejsca) i lawinowo w dół. Prowokacje, przeklinanie, trochę agresji itp - lawina pogorszenia zachowania. Trauma, lęk itp zbierają swoje żniwo. Smutne bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  9. Pikusiu jak tam?

    OdpowiedzUsuń