Tycia
jest tylko drobnym epizodem z naszej historii pieczy zastępczej. Nie
minęły jeszcze dwa miesiące od czasu gdy do nas przyszła, a już
jej nie ma.
Nie
ma też z nami Stokrotki... ale o tym następnym razem.
Siedzę
sobie z czwórką śpiących już dzieci i czekam na Majkę, która
poszła na jakąś „babską imprezę”. Niech się zabawi –
dokonała rzeczy niemożliwych.
Tycia od
tygodnia mieszka w swojej nowej rodzinie... tej samej, która kilka
lat temu stała się rodziną zastępczą dla jej siostry, by po
kilkunastu miesiącach ją adoptować. Tą siostrą jest Iskierka.
Myślę, że tym stwierdzeniem nie przekraczam w nadmierny sposób
zasady anonimizowania wszystkiego o czym piszę.
Cała
rodzina odwiedziła nas dzisiaj przy okazji umówionej wcześniej
wizyty u lekarza. Wszyscy byli podekscytowani tym spotkaniem. Być
może Majka najbardziej. Tycia waży już całe cztery kilogramy. W
ciągu dwóch miesięcy podwoiła swoją wagę. Gdybym ja dokonał
takiego osiągnięcia to z pewnością znalazłbym się w księdze
rekordów... o ile bym ten wyczyn przeżył.
Ja
dzisiaj spojrzałem na Tycią jak na przeciętnego dwumiesięcznego
niemowlaka, który na dobrą sprawę powinien urodzić się dopiero niecałe
dwa tygodnie temu (bo przecież Tycia jest prawie dwumiesięcznym
wcześniaczkiem). Co nas łączyło? Kim ja byłem dla niej, a ona dla mnie?
Chyba nikim ważnym, bo nasze rozstanie wzbudziło we mnie tylko radość z widoku szczęścia Iskierki. Ani przez chwilę nie pojawił się u mnie smutek, tęsknota. Byliśmy z sobą zbyt krótko.
Wszystko
zaczęło się nieco ponad osiem tygodni temu, gdy Majka dowiedziała
się, że została ograniczona władza rodzicielska mamie
biologicznej Iskierki. Sąd podjął odpowiednią decyzję, PCPR
zwróciło się z prośbą o przyjęcie dziewczynki do najmniej
obłożonego pogotowia rodzinnego, które wyraziło zgodę na
zaopiekowanie się dzieckiem. Majka poruszyła niebo i ziemię (być
może zrażając do siebie tę albo inną osobę), aby dziewczynka
zamieszkała z nami. Należało przekonać PCPR, że umieszczenie
Tyciej jako szóstej w naszej rodzinie jest dużo lepszym
rozwiązaniem niż jako czwartej w innej. Trzeba było zmienić dane
rodziny (które zostały już przesłane do sądu), w której Tycia
zostanie umieszczona w formie zabezpieczenia. Wypadało porozmawiać
z pogotowiem, które już szykowało się na przyjęcie dziewczynki i
być może stwierdziło, że z tą „wariatką” (czyli z Majką)
to lepiej nie dyskutować. W tym momencie jeszcze nie wiedzieliśmy,
czy rodzice adopcyjni Iskierki zechcą przyjąć malutką pod swój
dach. Wprawdzie kiedyś rozważali taką możliwość, ale od tego
czasu minęło już kilka lat. Sporo mogło się zmienić. Majka
doszła do wniosku, że jeżeli jednak podejmą taką decyzję, to
ona jak nikt inny postara się, aby wszystko przebiegło w jak
najkrótszym czasie.
Co
by było, gdyby Tycia nie była siostrą Iskierki? Zapewne byśmy
stwierdzili, że trzeba ją dobrze zdiagnozować i na miarę naszych
możliwości nauczyć umiejętności
nawiązywania więzi, walki o swoje prawa, bycia członkiem rodziny. Pewnie wystarczyłoby
spanie z Majką w jednym łóżku, noszenie na rękach. Krótko
mówiąc - reagowanie na zgłaszane potrzeby.
Sędzia
czekałby do najbliższej rozprawy, której terminu na tę chwilę
jeszcze nie wyznaczył. Pewnie wszystko toczyłoby się według
znanego nam od lat schematu. Pierwsza rozprawa po czterech
miesiącach. W tym czasie nie działoby się nic lub prawie nic. Mama
pewnie byłaby pod obserwacją pomocy społecznej. Może miałaby
przydzielonego asystenta rodziny. Może też kuratora. Być może
ktoś zainteresowałby się historią trójki poprzednich dzieci mamy
– zwłaszcza tego trzeciego, który dla nas jest ogromną
tajemnicą. Może ktoś miałby w planach przekonanie mamy, że
chociaż nie podołała opiece nad poprzednimi dziećmi, to tym razem
pewnie jej się uda. Do ilu razy sztuka? Do czterech? Do pięciu,
sześciu?
Teraz
wszystko wygląda zupełnie inaczej. Tycia zamieszkała ze swoją
siostrą i raczej nikomu nie przyjdzie do głowy aby podejmować
jakiekolwiek kroki mogące zakończyć się rozdzieleniem sióstr w
imię idei, że dziecku najlepiej jest z mamą biologiczną...
niezależnie od sytuacji. Chociaż w pewnym momencie (gdy już
staraliśmy się o przeniesienie dziewczynki do rodziny Iskierki)
przeżyliśmy chwile grozy. Dotarła do nas informacja, że sędzia
poczuła się w jakiś sposób manipulowana a przynajmniej postawiona
przed faktem dokonanym, którego kwintesencją ma być tylko jej
podpis. Chociaż wydawało się, że mieliśmy bardzo mocne
argumenty. Rodzice Iskierki mają przecież kwalifikacje do
sprawowania opieki zastępczej, nasze pogotowie jest przepełnione, a
mama biologiczna nie odezwała się do nas ani razu. Czy za
kilka miesięcy na rozprawie będzie tłumaczyć się niewiedzą? Być
może... chociaż w tym temacie ma już przetarte szlaki i doskonale
wie jakie kroki musiałaby podjąć by ewentualnie odzyskać córkę.
Jedynym nietaktem mogła naszym zdaniem być upierdliwość Majki,
która ciągle gdzieś wydzwaniała i ponaglała kogo się da –
nawet rodziców Iskierki. Na szczęście okazało się, że sędzia
myślała o zupełnie innym przypadku a w kwestii przeniesienia
Tyciej do Iskierki nie miała najmniejszych uwag.
Mimo
wszystko cały proces trwał prawie dwa miesiące. I nie można mieć
do nikogo pretensji, że w jakiejś mierze coś opóźniał. Wszyscy
się starali. PCPR w trybie pilnym
przeprowadził badanie psychologiczne rodziców Iskierki, aby nikt nie miał zastrzeżeń
do ich kompetencji. Potrzebne pisma i opinie były przesyłane niezwłocznie tam gdzie było to konieczne.
Zastanawiam
się, czy te kilka tygodni mieszkania w naszej rodzinie mogło mieć
na Tycią jakiś negatywny wpływ – pewnie tak. Gdyby kiedyś ktoś
zadał mi takie pytanie, to bez namysłu odpowiedziałbym, że nie.
Powiedziałbym, że przecież Tycia prawie ciągle spała. Nawet jak
jadła, to też spała. Ale mimo wszystko musiała się dzielić
naszym zainteresowaniem z piątką innych dzieci. Noszona na rękach
była głównie wtedy gdy się tego domagała, a cisza w jej
otoczeniu była towarem deficytowym. Nawet kąpiel stała się
jedynie bezemocjonalną czynnością bardziej przypominającą taśmę
produkcyjną niż czas mający na celu nawiązywanie więzi. Po
trzech tygodniach Tycia przestała też spać w jednym łóżku z
Majką, gdyż kilkukrotne w ciągu nocy wstawanie do innych dzieci
powodowało, że jej sen też był przerywany.
Był
to również trudny okres dla Iskierki. Mieszkamy daleko od siebie, ale
kilka razy w tym czasie się spotkaliśmy. Dziewczynka nie mogła się
doczekać, kiedy wreszcie siostra zamieszka razem z nimi. Pewnego
dnia Majka przeczytała mi tekst o miłości, tęsknocie i
nierozerwalnych więziach rodzinnych. Powiedziałem: „Wow, no to
się wspięła na wyżyny swoich możliwości”. Byłem przekonany,
że był on dziełem mamy biologicznej Stokrotki (która niemal
codziennie zarzuca nas swoimi przemyśleniami), chociaż najczęściej
są to słowa skierowane bezpośrednio do Majki typu: „To MOJE
dziecko. Nie pozwalam aby spotykało się z OBCOLAMI ty BABO”. Moje
podejrzenie padło jednak na mamę Stokrotki, gdyż nigdy bym nie
przypuszczał, że może to być twórczość sześciolatki.
Kilka
lat temu powiedziałbym, że pojawienie się Tyciej w nowej rodzinie
nie różni się niczym od pojawienia się dziecka w rodzinie
biologicznej (pomijając sam akt narodzin), ponieważ nie za bardzo
wierzę w przeznaczenie, którego wyznacznikiem są geny.
Powiedziałbym,
że te dwa miesiące u nas nic nie znaczą a dziewczynka niedługo zostanie adoptowana, będzie
kochana i będzie kochać jak każde inne dziecko. A jednak rodzinom
adopcyjnym (również zastępczym) często towarzyszy jakieś
bardziej lub mniej uświadomione poczucie lęku, straty. Jest to
zupełnie inna niż zazwyczaj niepewność przed przyszłością i
zupełnie inna tęsknota za tym co mogło się wydarzyć.
Niedawno
przeczytałem bardzo ciekawy wpis, który pojawił się na facebooku.
Wielokrotnie został udostępniony, więc może sporo osób
przeczytało go w całości. Zamieszczam poniżej większą jego
część. Nie podam kto jest jego twórcą, gdyż nie wiem czy
miałbym posłużyć się nazwiskiem, czy pseudonimem. Myślę
jednak, że ktoś kto czyta również komentarze na tym blogu nie
będzie miał problemu z identyfikacją autora.
„A
potem zaczęłam czytać wypowiedzi i wspomnienia dorosłych
adoptowanych. Czytałam je na anglojęzycznych blogach i forach, w
książkach o niepłodności i adopcji, wreszcie w badaniach
naukowych.
Dowiadywałam
się z nich, jak ambiwalentne są uczucia dziecka, które ma
świętować z rodzicami dzień adopcji - dzień powstania nowej
rodziny i zarazem nieodwracalnej utraty rodziny biologicznej. Dzień,
który dla rodziców był dniem połączenia, ale dla dzieci był
równocześnie dniem połączenia i rozłączenia.
Poznawałam
także bezmiar dziecięcej lojalności wobec rodziców, która
nakazywała im głęboko ukrywać te wszystkie trudne uczucia:
smutku, dezorientacji, pierwotnego odrzucenia. Te dzieci świętowały
dorodzinki, adoption day, got'ya day, ponieważ nie chciały smucić
swoich rodziców. Ale tę dwoistość uczuć przeżywały w związku
z tym bez zrozumienia i oparcia w dorosłych.
Wreszcie
czytałam o ich tłumionej złości i intensywnej samotności tego
dnia, ponieważ nie było wokół nikogo, kto zrozumiałby, że
"adopcyjna strata jest jedynym na świecie rodzajem traumy, w
której cały świat oczekuje od ofiary wdzięczności". Te
mocne słowa nie są mojego autorstwa, pochodzą od Keitha Griffitha,
autora książki o prawie do własnej tożsamości i zarazem
dorosłego adoptowanego.
I
nie miało znaczenia, czy rodzina biologiczna oddała swoje dzieci do
adopcji dobrowolnie, czy może je straciła. Czy wcześniej je
krzywdziła, katowała i zaniedbywała, czy może nigdy tak naprawdę
nie zaistniała w życiu dzieci, bo przekazała je do adopcji
bezpośrednio po porodzie. Ten rodzaj straty dla wielu dorosłych
adoptowanych był czymś zupełnie oderwanym od faktów
biograficznych - na ogół był po prostu bólem i tęsknotą za
życiem, które nie mogło się wydarzyć, ponieważ rodzice
biologiczni właśnie nie byli dobrymi rodzicami. Ale to nie
sprawiało, że stawało się to wszystko bardziej sprawiedliwe i
mniej bolesne.
Nie
miało to także związku z miłością wobec rodziców adopcyjnych i
całym szczęściem dziejącym się w tej nowej rodzinie. Było po
prostu osobistą stratą.”
Pikusiu. Iskierka ma już 7 lat ��
OdpowiedzUsuńKobietom lepiej ująć niż dodać
UsuńCzytałam ten wpis. Niby oczywisty, ale nieoczywisty. Takie kolejne zaskoczenie, że przecież, że tak właśnie jest. Widzę czasami we wpisach rodziców ado oburzenie, jak długo trwało od pierwszego spotkania z dzieckiem do zabrania go do domu. Zawsze wg nich - zbyt długo. Nie próbują spojrzeć oczami dziecka. Bo dziecko, szczególnie to malutkie - nie potrafi powiedzieć. Wg nich zawsze jest piekło - a potem u nich niebo. Nie widzą tego przejściowego czyśćca, nie widzą wielu, jak się okazuje, rzeczy.
OdpowiedzUsuńPikuś co u waszych "exdzieci"? Możesz jakiś wpis tego typu? Jak sobie radzą? szczególnie co u Ptysi i Romulusa i Remusa?
OdpowiedzUsuńco tam u Was? Czytelnicy się niepokoją...
OdpowiedzUsuńKiepsko
UsuńPrzytulam, przytulam, ślę dobre myśli, martwię się :(
UsuńJak kiepsko, to życzę dużo siły. I żeby szybko przestało być kiepsko.
OdpowiedzUsuńPikuś, napisz coś więcej…
OdpowiedzUsuń