poniedziałek, 9 sierpnia 2021

TYCIA

 



Tycia jest tylko drobnym epizodem z naszej historii pieczy zastępczej. Nie minęły jeszcze dwa miesiące od czasu gdy do nas przyszła, a już jej nie ma.

Nie ma też z nami Stokrotki... ale o tym następnym razem.
Siedzę sobie z czwórką śpiących już dzieci i czekam na Majkę, która poszła na jakąś „babską imprezę”. Niech się zabawi – dokonała rzeczy niemożliwych.

Tycia od tygodnia mieszka w swojej nowej rodzinie... tej samej, która kilka lat temu stała się rodziną zastępczą dla jej siostry, by po kilkunastu miesiącach ją adoptować. Tą siostrą jest Iskierka. Myślę, że tym stwierdzeniem nie przekraczam w nadmierny sposób zasady anonimizowania wszystkiego o czym piszę.

Cała rodzina odwiedziła nas dzisiaj przy okazji umówionej wcześniej wizyty u lekarza. Wszyscy byli podekscytowani tym spotkaniem. Być może Majka najbardziej. Tycia waży już całe cztery kilogramy. W ciągu dwóch miesięcy podwoiła swoją wagę. Gdybym ja dokonał takiego osiągnięcia to z pewnością znalazłbym się w księdze rekordów... o ile bym ten wyczyn przeżył.
Ja dzisiaj spojrzałem na Tycią jak na przeciętnego dwumiesięcznego niemowlaka, który na dobrą sprawę powinien urodzić się dopiero niecałe dwa tygodnie temu (bo przecież Tycia jest prawie dwumiesięcznym wcześniaczkiem). Co nas łączyło? Kim ja byłem dla niej, a ona dla mnie?
Chyba nikim ważnym, bo nasze rozstanie wzbudziło we mnie tylko radość z widoku szczęścia Iskierki. Ani przez chwilę nie pojawił się u mnie smutek, tęsknota. Byliśmy z sobą zbyt krótko.

Wszystko zaczęło się nieco ponad osiem tygodni temu, gdy Majka dowiedziała się, że została ograniczona władza rodzicielska mamie biologicznej Iskierki. Sąd podjął odpowiednią decyzję, PCPR zwróciło się z prośbą o przyjęcie dziewczynki do najmniej obłożonego pogotowia rodzinnego, które wyraziło zgodę na zaopiekowanie się dzieckiem. Majka poruszyła niebo i ziemię (być może zrażając do siebie tę albo inną osobę), aby dziewczynka zamieszkała z nami. Należało przekonać PCPR, że umieszczenie Tyciej jako szóstej w naszej rodzinie jest dużo lepszym rozwiązaniem niż jako czwartej w innej. Trzeba było zmienić dane rodziny (które zostały już przesłane do sądu), w której Tycia zostanie umieszczona w formie zabezpieczenia. Wypadało porozmawiać z pogotowiem, które już szykowało się na przyjęcie dziewczynki i być może stwierdziło, że z tą „wariatką” (czyli z Majką) to lepiej nie dyskutować. W tym momencie jeszcze nie wiedzieliśmy, czy rodzice adopcyjni Iskierki zechcą przyjąć malutką pod swój dach. Wprawdzie kiedyś rozważali taką możliwość, ale od tego czasu minęło już kilka lat. Sporo mogło się zmienić. Majka doszła do wniosku, że jeżeli jednak podejmą taką decyzję, to ona jak nikt inny postara się, aby wszystko przebiegło w jak najkrótszym czasie.

Co by było, gdyby Tycia nie była siostrą Iskierki? Zapewne byśmy stwierdzili, że trzeba ją dobrze zdiagnozować i na miarę naszych możliwości nauczyć umiejętności nawiązywania więzi, walki o swoje prawa, bycia członkiem rodziny. Pewnie wystarczyłoby spanie z Majką w jednym łóżku, noszenie na rękach. Krótko mówiąc - reagowanie na zgłaszane potrzeby.

Sędzia czekałby do najbliższej rozprawy, której terminu na tę chwilę jeszcze nie wyznaczył. Pewnie wszystko toczyłoby się według znanego nam od lat schematu. Pierwsza rozprawa po czterech miesiącach. W tym czasie nie działoby się nic lub prawie nic. Mama pewnie byłaby pod obserwacją pomocy społecznej. Może miałaby przydzielonego asystenta rodziny. Może też kuratora. Być może ktoś zainteresowałby się historią trójki poprzednich dzieci mamy – zwłaszcza tego trzeciego, który dla nas jest ogromną tajemnicą. Może ktoś miałby w planach przekonanie mamy, że chociaż nie podołała opiece nad poprzednimi dziećmi, to tym razem pewnie jej się uda. Do ilu razy sztuka? Do czterech? Do pięciu, sześciu?

Teraz wszystko wygląda zupełnie inaczej. Tycia zamieszkała ze swoją siostrą i raczej nikomu nie przyjdzie do głowy aby podejmować jakiekolwiek kroki mogące zakończyć się rozdzieleniem sióstr w imię idei, że dziecku najlepiej jest z mamą biologiczną... niezależnie od sytuacji. Chociaż w pewnym momencie (gdy już staraliśmy się o przeniesienie dziewczynki do rodziny Iskierki) przeżyliśmy chwile grozy. Dotarła do nas informacja, że sędzia poczuła się w jakiś sposób manipulowana a przynajmniej postawiona przed faktem dokonanym, którego kwintesencją ma być tylko jej podpis. Chociaż wydawało się, że mieliśmy bardzo mocne argumenty. Rodzice Iskierki mają przecież kwalifikacje do sprawowania opieki zastępczej, nasze pogotowie jest przepełnione, a mama biologiczna nie odezwała się do nas ani razu. Czy za kilka miesięcy na rozprawie będzie tłumaczyć się niewiedzą? Być może... chociaż w tym temacie ma już przetarte szlaki i doskonale wie jakie kroki musiałaby podjąć by ewentualnie odzyskać córkę. Jedynym nietaktem mogła naszym zdaniem być upierdliwość Majki, która ciągle gdzieś wydzwaniała i ponaglała kogo się da – nawet rodziców Iskierki. Na szczęście okazało się, że sędzia myślała o zupełnie innym przypadku a w kwestii przeniesienia Tyciej do Iskierki nie miała najmniejszych uwag.

Mimo wszystko cały proces trwał prawie dwa miesiące. I nie można mieć do nikogo pretensji, że w jakiejś mierze coś opóźniał. Wszyscy się starali. PCPR w trybie pilnym przeprowadził badanie psychologiczne rodziców Iskierki, aby nikt nie miał zastrzeżeń do ich kompetencji. Potrzebne pisma i opinie były przesyłane niezwłocznie tam gdzie było to konieczne.

Zastanawiam się, czy te kilka tygodni mieszkania w naszej rodzinie mogło mieć na Tycią jakiś negatywny wpływ – pewnie tak. Gdyby kiedyś ktoś zadał mi takie pytanie, to bez namysłu odpowiedziałbym, że nie. Powiedziałbym, że przecież Tycia prawie ciągle spała. Nawet jak jadła, to też spała. Ale mimo wszystko musiała się dzielić naszym zainteresowaniem z piątką innych dzieci. Noszona na rękach była głównie wtedy gdy się tego domagała, a cisza w jej otoczeniu była towarem deficytowym. Nawet kąpiel stała się jedynie bezemocjonalną czynnością bardziej przypominającą taśmę produkcyjną niż czas mający na celu nawiązywanie więzi. Po trzech tygodniach Tycia przestała też spać w jednym łóżku z Majką, gdyż kilkukrotne w ciągu nocy wstawanie do innych dzieci powodowało, że jej sen też był przerywany.

Był to również trudny okres dla Iskierki. Mieszkamy daleko od siebie, ale kilka razy w tym czasie się spotkaliśmy. Dziewczynka nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie siostra zamieszka razem z nimi. Pewnego dnia Majka przeczytała mi tekst o miłości, tęsknocie i nierozerwalnych więziach rodzinnych. Powiedziałem: „Wow, no to się wspięła na wyżyny swoich możliwości”. Byłem przekonany, że był on dziełem mamy biologicznej Stokrotki (która niemal codziennie zarzuca nas swoimi przemyśleniami), chociaż najczęściej są to słowa skierowane bezpośrednio do Majki typu: „To MOJE dziecko. Nie pozwalam aby spotykało się z OBCOLAMI ty BABO”. Moje podejrzenie padło jednak na mamę Stokrotki, gdyż nigdy bym nie przypuszczał, że może to być twórczość sześciolatki. 

Kilka lat temu powiedziałbym, że pojawienie się Tyciej w nowej rodzinie nie różni się niczym od pojawienia się dziecka w rodzinie biologicznej (pomijając sam akt narodzin), ponieważ nie za bardzo wierzę w przeznaczenie, którego wyznacznikiem są geny.

Powiedziałbym, że te dwa miesiące u nas nic nie znaczą a dziewczynka niedługo zostanie adoptowana, będzie kochana i będzie kochać jak każde inne dziecko. A jednak rodzinom adopcyjnym (również zastępczym) często towarzyszy jakieś bardziej lub mniej uświadomione poczucie lęku, straty. Jest to zupełnie inna niż zazwyczaj niepewność przed przyszłością i zupełnie inna tęsknota za tym co mogło się wydarzyć.
Niedawno przeczytałem bardzo ciekawy wpis, który pojawił się na facebooku. Wielokrotnie został udostępniony, więc może sporo osób przeczytało go w całości. Zamieszczam poniżej większą jego część. Nie podam kto jest jego twórcą, gdyż nie wiem czy miałbym posłużyć się nazwiskiem, czy pseudonimem. Myślę jednak, że ktoś kto czyta również komentarze na tym blogu nie będzie miał problemu z identyfikacją autora.

A potem zaczęłam czytać wypowiedzi i wspomnienia dorosłych adoptowanych. Czytałam je na anglojęzycznych blogach i forach, w książkach o niepłodności i adopcji, wreszcie w badaniach naukowych.

Dowiadywałam się z nich, jak ambiwalentne są uczucia dziecka, które ma świętować z rodzicami dzień adopcji - dzień powstania nowej rodziny i zarazem nieodwracalnej utraty rodziny biologicznej. Dzień, który dla rodziców był dniem połączenia, ale dla dzieci był równocześnie dniem połączenia i rozłączenia.
Poznawałam także bezmiar dziecięcej lojalności wobec rodziców, która nakazywała im głęboko ukrywać te wszystkie trudne uczucia: smutku, dezorientacji, pierwotnego odrzucenia. Te dzieci świętowały dorodzinki, adoption day, got'ya day, ponieważ nie chciały smucić swoich rodziców. Ale tę dwoistość uczuć przeżywały w związku z tym bez zrozumienia i oparcia w dorosłych.
Wreszcie czytałam o ich tłumionej złości i intensywnej samotności tego dnia, ponieważ nie było wokół nikogo, kto zrozumiałby, że "adopcyjna strata jest jedynym na świecie rodzajem traumy, w której cały świat oczekuje od ofiary wdzięczności". Te mocne słowa nie są mojego autorstwa, pochodzą od Keitha Griffitha, autora książki o prawie do własnej tożsamości i zarazem dorosłego adoptowanego.
I nie miało znaczenia, czy rodzina biologiczna oddała swoje dzieci do adopcji dobrowolnie, czy może je straciła. Czy wcześniej je krzywdziła, katowała i zaniedbywała, czy może nigdy tak naprawdę nie zaistniała w życiu dzieci, bo przekazała je do adopcji bezpośrednio po porodzie. Ten rodzaj straty dla wielu dorosłych adoptowanych był czymś zupełnie oderwanym od faktów biograficznych - na ogół był po prostu bólem i tęsknotą za życiem, które nie mogło się wydarzyć, ponieważ rodzice biologiczni właśnie nie byli dobrymi rodzicami. Ale to nie sprawiało, że stawało się to wszystko bardziej sprawiedliwe i mniej bolesne.
Nie miało to także związku z miłością wobec rodziców adopcyjnych i całym szczęściem dziejącym się w tej nowej rodzinie. Było po prostu osobistą stratą.”



9 komentarzy:

  1. Maja Incognito9 sierpnia 2021 23:06

    Pikusiu. Iskierka ma już 7 lat ��

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytałam ten wpis. Niby oczywisty, ale nieoczywisty. Takie kolejne zaskoczenie, że przecież, że tak właśnie jest. Widzę czasami we wpisach rodziców ado oburzenie, jak długo trwało od pierwszego spotkania z dzieckiem do zabrania go do domu. Zawsze wg nich - zbyt długo. Nie próbują spojrzeć oczami dziecka. Bo dziecko, szczególnie to malutkie - nie potrafi powiedzieć. Wg nich zawsze jest piekło - a potem u nich niebo. Nie widzą tego przejściowego czyśćca, nie widzą wielu, jak się okazuje, rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pikuś co u waszych "exdzieci"? Możesz jakiś wpis tego typu? Jak sobie radzą? szczególnie co u Ptysi i Romulusa i Remusa?

    OdpowiedzUsuń
  4. co tam u Was? Czytelnicy się niepokoją...

    OdpowiedzUsuń
  5. Jak kiepsko, to życzę dużo siły. I żeby szybko przestało być kiepsko.

    OdpowiedzUsuń
  6. Pikuś, napisz coś więcej…

    OdpowiedzUsuń