wtorek, 29 grudnia 2020

ROMULUS i REMUS 9

 



Przed kilkoma godzinami wypełniałem pewną ankietę mającą służyć pracy badawczej o stylach przywiązania i stresie występującym w rodzinach zastępczych. Gdy pobieżnie zdiagnozowałem samego siebie, to wyszło że wszystko mam pod kontrolą, że chociaż jestem uwikłany w nieudolny system pieczy zastępczej, to mam poczucie dobrze wykonywanej pracy, dbania o dzieci... mam poczucie bycia szczęśliwym.

No i przyszła wiadomość, którą będę jakoś musiał wkomponować w to moje poczucie szczęścia. Najłatwiej byłoby ją wyprzeć ze swojej świadomości, bo przecież ona nic nie zmieni. A może się mylę?

Mama Bliźniaków właśnie nas poinformowała, że za trzy miesiące będzie składać wniosek do sądu o przywrócenie władzy rodzicielskiej.

Bo została jej pozbawiona. Sąd okręgowy odrzucił jej apelację, podtrzymując jednocześnie decyzję sądu rejonowego. Trwało to prawie rok, ale wyrok jest już prawomocny.

Nie zostaliśmy zaproszeni na rozprawę. Nie zostali na nią zaproszeni nawet rodzice chłopców. Wszyscy zostaliśmy tylko powiadomieni. Chociaż Majka ostatnio sama wprasza się na wszystkie rozprawy... jak do tej pory nikt jej jeszcze nie wyrzucił. Nie jest już przesłuchiwana, ale chociaż mamy informacje z pierwszej ręki.

Na dwa dni przed dniem rozprawy zostaliśmy poproszeni przez sąd o naszą perspektywę całej sytuacji. Mieliśmy opisać jak funkcjonują dzieci, jak oceniamy ich rodziców. Niby standardowa prośba, ale jednak z pominięciem korespondencji za potwierdzeniem odbioru, i z terminem siedmiu dni na odpowiedź. Może sędzina zaczęła się przygotowywać i czegoś jej brakowało na potwierdzenie wydania swojej decyzji. Jakiejś podkładki? A może zwyczajnie pani sekretarka zapomniała wysłać do nas pismo miesiąc wcześniej i jedyną możliwością była prośba telefoniczna i tak krótki czas na jej realizację.

W tym momencie wiedziałem, że każda decyzja sędziny będzie tylko pyrrusowym zwycięstwem dla każdej ze stron. Wiedziałem też, że przecież ma ona wszystkie moje oceny chłopców, w których cały czas nutą przewodnią było sugerowanie umieszczenia dzieci w rodzinie adopcyjnej.
Ale teraz już nie byłem tego taki pewny. Minęło zbyt dużo czasu. Zbyt wiele osób jest dla Bliźniaków ważnych... chociaż najmniej mama. A tata?

Niedawno wziąłem udział w dyskusji dotyczącej słowa „mama” w życiu dziecka. Co ono oznacza? Czy dziecko czuje wewnętrzną potrzebę mówienia „mamo”?

We wspomnianej na wstępie ankiecie były dwa pytania dotyczące podatności moich przekonań na krytykę, oraz płynięcie z nurtem opinii większości. Aby być w zgodzie z tym, co zaznaczyłem, muszę napisać, że nie uważam, aby słowo „mama” samo w sobie czymś się wyróżniało. Dlaczego ma być ono ważne dla dziecka, którego mama nie zważała na jego potrzeby? W naszej rodzinie tylko jedna dziewczynka zapytała, czy może mówić do Majki „mamo”. Ale było to wiele lat temu, gdy mieszkały z nami nasze córki. Ona też chciała mówić tak jak one. Romulus podczas spotkania z psychologiem stwierdził, że on nie ma mamy, tylko ciocię. Czy możliwe jest, że któryś z chłopców będzie chciał mówić do swojego ojca adopcyjnego „wujku”, a do mamy „ciociu”? Niech każde z dzieci mówi tak jak chce... tak jak czuje. Można mieć wiele mam, tak samo jak można mieć wiele cioć. Dzieci nie mają z tym problemu.

W opisie chłopców dla sądu nie chciałem znowu moralizować i wykazywać wyższości Świąt Bożego Narodzenia nad Świętami Wielkiej Nocy. Skupiłem się na pewnych sytuacjach... na faktach. Jedna z naszych mam biologicznych kiedyś stwierdziła: „mój mecenas mówi, że pan nie jest od wydawania opinii”. W zasadzie ma rację, zwłaszcza, że te fakty czasami są bardziej oczywiste w swoim przekazie. Napisałem kilka stron, ale zacytuję jeden fragment, który wybrzmiał przy uzasadnianiu wyroku:

Ostatnio zdecydowaliśmy się na spotkanie w niedzielę – w mikołajki. Uznaliśmy, że jest to na tyle ważny dzień dla chłopców, aby zrezygnować z naszych zasad, że niedziele przeznaczamy dla naszej rodziny, a nie rodzin biologicznych przebywających u nas dzieci.

Ponieważ komunikacja miejska tego dnia funkcjonuje trochę inaczej i dojazd do nas jest nieco utrudniony, przyjęliśmy propozycję spotkania się w mieście, na placu zabaw, który chłopcy dobrze znają. Tata bardzo chciał, aby to była Cytadela... nie tłumaczył dlaczego.
Tego dnia rodzice mieli przyjechać o umówionej porze, przywieźć dzieciom prezenty i zapewnić fajną zabawę przez dwie godziny. Mama spóźniła się prawie pół godziny, chociaż wcześniej uprzedziła, że nie zdążyli na pociąg, więc jadą autobusem. Tata przyjechał po godzinie... podobno szukał czapki Mikołaja. Nie znalazł ani czapki, ani prezentów (po które rodzice razem z dziećmi poszli do marketu... co w obecnie proponowanym reżimie sanitarnym, nie bardzo nam się podobało). Za to przyniósł z sobą dezodorant, którym spryskiwał chłopców. Stosował też duży dystans epidemiologiczny w stosunku do mamy zastępczej.”

Emocje na rozprawie (i tuż po niej) były ogromne. Mama podeszła do Majki ze słowami „I co, cieszy się pani?”. Tata pewnie gdyby nie było świadków, to wszedłby w konflikt z prawem z artykułu 158 KK. W każdym razie od tego dnia już się do Majki nie odzywa... nawet nie odpowiada na „dzień dobry”, chociaż był już dwa razy na spotkaniu z chłopcami.

W wieczornej rozmowie telefonicznej (gdy napięcie już puściło) mama Bliźniaków szczerze porozmawiała z Majką. Nie pierwszy już raz... ale chyba była to rozmowa pozbawiona jakiejkolwiek gry z obu stron. Mama stwierdziła, że gdyby wiedziała jak to się skończy, to nie składałaby rok temu apelacji. Padło pytanie, czy rodzice adopcyjni wyrażą zgodę na spotykanie się chłopców z mamą... chociaż raz na jakiś czas. Majka pewnie pomyślała, że w tej kolejce stoimy my, ciocia Marlenka, babcia Basia... Raczej kontaktów z rodzicami biologicznymi nie będzie. Może z rodzeństwem.

Majka tego dnia miała strasznego doła. W pewien sposób obwiniała się za to co się ostatecznie wydarzyło. Bo gdyby przyjrzeć się całej sytuacji na zimno, to na każdym etapie postępowania, nasze oceny sytuacji miały kluczowe znaczenie. Czy taka sama byłaby opinia PCPR-u, albo biegłych sądowych na badaniu więzi, gdybym się tak nie wymądrzał w swoich wielostronicowych opisach? Czy same testy psychologiczne były aż tak bardzo druzgoczące? Czy mój pierwszy tekst nie był małą kulką śniegu, która z każdym miesiącem nabierała rozpędu i ostatecznie przysypała rodziców chłopców?

Wszyscy spodziewali się ograniczenia władzy rodzicielskiej... najpierw na etapie sądu rejonowego, a potem okręgowego.

Byłoby to rozwiązanie, które nikogo by nie raniło. Mama nadal mogłaby spotykać się z chłopcami i wciąż „walczyć”. Rodzice zastępczy, u których dzieci zostałyby umieszczone, pewnie wyrażaliby zgodę na spotykanie się Bliźniaków również z babcią, ciocią Marlenką i z nami. A chłopcy? Nadal żyliby mamieni obietnicami, że któregoś dnia zamieszkają z mamą. Może czuliby się szczęśliwi, może nie zaburzyłoby to ich poczucia przynależności do nowej rodziny.

Jak ja się z tym czuję?

Czy jestem otwarty, aby Romulus i Remus przeczytali kiedyś wszystko co o nich napisałem na tym blogu?

Co oznacza wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich?

Przede wszystkim rozpoczęcie wojny z nami. Po rozprawie Majka tłumaczyła mamie, jak ważna dla dzieci jest rodzina... nowa rodzina. Jak ważne byłoby powiedzenie chłopcom, że ich kocha... ale nie potrafi być ich mamą. Jak ważne byłoby pozwolić im odejść.
Czego ona chce? Kolejnego nieadoptowalnego dziecka, którego przeznaczeniem będzie dom dziecka?

Z prawnego punktu widzenia, deklaracja mamy niczego nie zmienia. Ośrodek adopcyjny może rozpocząć swoje procedury. Mamy w miarę aktualne wyniki badań psychologicznych, więc wszystko może ruszyć z kopyta. Jest tylko pytanie, czy znajdą się chętni rodzice adopcyjni, którzy zostaną uświadomieni, że mama chłopców będzie składać wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich. Z pewnością nie uda się do tego czasu zakończyć sprawy o przysposobienie. Być może sąd zdąży wydać decyzję o powierzenie pieczy, która pozwoli chłopcom zamieszkać w nowej rodzinie. Jednak sam proces adopcyjny zapewne zostanie wstrzymany. Na jak długo? Pewnie na kilka miesięcy... kilka miesięcy życia w niepewności.

Teoretycznie sąd mógłby wydać decyzję niezależnie od wniosku mamy Bliźniaków. Nie musi czekać na wydane w związku z nim postanowienie. Najczęściej jednak tak się nie dzieje.

W zasadzie to nie mam pojęcia na co liczy mama dzieci. Wniosek o przywrócenie władzy rodzicielskiej może złożyć w swoim sądzie rodzinnym, albo odpowiadającym miejscu zamieszkania chłopców (czyli w naszym). W pierwszym przypadku jest raczej mało realne, aby sędzina, która wydała decyzję o odebraniu praw rodzicielskich (i która to decyzja przecież została podtrzymana przez sąd okręgowy), nagle po trzech miesiącach zmieniła zdanie... bo cóż w tak krótkim czasie może się wydarzyć. Przypuszczalnie mama zaryzykuje drugie rozwiązanie, zakładając że w swoim sądzie jest już spalona. Ale się przeliczy. Teraz najważniejszą sprawą jest ustanowienie Majki opiekunem prawnym Bliźniaków. A potem wszystko powinno pójść już gładko (co nie znaczy, że szybko). Najprawdopodobniej będą już w drodze dwie sprawy karne, o których mama chłopców jeszcze nie wie. Oj, bardzo się zdziwi. Będzie też można wykorzystać fakt ogromnego zadłużenia, które znacznie przyrosło w ciągu ostatnich trzech lat. Jakim cudem, skoro dziewczyna przez ten cały czas miała pracę i tylko siebie na utrzymaniu? Albo jak wytłumaczy niewywiązanie się z podstawowego warunku, który mógł dać jej duże szanse na odzyskanie dzieci? Miała rozstać się z toksycznym partnerem. Można powiedzieć, że przedłożyła jego dobro, ponad dobro swoich dzieci. Gdyby od niego odeszła, to chłopak nie musiałby spędzać nocy w piwnicy i skakać przez balkon, ukrywając się przed kuratorem. Ale czy nie poznałaby kolejnego? Przecież dwóch poprzednich było prawie identycznych.

Teraz, gdy wyrok jest już prawomocny, wypływa szereg spraw, które dotychczas gdzieś umykały, wydawały się mało ważne, albo ktoś nie chciał dobić przeciwnika (może z poczucia przyzwoitości lub lojalności w stosunku do kogoś innego).

Teraz okazuje się, że rodzina biologiczna nie zawsze jest tą, w której dziecku będzie najlepiej. Nie zawsze jest tą, którą trzeba wspierać za każdą cenę (choćby przydzielając asystenta rodziny, czy prawnika z urzędu). Za to często jest tą, która przyczynia się do tego, że dzieci latami żyją w zawieszeniu gdzieś w pieczy zastępczej.

Kilka miesięcy temu znowu wdałem się w dyskusję, w której być może wcale nie powinienem uczestniczyć. Wypowiedziałem swoje zdanie na temat rodziców biologicznych (mających ograniczone prawa rodzicielskie), które wcale nie było pochlebne. Przedstawiłem ich jako osoby ciągle walczące, których walka nijak nie przekłada się na zmianę siebie... swoich zachowań, przyzwyczajeń, rezygnację z uzależnień. Nie sprowadza się do podniesienia swoich kompetencji rodzicielskich.

Za to jest bodźcem do działań pozorowanych, do unikania kuratora, czy asystenta rodziny. Jest walką samą w sobie, służącą tylko zaspokojeniu swoich potrzeb. Ale jakich?

Mama Bliźniaków tylko utwierdza mnie w tym przekonaniu. Jeszcze kilka dni temu żałowała, że swoją apelacją zabrała swoim dzieciom kolejny rok życia... życia bez poczucia przynależności do jakiejkolwiek rodziny. Już o tym zapomniała.

A ja straciłem do niej szacunek. Bo o ile rozumiem jej rozmaite wybory życiowe, o tyle działanie wbrew dobru własnego dziecka (i to działanie, którego zło i bezsens sama rozumie), powoduje że kolejni rodzice biologiczni przychodzących do nas dzieci będą mieli coraz bardziej pod górkę.
I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu planowałem zapraszać ich do wigilijnego stołu.




60 komentarzy:

  1. Walka dla samej walki...no nie wiem. Być może tak, a być może mama biologiczna chce wykorzystać ostatnią deskę ratunku. Tylko czas działa na niekorzyść dzieci. Tak długo to wszystko trwa. a mama...coś czuję,że nawet gdy odzyska chłopców (co jest mało prawdopodobne) to wrócą z powrotem po jakimś czasie do pogotowia/RZ. Koło się zamyka, czas leci a mamy nawet dobro dzieci nie przekona. Oczywiście jestem "normalną mamą' i wiem, że w razie potrzeby walczyłabym jak lwica o swoje dzieciaki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale jakiego "ratunku"?

      Usuń
    2. Tak to właśnie tłumaczy mama chłopców – że musi wykorzystać każdą możliwość na odzyskanie dzieci, bo inaczej nie mogłaby sobie spojrzeć w twarz.
      Owszem, ona walczy jak lwica. Sama też używa takiego sformułowania. Od początku mówiła, że będzie walczyć do śmierci. W zanadrzu ma jeszcze zainteresowanie sprawą mediów. A co potem wymyśli? Między innymi to było przyczyną mojego sprzeciwiania się (niemal od początku) umieszczeniu dzieci w pieczy zastępczej. Ona nie pozwoliłaby im spokojnie w niej żyć i dorastać. Nawet kiedyś powiedzieliśmy, że najlepszym rozwiązaniem dla wszystkich byłoby, gdyby dzieci pozostały na zawsze w naszej rodzinie zastępczej. Ona mogłaby się z nimi spotykać, a one żyłyby w stabilnym środowisku, które znają jak tylko sięgają pamięcią. Odpowiedziała, że nigdy na to nie pozwoli.
      Już rok temu, gdy mama planowała złożenie apelacji (jeżeli decyzja sądu nie będzie po jej myśli), staraliśmy się tłumaczyć, że czas działa na niekorzyść dzieci, że jest ona dla nich coraz mniej ważna, że jej historia nie daje większych szans na powrót... że on zwyczajnie nie ma sensu. Najstarsze z czwórki rodzeństwa (które trzy razy było odbierane i wracało) jest już powoli szykowane do umieszczenia w placówce. Dziewczynka jest już tak zaburzona, że nikt nie bierze pod uwagę nawet umieszczenia jej w rodzinie zastępczej... każdą rozwali. Średni chłopiec (który kiedyś mieszkał z nami – opisałem go pod pseudonimem Filemon) prawdopodobnie zostanie umieszczony w pieczy zastępczej. On jest całkiem fajny i być może mógłby zostać przysposobiony (może nawet w komplecie z naszymi bliźniakami). Ale jest już na tyle duży, że zna numer telefonu do swojej mamy i adres pod którym ona mieszka. Czy znalazłaby się rodzina adopcyjna gotowa na kontakty z mamą biologiczną walczącą jak lwica? Czy ośrodek adopcyjny podejmie ryzyko poszukania takiej rodziny?
      Z pewnością zaciekła walka mamy nie toczy się o dobro dzieci. Nawet nie wiem komu chce ona cokolwiek udowodnić. Wszyscy uważają, że żadne z jej dzieci nie powinno z nią mieszkać... myślę że nawet kurator, choć tylko jego mama uważała za jedyną przychylną jej osobę. Tyle tylko, że on nie mógł pozwolić sobie na taką szczerość jak ja. On wydawał opinie, a ja mogłem dzielić się swoimi spostrzeżeniami i przemyśleniami. Jeżeli odwiedzając mamę w jej mieszkaniu nigdy nie zastał jej pod wpływem alkoholu, to tak musiał to opisać. Jeżeli nigdy nie zastał jej partnera, który miał zakaz zbliżania się do niej, to też tak to musiał przedstawić. Ja mogłem sobie pozwolić na opis sytuacji (który zacytowałem powyżej), chociaż też w pewnym sensie był on tylko opisem tego co się wydarzyło... ale jakże sugestywnym opisem. Mama chłopców już nie zaprzecza, że ich ojciec nie pije, nie zaprzecza że jest agresywny. Niedawno powiedziała do Majki, że jej marzeniem by było aby oni (czyli Majka i tata chłopców) zostali przyjaciółmi. Tylko po co?
      Ciekawym eksperymentem byłoby umówienie się na spotkanie z chłopcami jutro z samego rana. Majka jest do tego zdolna.

      Usuń
    3. Jednak eksperyment miał miejsce, a jego wynik był zgodny z naszymi przewidywaniami. Rodzice nie przyjechali na jedenastą, bo zaspali. Podobno w nocy udzielali pierwszej pomocy swojej sąsiadce.

      Usuń
    4. Zabrakło denaturatu zapewne

      Usuń
  2. Pikuś - Twój wpis o Bliźniakach z 30.12.2018 : "Nie jest więc wykluczone, że powitamy z chłopcami również rok 2020, a może i 2021". Wróżbita.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż z ciekawości przeczytałem, co wtedy napisałem. Faktycznie, wówczas było to tylko wróżenie z fusów.

      Usuń
    2. teraz zastanówmy się, czy nie przywitają z Wami 2022 roku.... Wcale nie jest to aż tak nierealne, ale byłby to dramat

      Usuń
    3. Jeśli dobrze widzę, za 4 mies będą 3 lata pobytu u Was Bliźniaków. Czy to niechlubny rekord?

      Usuń
    4. Niestety chłopcy już kilka miesięcy temu pobili rekord Smerfetki. Powoli zaczynam czuć się jak pracownik w CERN, któremu coraz bardziej każą przyspieszać jakieś cząstki. Nie mam pojęcia, kiedy przekroczę granicę, po której nie pozostanie już nic.

      Usuń
    5. Smutne. Wczoraj odwiedziła nas Iskierka ze swoimi rodzicami.
      Dzisiaj chłopcy przyszli do pokoju, w którym pracowałem... tak sobie posiedzieć. Nie ma w nim ani telewizora z bajkami, ani zbyt wielu zabawek (tylko te, które przez przypadek zostawili). Spróbowałem wykorzystać sytuację i nawiązałem do spotkania z Iskierką. Opowiedziałem chłopcom historię dziewczynki. Zresztą wiedzieli, że mieszkała ona kiedyś z nami... wczoraj też było to powiedziane. Zwróciłem uwagę na to, że ona już nie przytulała się do nas, tylko do swoich rodziców... że w ich życiu też pojawią się tacy fajni rodzice. Niby to rozumieją, chociaż puentą było: „ale my byśmy chcieli zostać tutaj”.
      Jednak można też na to spojrzeć z innej strony. Chłopcy spędzili dwa poświąteczne dni u cioci Marlenki. Wrócili właśnie wtedy, gdy była u nas Iskierka. To nie było „wejście smoka”. Romulus wtulił się w Majkę, Remus we mnie. Siedzieliśmy tak przytuleni chyba ze 20 minut. Chłopcy tęsknili do tego, co było jeszcze godzinę wcześniej... do cioci Marlenki, wujka (któremu tutaj jeszcze nie nadałem imienia) i ich dzieci. Oni potrafią żyć w dwóch rodzinach. Oby tylko ich rodzice adopcyjni potrafili to zrozumieć i zaakceptować. Oby na jakiś czas potrafili stać się ciocią Marlenką... a potem zamienimy się rolami.

      Usuń
    6. ja to się boję, że oni już tacy duzi , a wy tacy kochani, że...zawali sie im świat, że emocjonalnie i taktycznie udźwignąc to będzie trudno

      Usuń
    7. Nie wiecie, czy potrafią żyć w dwóch rodzinach - to jest interpretacja tego wtulenia, które może być interpretowane na wiele różnych sposobów. I de facto to nie jest nawet życie w dwóch rodzinach, a w trzech, może i czterech, jeśli liczyć babcię. A jeśli 'rodzina' to zbyt duże słowo to ograniczmy się do 'relacji', która dla małych ludzi znaczy mniej więcej to samo, zaś w tym przypadku co najmniej dwie z tych relacji roszczą sobie prawo do bycia 'domem'.

      Od dawna nie wierzę w pogotowia, choć w Wasze najbardziej, bo moim zdaniem i tak Wasi lokalni decydenci wyglądają na tle kraju przyzwoicie. Ale to jest przyzwoitość relatywna. To tak jakby mówić - no z dżumy i cholery wybieram jednak cholerę, ma wyższą przeżywalność. Fakt, ma. Co nie zmienia tego, że w polskich warunkach praktycznie nie ma mowy o formie pogotowianej, interwencyjnej.
      Trzy lata to jest śmiech na sali w pogotowiu. Nigdzie w Europie nie miałoby prawa do tego dojść.
      Forma pogotowiana to max pół roku, to jest faktycznie wtedy pomoc interwencyjna, gdzie można bez mijania się z prawdą twierdzić, że udziela się pomocy, diagnozuje i wyposaża dzieci w dalszą podróż, a przy tym: nie krzywdzi systemowo.
      Po trzech latach zostają nam już tylko racjonalizacje, aby uspokoić siebie. I wspomnienia Smerfetek, które przecież 'pięknie zafunkcjonowały', choć zostały wyrwane po trzech latach i odcięte od kontaktu z jedyną rodziną, jaką miały przez trzy lata.
      Co do mnie to nie wątpię, że opowieść RA Smerfetki byłaby dokładnie taka, jak i nie wątpię, że dziewczynka naprawdę 'zafunkcjonowała'. Nie mam też żadnych wątpliwości, że cena za to wszystko jeszcze nie została zapłacona, ale zostanie.

      Usuń
    8. nie ukrywam, Bloo, że w głowie mam poskładaną z fragmentów wypowiedzi i resztek w postaci - domysłów waszą historię,

      Usuń
    9. Agata, tak, ale ja starannie oddzielam naszą historię od Pikusiów, bo rozumiem i szanuję, że Ich granice są inne. Poza tym byłabym hipokrytką utrzymując, że zawsze w interesie dziecka jest pozostać w danej rodzinie (w sensie bezpiecznej, nie mówię o prymacie DNA), bo nie zawsze - znam RZ, które podjęły trudną decyzję o rozłące, bo w tle była choroba albo zwyczajna świadomość, że siedemdziesięciolatek i niemowlę komponują się świetnie doraźnie, ale to nie jest opcja długoterminowa dla dziecka. Tak więc sytuacje są różne, a ja nie jestem dogmatyczką.
      Po prostu uważam, że w Polsce forma pogotowia się nie sprawdza dla dzieci, dlatego, bo to nie jest pogotowie - z tego się tworzą regularne rodziny i regularne relacje. Co zupełnie oddzielam od miłości do pogotowia jako takiego, bo uważam je za ważną, potrzebną i dobrą formę. Ale nie w wersji ponadrocznej, a już na pewno nie w trzyletniej. I to nie jest przytyk do Pikusiów, nie mieli na to żadnego wpływu.
      Natomiast mam w sobie wiele pytań dotyczących i Remusa oraz Remulusa, oraz szerzej - systemu.
      Jedną z historii, które mną bardziej trzepnęły w ostatnich miesiącach była rozmowa z pogotowiem, które opiekowało się dzieckiem, uwaga, ponad 4 lata. Granice mieli analogiczne do Pikusiów, metody pracy też. To byli i są fajni ludzie, mocno sfokusowani na dzieciach, pracujący na więziach, niczego nie można się czepić.
      Ale kiedy z nimi rozmawiałam cały czas miałam w głowie nie ich opowieść, ale perspektywę tego dzieciaka - on od 4 lat mieszka na dworcu. Jasne, z więziami i miłością, ale jednocześnie z ciągłym komunikatem, ze czekamy na mamę. Tę docelową, adopcyjną, która przyjdzie, jak już sytuacja prawna się ureguluje.
      Dla tego dziecka to są cztery wigilie i cztery wielkanoce Wielkiego Czekania. Teraźniejszość nie jest stabilna i dana, bo cały czas wokół krążą przysłowiowe 'ciocie Marlenki', wobec których ten dzieciak robi mimowolne puzzle emocjonalne: nadałaby się? Nie nadała? Kto będzie moją matką? Kim jest ta pani, która nazywa się 'mamą', ale chyba nią nie będzie, skoro czekam na inną mamę? Czyj jest ten pokój i czy na pewno mój, skoro jestem w Wielkim Czekaniu na jakiś inny pokój? Czy ten inny pokój będzie mój własny, a jeśli tak - jak sprawdzić, czy tym razem na pewno będzie to prawda, skoro przez cztery lata żadna własność nie jest w pełni moja? Jaką wartość mają słowa dorosłych?

      cdn

      Usuń
    10. Teraz zmienię kadr. Rozmowa badawcza z sędzią. Opowiada o niemowlaku, który trafił do RZ. Matka bio taka jak większość - niby nic tam nie rokowało, ale jednak nie dno kompletne, więc sędzi na każdej rozprawie drżała ręka i dawała szansę. Sędzia przetrzymała to dziecko w RZ sześć lat. W tej chwili dziecko jest wczesnoszkolne, jest 'typem Balbiny', zaburzone jak ta lala, a sędzia zadaje retoryczne pytanie "czasem zastanawiam się, czy nie zmarnowałam dzieciaka'.
      Sorry, Balbiny nie biorą się z próżni.
      Jasne, część Balbin przychodzi do pieczy jako dzieci już skrzywdzone, zresztą większość dzieci przychodzi z krzywdą, z traumą wczesnodziecięcą, z FAS.
      Ale nie ukrywajmy, że to jest tylko kwestia bagażu, który władowali na dziecięce barki rodzice bio, a teraz cała reszta dorosłych musi się z tym mierzyć, bo to nieprawda. W tych obrazach jest cała masa składowych współodpowiedzialności.
      Ten konkretny dzieciak z opowieści sędzi trafił do pieczy jako maluch. Jasne, obwiniam tę sędzię, ze zachowała się jak kretynka (mogłabym to niuansować, ale mi się nie chce) i nie dała dziecku szansy na stabilność.
      Z drugiej strony - heloł, to dziecko spędziło sześć bitych lat w rodzinie zastępczej, która przez ten czas nigdy nie podjęła decyzji o ustabilizowaniu dziecka. I nie mówię o adopcji, nie każdy ma tę gotowość, jasne. Ale ci ludzie podążyli drogą Wielkiego Czekania, więc po sześciu latach mają dziecko chodzące po ścianach, które do nikogo nie należy, bo żaden z dorosłych nie zdecydował się dać mu obietnicy i gwarancji.
      Czy ich obwiniam? A mogę?
      Można obwiniać RZ, która chciała robić pieczę tymczasową i której to właśnie obiecało prawo oraz system, ale ani prawo, ani system się nie wywiązało? Można mieć do kogoś pretensję, ze nie przyjął odpowiedzialności, do której nigdy się nie zobowiązał?
      Ale jeśli dochodzimy do punktu w którym stwierdzamy 'nie, nie można' to wychodzi na to, że nie możemy winic też sędzi - każdy działa w swoim malutkim kawałeczku i nie wykracza poza ten kawałek. Wiec odpowiedzialności stają się cząstkowe, podzielne.
      Tylko dziecko jest jedno i jego krzywda też.

      Usuń
    11. doczytałam na razie jedynie do pewnego fragmentu, ale od razu również zaznaczę, tak dla jasności - zupełnie nie moim zamiarem są przytyki do Pikusia, nie, nie, nie, Boże broń!

      Usuń
    12. no, doczytałam niestety :(. I co robić, panie dzieju? RiR mając dwa lata trafili do Pikusia, do Pogotowia. Skoro wiadomym było po 8 miesiacach, ze dupa z uporządkowania ich sytuacji, winni byli trafić jak mniemam do RZ z opcją zostania tam ewentualnie na zawsze, o ile przez kolejny max rok nic sie nie da zrobić. Czy w ogóle powinny zatem istnieć Pogotowia? Po co w tej sytuacji, skoro są de facto rz?

      Usuń
    13. Sasetka też chyba miała ok 5 lat w chwili adopcji, ale jakoś inaczej było chyba (z pozycji czytającej bloga mam wiedzę, nic więcej ponad to). No i u R i R nie zanosi sie na ado juz teraz. Zanosi sie na kolejny rok czekania. Czy powinni czekac u Pikusia? Czy u RZ z opcją ado?

      Usuń
    14. Nie mam pojęcia, co robić. Z biegiem czasu uważam, że piecza jest takim obszarem, gdzie nie ma jednoznaczności (i - z bólem to napiszę - wszystkie procedury, algorytmy oraz uśrednione wytyczne należy traktować jako drogowskazy, ale nigdy nie czynić z nich ołtarzy). Moim zdaniem tym, co ocala dziecko, jest finalnie dorosły biorący odpowiedzialność. Nie każde dziecko będzie mieć takiego fuksa. Nie każde też będzie musiało takiego fuksa mieć, bo są szczęściarze wychodzący z kołowrotka w czasie plus minus 12 miesięcy (kiedy szkody destabilizacji są relatywnie jeszcze małe i adopcja jest fajna, realna i okej), albo przeciwnie - wychodzący z niego w wieku 10+ lat, kiedy z kolei kołowrotek mógł zapierniczać ostro, ale dziecko dorosło na tyle, żeby móc podjąć samodzielną decyzję, np. "chcę rodziców adopcyjnych". Takie dzieci też są, być może niemało i wielka szkoda, że to jest często grupa uważana za 'nieadopcyjną' przez potencjalnych RA, bo to właśnie dzieci starsze najbardziej świadomie uczestniczą w adopcji i wiele spraw/relacji da się wypracować na gruncie ich autonomicznych decyzji. Jeśli te dzieci idą w adopcję to one tego po prostu chcą, to jest ważny zasób dla przyszłej relacji i rodziny.
      Moim zdaniem - nie mam na to kwitów badawczych, ale też ich nie szukałam, piszę teraz o swoich obserwacjach - grupą niesłusznie pomijaną i lekceważoną na zasadzie 'jakoś to będzie, to nadal małe dzieci' są dzieci pomiędzy 3 i 10 rokiem życia. To jest taki dziwny okres w życiu człowieka, kiedy bardzo mało jeszcze możesz w sensie decyzyjnym, nie masz prawa do wysłuchania i nikt nie traktuje cię serio, ale coraz więcej zaczynasz rozumieć. Uczestniczysz w rzeczywistości, zaczynasz operacjonalizować, zaczynasz łapać sekwencje, wchodzisz w myślenie abstrakcyjne, ale masz bardzo mało 'zwrotek' w postaci zobaczenia własnej sprawczości, bo właśnie tej sprawczości tam jeszcze nie ma. Czyli czujesz się (albo możesz się poczuć, bo to też zależy od konkretnej sytuacji konkretnego dziecka; zakładam, ze siedmiolatek w bezpiecznej rodzinie zupełnie nie musi tego doświadczać, natomiast siedmiolatek pieczowy niemal na pewno tego doświadczy) jak liść miotany wiatrem, przy czym jesteś już na tyle duży, że dokładnie rozumiesz, co to jest za wiatr, dlaczego wieje i dlaczego nie możesz się temu przeciwstawić.
      Jak patrzę w swoje 'artefakty' badawcze (rysunki dzieci z pieczy, czasem opowiadania i ankiety) to imo najwięcej niepokoju jest właśnie w dzieciach starszych, takich pięć, sześć plus. To jest wiek, w którym one zaczynają konceptualizować zawieszenie i niepewność. Może by tego tak nie nazwały, ale już łapią, o co chodzi - że są pozawieszane między różnymi relacjami i że nie wiedzą, do kogo trwale należą.
      Moim zdaniem R i R potrzebują dorosłego, który stałby się dla nich tarczą i nigdy już nie zawiódł. Nie może być to RA, bo Pikuś już opisał, czemu nie, więc jeśli to nie będzie Pikuś i Majka to powinna być to docelowa rodzina zastępcza, z której nie wolno byłoby już chłopców przenosić. Dla myślących ludzi w systemie nie powinno mieć w ogóle znaczenia, czy za rok nie znajdzie się cudowna RA chętna na adopcję chłopców, bo od momentu złożenia wniosku o przywrócenie praw imo droga adopcyjna jest skończona - tych dzieci nie wolno już dalej destabilizować przenosinami, one muszą mieć wreszcie stały dom, stałych rodziców i stałe miejsce. Walić to, czy damy tam przymiotnik zastępcza czy adopcyjna, w ogóle nie o to chodzi.

      Usuń
    15. no niby nie o to, ale jednak o to, bo decyzje powinny być podjęte teraz. Albo Pikuś (chociaż on to na wstępie wykluczył, wiem, tym niemniej jest w opcji, jako najbliższa i najbezpieczniejsza dla dzieci osoba, więc wpisuję i tu), albo ciocia Marlenka, która zadeklarowałąby się jako "stałośc" dla dzieci, kij z tym czy ostatecznie ich adoptuje czy bedzie juz zawsze RZ, albo inna RZ, ale taka, która pojawi się już, teraz i ma motywację adopcyjną. I ta RZ już teraz zacznie budowę wiezi z chłopakami, da im poczucie, że koniec z "dworcem PKP" i przetrwa kolejne zawieruchy z postaci wniosków MB. W sumie wychodzi mi, że u Was, Pikuś, jeśli nie ma opcji, że zostaniecie RZ na stałe, nie powinni już być :( bo im dłużej to trwa, a nie ma w tle stałości - tym gorzej. Ech.

      Usuń
  3. Odniosę się do dyskusji między Bloo i Agatą nie tylko dlatego, że wypada, ale przede wszystkim dlatego, że... Majka jest jakaś smutna.
    Mnie komentarze (Bloo i Agaty) zupełnie nie poruszyły, ponieważ po pierwsze w pełni się z nimi zgadzam, a po drugie mam dość jasno sprecyzowane wyobrażenie swojej roli w tym systemie. Owszem, bardzo ułomnym systemie... ale jednak osadzonym w realiach naszego społeczeństwa i postrzegania przez to społeczeństwo czegoś, co nazywamy pieczą zastępczą. Być może powinienem zacząć walczyć z wiatrakami, ale wiem że nie potrafię i tylko stracę energię, którą mogę spożytkować dużo lepiej. Gdybym miał wybierać między dżumą i cholerą, to jednak postawiłbym na Covid 19. Większość dzieci przechodzi mnie bezobjawowo – przynajmniej na razie.
    Wieczorem zauważyłem, że Majka ma jakiegoś doła. W pewnym momencie stwierdziła, że zaczyna tracić wiarę w sens tego co robimy, więc chyba przestanie czytać bloga. No chyba nie jest to dobrym rozwiązaniem. Jednak zacząłem się zastanawiać, co w takim razie mogą poczuć osoby, które dopiero przymierzają się do roli rodzica zastępczego, albo adopcyjnego. Być może dojdą do wniosku, że trzeba sobie dać spokój już na samym początku i zwyczajnie nie wchodzić do tej rzeki.

    Zacznę może od sensu istnienia pogotowi rodzinnych. Zapewne nikt z zaglądających tutaj osób nie podjąłby się próby obrony tworzenia domów dziecka dla małych dzieci, czy też tak zwanych ośrodków preadopcyjnych dla niemowląt. Ale czy można zastąpić pogotowia zwyczajnymi rodzinami zastępczymi?
    Większość znanych nam rodzin zastępczych (jak również kandydatów na takie rodziny, którzy przychodzą do nas na praktyki po szkoleniu) zwyczajnie nie wyobraża sobie możliwości odejścia od nich dziecka po kilku latach... choćby po takich trzech latach naszych Bliźniaków. Dość sceptycznie też podchodzi do konieczności utrzymywania kontaktów z rodzicami biologicznymi. Czy są one gotowe pełnić funkcję rodziny tymczasowej?
    Na dobrą sprawę mógłbym zapytać, czy w ogóle takie rodziny jeszcze istnieją? Podobno w skali kraju rodzin zastępczych jest wystarczająca ilość, a tylko rejonizacja powoduje, że w niektórych powiatach są rodziny „puste”, a w innych nie ma takich, w których można umieścić dziecko. Gdy po ukończonym szkoleniu dla rodziców zastępczych (co ma u nas miejsce dwa razy w roku) pytamy ile jest rodzin gotowych zaopiekować się jakimś nieznanym sobie dzieckiem, to najczęściej otrzymujemy odpowiedź „nikt taki się nie zgłosił”. Każdy ze szkolonych chciał zostać rodziną zastępczą spokrewnioną, albo odbywał szkolenie bo był już w jakiś sposób związany ze znanym sobie dzieckiem. Gdy kilka miesięcy temu szukaliśmy rodziców dla Mowgliego, a nawet naszej Paprotki, to chętnych w bazie danych naszego powiatu nie było.
    No i teraz niespodzianka. W naszym powiecie też są rodziny zastępcze, które mają wolne miejsca i są gotowe przyjąć jakieś dziecko. Niektóre nawet deklarują, że nie ma znaczenia wiek, zaburzenie, a nawet może tych dzieci być kilkoro. A jednak nikt tym rodzinom dzieci nie proponuje. Więc o co chodzi?
    Kilka miesięcy temu pisałem o rodzicach zastępczych, którzy po miesiącu czy dwóch, oddali dwójkę chłopców z powrotem do systemu. Dzieci nie spełniły ich oczekiwań. Nawiasem mówiąc, było to rodzeństwo naszej najmłodszej Calineczki. W ewidencji, rodzina znowu figuruje jako wolna i chętna na przyjęcie dziecka. Ale czy ktoś kiedykolwiek zaproponuje jej jakieś dziecko?
    cdn

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powrócę do naszych chłopców. Kto, te trzy lata temu, mógł przewidzieć jak się potoczą losy? Gdyby sąd był bardziej ogarnięty, to pozbawienie władzy rodzicielskiej mogło nastąpić na drugiej rozprawie. Do tego badanie kompetencji rodzicielskich mogłoby być obligatoryjne – choćby po trzech miesiącach od umieszczenia dzieci w pieczy. Gdyby terminy wyznaczanych rozpraw były tylko nieco krótsze, to nawet biorąc pod uwagę odwołanie się od wyroku – wszystko mogłoby się zakończyć w przeciągu roku.
      Gdyby było wiadomo, że chłopcy zostaną umieszczeni w rodzinie zastępczej, a prawa ich mamy tylko ograniczone, to zapewne najlepszym rozwiązaniem byłoby umieszczenie ich w rodzinie zastępczej, a nie w pogotowiu. Ale gdyby ktoś miał wehikuł czasu i przeniósł się na rozprawę apelacyjną Bliźniaków, to pewnie stwierdziłby, że dla dzieci z „nie-miejsc” być może pogotowie rodzinne jest dużo lepszym rozwiązaniem. Wprawdzie żyły one przez trzy lata w zawieszeniu, w oczekiwaniu na nową rodzinę – ale jednak ich poczucie straty będzie dużo mniejsze. Co by teraz się działo, gdyby chłopcy trzy lata temu zamieszkali z ciocią Marlenką?
      Niestety każda rodzina zastępcza w pewnym momencie może stanąć przed odpowiedzeniem sobie na pytanie „adoptuję, czy pozwalam odejść?” Nie jest to tylko pytanie natury emocjonalnej, ale częściej – materialnej. W przypadku pogotowia rodzinnego, takie pytania pojawiają się cyklicznie.
      Ja jestem jak Falcon 9. Startuję i ląduję. Czasami tylko po lądowaniu pewne podzespoły wymagają naprawy. Gdybym nie przyjął założenia, że nie adoptuję żadnego dziecka, to już przy trzecim przestalibyśmy być rodziną zastępczą. Wygląda na to, że Majka ma jeszcze z tym pewien problem. Wiem, że wyrządzamy Bliźniakom ogromną krzywdę. Ale też trudno mi oszacować krzywdę, gdybym jednak zdecydował się zostać ich ojcem. Nie wiem, czy potrafię jeszcze być ojcem. Nie wiem, jak wiele innych krzywd mogłoby być pokłosiem takiej decyzji.
      Bliźniaki zostaną adoptowane. W tej chwili nie ma innej opcji. Wszystko jest tylko kwestią czasu. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania chłopców w rodzinie zastępczej z ciągle walczącą matką. Ktoś kiedyś obrazowo napisał w komentarzu „i na dodatek pierze im banię, że ich niedługo zabierze” (chociaż to było o Ptysiach).
      Wydaje mi się, że sąd odrzuci ewentualny wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich jako bezzasadny. A jeżeli zostanie on złożony w sądzie, w którym toczyła się sprawa, to zanim zostanie rozpatrzony – minie kilka miesięcy. W tym czasie sprawa o przysposobienie chłopców już dawno się uprawomocni. No i po raz kolejny zastanawiamy się, czy powinniśmy kłamać... a w zasadzie nie mówić całej prawdy. Dopóki mama chłopców nie złoży wniosku do sądu – tylko my znamy jej plany.
      Nie jestem osobą, która uważa, że adopcja jest największym dobrem dla dziecka. Ale może staję się kimś takim, gdy poznaję kolejnych rodziców biologicznych? Majka już nie mówi, że idzie na spotkanie z mamą... tylko na spotkanie z „biologią”. Mama Bliźniaków jest kolejną matką, która nas zawiodła.
      Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy warto zostać rodzicem zastępczym... mówię zdecydowanie tak. Ja podjąłem się tego wyzwania, chociaż nie była to dla mnie żadna misja, posłannictwo, przeznaczenie, czy cokolwiek jeszcze innego w tym znaczeniu. Kiedyś używałem określenia „pasja”. W tej chwili trudno jest mi znaleźć właściwe słowo, bo ktoś może zadać pytanie „ale ty to robisz dla siebie?”. Tak.

      Usuń
    2. Z uwagi na RiR życzę Wam, aby groźba MB była bez pokrycia, ale zapowiedź 'będę walczyć do śmierci' nie wróży dobrze i nie ma związku z tym, czy zwycięstwo jest realne. Tę walkę się przecież podejmuje nie dla dzieci, tylko dla siebie.

      Odniosę się do tego, co napisałeś:

      "Większość znanych nam rodzin zastępczych (jak również kandydatów na takie rodziny, którzy przychodzą do nas na praktyki po szkoleniu) zwyczajnie nie wyobraża sobie możliwości odejścia od nich dziecka po kilku latach... choćby po takich trzech latach naszych Bliźniaków. Dość sceptycznie też podchodzi do konieczności utrzymywania kontaktów z rodzicami biologicznymi. Czy są one gotowe pełnić funkcję rodziny tymczasowej?"

      I powiem Ci, że bardzo prawidłowo ci ludzie sobie nie wyobrażają rozstania po latach, co nie świadczy o tym, że nie nadają się na RZ, tylko właśnie doskonale się nadają. To system się dla nich nie nadaje.
      Twoja zdolność? funkcja? umiejętność? bycia Falconem świadczy o wyjątkowych mechanizmach samoobronnych, co doskonale dla Ciebie się składa, ale ani nie jest - po pierwsze - czymś reprezentatywnym, ani - po drugie - nie powinna być stawiana jako wymóg kandydatom na RZ, ani też - po trzecie i przepraszam za to - niekoniecznie jest zbieżna z interesem samych dzieci w takim ujęciu, o którym piszę.

      Większość ludzi potknie się na tymczasowości trwającej 3+ lat i zrobi to nie dlatego, bo jest niedoskonała, a dlatego, bo jest psychologicznie zupełnie typowa. Z tego powodu właśnie nie należy się zgadzać na wieloletnią tymczasowość, bo to jest żądanie z kosmosu, wynikające z nieudolności systemu, a nie z potrzeb dzieci.
      W jakimś sensie swoim podejściem, odpornością i wytrwałością (i chcę tu klarownie się wyrazić - to nie jest przytyk ani zarzut pod Twoim adresem, bo rozmawiamy o naszych cechach osobowościowych, na które nie mamy wpływu, a te konkretne bardzo dobrze się dla Ciebie sprawdzają) pokazujesz systemowi, ze właśnie zajebiście - można zawieszać dzieci przez wiele lat i nadal nazywać to systemowo 'tymczasowością', jak najbardziej można oczekiwać od ludzi sprawnego 'oddania' dziecka po latach, można oczekiwać podniesienia się emocjonalnego takiej rodziny i wznowienia dalszej pracy. Bo skoro Ty to potrafisz to właściwie dlaczego system ma tego nie oczekiwać od innych?
      Rewers jest więc taki, że własną pracą i odpornością ustawiasz poprzeczkę na poziomie nieosiągalnym dla znakomitej większości kandydatów na RZ, co - jak napisałam - w żaden sposób nie świadczy o tym, że oni się nie nadają, a świadczy o tym, że Jesteś bardzo unikalny w swoim podejściu.

      Tworzy się koło zamknięte - nie dziwię Ci się, że nie widzisz potencjału w kandydatach, których tu opisałeś, a to dlatego, bo oni są psychologicznie zaprojektowani pod taki typ pieczy, którego w Polsce nie ma, za to w wielu krajach jest standardem.
      Zabawny fakt: w tym innym systemie też byś się odnalazł, prawdopodobnie nawet lepiej niż w obecnym, bo forma pogotowiana, jaką tworzycie, np. w UK byłaby faktycznie pogotowiana: doba, tydzień, miesiąc maksymalnie cztery miesiące. W innych systemach do wydłużenia do roku. Nigdzie jednak nie kazano by Wam opiekować się dziećmi trzy lata i udawać, ze nadal robicie pogotowie. Bo to nie jest pogotowie. To jest regularny oddział terapii chorób przewlekłych.

      Usuń
    3. cd.

      To, co napisałeś, można sparafrazować tak: "skoro ten system wygląda jak wygląda to szukajmy do niego ludzi, którzy to uniosą. Szkoda, że nie ma ich zbyt wielu".
      Ja mówię coś innego: "ten system jest gównem, bo wszyscy się na to zgodziliśmy. I jeśli będziemy dalej normalizować coś, co nie jest ani normalne, ani dobre dla dzieci, to nic się nie zmieni. Dlatego nie werbujmy do tego systemu ludzi, którzy będą mieć gotowość akceptacji tego gówna, a właśnie tych, którzy jej nie mają. Bo to oni mają potencjał wyważania drzwi i okien, a nie my".

      Dlatego ja osobiście cieszę się, że profil kandydatów na RZ jest taki, jak opisałeś. To daje szansę dzieciom. A co do relacji z RB i ich utrzymywania to jasne, dopóki się nie wejdzie do tej rzeki to każdy się tego boi. Jak już się wejdzie to czasem się okazuje, ze nie ma się czego bać, a czasem - że jak najbardziej jest się czego bać i wtedy nawiązujemy znajomość z prawnikami, psychologami i NGOsami. Dlatego właśnie ten moduł 'chcę to robić dla dzieci' jest tak ważny, na pewno ważniejszy niż założenia dotyczące tymczasowości, bo jeśli się ten moduł ma to wiele jest się w stanie wytrwać, przetrwać i wypracować. I nie zwariować.

      Usuń
    4. W jaki sposób doprowadzić do zmian, Bloo? Jak to zrobic?

      Usuń
    5. Każdy medal ma dwie strony. Owszem, ktoś może powiedzieć, że skoro Pikuś dał radę, to dlaczego inny nie daje. Ale może też powiedzieć, że skoro Pikuś padł przy trzydziestym dziecku, to znajdziemy następnego, który wytrzyma do czterdziestego... a nawet jak odpuści przy dwudziestym, to i tak będzie to dobry wynik.
      Pytanie tylko, kim jest ten „Ktoś”, i jaki ma cel w przymuszaniu do adopcji kogoś, kto wcale się na tę rolę nie pisze. Zwłaszcza, że lista kolejkowa rodzin chętnych do adopcji jest bardzo długa.
      Agata zadała bardzo dobre pytanie: „co zrobić?”. Odpowiedź jest dziecinnie prosta. Wystarczy wprowadzić drobną zmianę w przepisach prawa. Rodzic biologiczny ma sześć miesięcy na postawienie się do pionu. Przychodzi z badaniami psychologicznymi określającymi jego kompetencje rodzicielskie. Na rozwianie ewentualnych wątpliwości dostaje kolejne trzy miesiące i jeszcze trzy na odwołanie się od wyroku. Dwanaście miesięcy i wszystko jest pozamiatane. Dlaczego wspomniana przez Bloo pani sędzina się waha? Bo nie istnieje przepis, który by ją obligował do podjęcia decyzji... wyrzucając tym samym w przestrzeń ewentualne wyrzuty sumienia.
      Dojdziemy do Europy... jeszcze trochę.

      Usuń
  4. Mam nadzieję, że Majka smutna bo dzieci ponoszą konsekwencje,a nie dlatego, że napisałam co napisałam, bo w życiu nie chciałabym sprawic Mai przykrości. Myślę tylko , co powinno się zadziac, by RR ucierpieli najmniej.i jak to w ogóle powinno wyglądać. Jesteście - Ty i Majka - najlepszym, co mogło się RR przytrafić.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wychodzi na to, że "dupy dał" Sąd, kilkakrotnie i w różnych wymiarach, merytorycznie i co do terminów rozstrzygnięć. I doskonale wiem, że adopcja u was nie wchodzi w grę i skąd się wzięło pogotowie, a nie rz w waszym wypadku. Szanuję to.

    OdpowiedzUsuń
  6. Co do szczerości: następnego dnia po rozmowie z wami mb mogła już mieć zupełnie inne plany. Więc ten.miala też plany zmiany swego vzycia, prawda?

    OdpowiedzUsuń
  7. Czy ja dobrze zrozumiałam? Przedkładasz swoje dobro ponad dobro dzieci? Przecież to nie w twoim stylu. Czyż byś był taki sam jak mama RiR?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Luiza - żenujące ze wszech miar.

      Usuń
    2. Twój komentarz żenujący, gwoli ścisłości. Wstyd.

      Usuń
    3. Nie oceniałbym tego komentarza w ten sposób. Ostatecznie jest to logiczny wniosek mojej wypowiedzi. Ale to nie do końca jest tak, jak z rodzicami biologicznymi. Moim zdaniem , dobro dziecka i jego rodzica, działa na zasadzie naczyń połączonych. Potrafię zadbać i zawalczyć o dziecko tylko wtedy, gdy widzę sens mojej pracy. Bycie rodzicem zastępczym powinno dawać radość, satysfakcję, spełnienie... czy jakkolwiek inaczej by to nazwać.
      Myślę Luiza, że zmierzasz do tego, że nie decydujemy się na adopcję Romulusa i Remusa... rozwinę więc nieco ten wątek. Gdybyśmy zdecydowali się na przysposobienie chłopców, to byłby to równocześnie koniec naszego pogotowia. Uważam, że pogotowie rodzinne nie jest stabilnym środowiskiem do rozwoju dziecka. Pewnie wiele osób się ze mną nie zgodzi, ponieważ w większości tego typu rodzin przebywają zarówno dzieci zastępcze, jak też biologiczne i adoptowane. I każda z tych rodzin zapewne stwierdzi, że takie współistnienie powoduje większą empatię, lepszy rozwój emocjonalny i społeczny wszystkich dzieci. Jednak dla mnie jest to pewnego rodzaju syndrom Smerfetki, chociaż w zupełnie innym wymiarze. I tutaj posłużę się słowami Bloo, gdyż uważam że w przypadku dzieci biologicznych i adopcyjnych wzrastających w pogotowiach rodzinnych, cena jeszcze nie została zapłacona... ale jestem przekonany, że kiedyś te dzieci wystawią swoim rodzicom rachunek.
      Piszę tak dlatego, bo widzę rozmaite zachowania przebywających z nami dzieci. Ktoś mógłby pomyśleć, że jesteśmy tylko dużą rodziną. Ale to zupełnie nie tak działa. Nasze dzieci przychodzą i odchodzą, jedne spotykają się z rodzicami biologicznymi, a inne nie. Jedne walą głową w ścianę , inne są nienaturalnie wyciszone. Do tego raz na jakiś czas dochodzi „balbinowatość”. Pewnie już nie będę miał okazji opisać dalszych losów Ptysi, więc tylko krótko wspomnę Balbinę. W nowej rodzinie funkcjonuje świetnie. Odwzorowuje swoje dawne życie, w którym kontrolowała swoich braci, a jej mama była nią zafascynowana. Doskonale wie, co Ptyś myśli i na co w danym momencie ma ochotę. W przedszkolu jest już dużo lepiej. Panie mówią, że dziewczynka jest „wylelana”, chociaż nie do końca wiem co mają na myśli. Ma tylko jeden problem do pokonania... piętnastoletnią córkę biologiczną.
      Majka mówi „piszesz bardzo chaotycznie, ale pewnie wszyscy się już do tego przyzwyczaili”. Zgadzam się... przynajmniej z tym, że ona się przyzwyczaiła.
      To podsumuję więc bardzo krótko. Uważam, że podjęliśmy słuszną decyzję, najlepszą dla Romulusa i Remusa. Czy mam rację? Okaże się za kilkanaście, a może kilkadziesiąt lat.

      Usuń
    4. Wybacz Agata, ale jeżeli poza inwektywami kierowanymi w moją stronę nie masz nic więcej do powiedzenia, to się nie odzywaj.
      Zadaję pytanie Pikusiowi albo Majce. Osobom, które bardzo cenię i ich odpowiedź jest dla mnie bardzo ważna. Dlaczego w takim razie nie poświęciliście bycia PR, zostając tylko rodzicami adopcyjnymi RiR. Przecież wasze dobro by na tym nie ucierpiało, a dla chłopaków byłoby to idealne rozwiązanie.

      Usuń
    5. wybacz Luiza, ale chyba nie "bardzo cenisz" skoro piszesz "Czyż byś był taki sam jak mama RiR?" co jest przecież oczywiście obraźliwe. Zadanie pytania : "Dlaczego w takim razie nie poświęciliście bycia PR, zostając tylko rodzicami adopcyjnymi RiR" brzmi grzecznie, to co napisałaś wcześniej - nie. Zdecydowanie. Nie zamierzam takze pytać cię o to, czy mogę się odzywać. Sorry.

      Usuń
    6. Myślę Luiza, że jest to bardzo złożony problem i trudno tutaj o jakąś uniwersalną receptę.
      Podejrzewam, że moje córki zadałyby pytanie „a dlaczego właśnie oni?”. Nie potrafiłbym na to pytanie odpowiedzieć.
      Nie chciałbym się za bardzo wymądrzać, więc opowiem o sobie. Byłem dobrym ojcem (tak myślę). Za jakiś czas będę dobrym dziadkiem (mam nadzieję). Jestem dość dobrym ojcem zastępczym (na co wskazuje zachowanie Romulusa i Remusa). Ale pewne etapy mam już za sobą. Czy byłbym gotowy znowu chodzić na wywiadówki, zawozić dzieci na zajęcia sportowe, uczestniczyć w podejmowaniu ich decyzji życiowych? Ktoś kiedyś mnie zapytał „jak się panu udało znowu wejść w pieluchy?”. Udało się. Ale z pieluch wychodzi się po dwóch latach. Z rodzicielstwa po przynajmniej dwudziestu.
      Nie chcę rozwijać tematu finansów... chociaż być może od tego powinienem rozpocząć.

      Usuń
    7. Nie chcę być niemiła, ale z racji wieku też już powoli na adopcję takich maluchów się nie kwalifikujesz ;-). Jasne, dojrzałość, mądrość, jak wino. Ale wiesz. Różnica 40 lat, nie do końca sztywna, ale ten. Jednak. ;-)

      Usuń
    8. różnica wieku ma nieduże znaczenie, jeśli RA to przekształcająca się RZ. Mój mąż w momencie adopcji miał 52 lata i #nikogo.
      Nie zmienia to tego, że autentycznie nie rozumiem, dlaczego rozmawiamy o adopcji.

      Usuń
    9. Luiza była uprzejma zapytać grzecznie

      Usuń
  8. Czytam czasami na grupie FB o rodzicach mieszanych biol - RZ, z małymi dziećmi, kilkuletnimi i dla mnie to kosmos. Jasne jest, ze muszą dzielić te dzieci na swoje i nie swoje. Na lepsze i gorsze. Na te, które jadą z nami na wakacje i te, które nie jadą. Na te, które mają SWÓJ dom i te, które go dopiero szukają. Nie wiem, jak oni funkcjonują.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, to zupełnie nie jest jasne i nawet powiedziałabym, ze nigdy nie powinno być to jasne. Dzielenie dzieci na swoje i nieswoje nie jest żadną nieuchronnością (ani nie powinno być modelem), natomiast sytuacja, w której po adopcji (lub po wejściu w opcję rodziny zastępczej długoterminowej) prowadzi się dalej pogotowie lub rodzinę krótkoterminową dla innych dzieci, moim zdaniem jest bardzo ryzykowna dla dzieci. Tu się w pełni zgadzam z Pikusiem.

      Usuń
    2. no więc też się zgadzam i uważam, że własne maloletnie dzieci biol/ado wykluczają opcję rz dla równie malych dzieci, jeśli nie ma się motywacji ado oczywiście

      Usuń
    3. Naprawdę mnie zastanawia, co Wy tak z tą "motywacją ado'? Ja jej nie miałam. Nawet krztyny. I absolutnie się nie zgadzam z tym, że małe dzieci domowe wykluczają bycie RZ, natomiast dla mnie bezapelacyjnym przeciwwskazaniem do bycia RZ jest założenie, że dzieci przyjęte będą mieć inną kategorię niż dzieci domowe. To jest zasadnicza różnica w rozkładzie akcentów.
      Jeśli dzieci są dziećmi, są ważne, walczy się o ich interes i jest się gotowym położyć własną głowę na szali za ich bezpieczeństwo - nie ma znaczenia, czy ma się dzieci domowe, czy jest się bezdzietnym, z niepełnosprawnością, samotnym czy w rodzinie wielodzietnej.

      Powód, dla którego kontynuacja pogotowia po adopcji (lub po wejściu w pieczę długoterminową) jest ryzykowna jest bardzo prosty: z każdym kolejnym odejściem destabilizuje się wszystkie dzieci domowe.
      Co jednak nie oznacza, że nie można wtedy zostać rodzinnym domem dziecka lub przyjmować dzieci w pieczę długoterminową.

      Usuń
    4. A no widzisz, to się różnimy, tyle, że ja jestem teoretyk zdecydowanie, więc całkiem możliwe, ze się mylę. Nie widzę tego, ze mówie 5ciolatkowi, ze jego 4roletni brat (w RZ) za rok pójdzie gdzie indziej i juz bt=ratem nie będzie. Tu mi wyobraźnia szwankuje. To, że te dzieci mają inne kategorie to nie ma być wg mnie założenie, tylko fakt, wynikający z sytuacji dziecka. To dziecko nie zostaje u mnie na zawsze, to dziecko musze oddać, to dziecko z mej rodziny zniknie. Ono pójdzie gdzie indziej i wysoce prawdopodobne jest, ze nasz kontakt się urwie.

      Usuń
    5. Bo my wciąż skupiamy się na naszym podwórku, gdzie każda forma pieczy zastępczej jest z założenia tymczasowa.

      Usuń
  9. Mam nadzieję, że bliźniaki znajdą szybko fajną rodzinę adopcyjną :)
    Co do Balbiny i 15-letniej córki biologicznej - czy Twoim zdaniem należy się o te córkę martwić czy raczej Balbina połamie sobie zęby? ;)
    Pozdrawiam,
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Balbina dzieliła znane sobie osoby na dwie kategorie – dzieci i dorosłych. Ci z pierwszej grupy musieli jej ulec, albo toczyła z nimi boje. Tych drugich... przynajmniej tolerowała.
      Przez pewien czas pobytu Ptysi w naszej rodzinie mieszkała z nami jeszcze nasza najmłodsza córka. Ale ona miała już nieco ponad dwadzieścia lat. Należała do świata dorosłych. W obecnej rodzinie zastępczej mieszka też syn biologiczny, który również przekroczył dwudziestkę. On też należy do świata dorosłych i Balbina zupełnie się nim nie interesuje.
      A co z piętnastolatką? Chyba jednak jeszcze należy do świata dzieci. Poświęca Balbinie sporo czasu (pewnie z życzliwości). Razem rysują, grają w gry, wspólnie się bawią. Ale też wciąż potrzebuje dużo zainteresowania swojej mamy. A to Balbinie bardzo się nie podoba. Zwyczajnie jest zazdrosna, z czym zupełnie się nie kryje... strzelając focha, albo krzycząc jak dawniej. Gdy dziewczynka czasami spędza weekend u swojej koleżanki, to Balbina ciągle dopytuje kiedy wróci. Tęskni, czy może ma nadzieję, że jednak już nie wróci? Nie mam pojęcia jak ta sytuacja się rozwinie, ale wydaje mi się, że to piętnastolatka powinna w końcu walnąć pięścią w stół i określić swoje zasady.
      W naszej rodzinie istniało coś takiego jak prawo starszeństwa, które czasami przekładało się na dość ciekawe zwyczaje. Na przykład gdy dziewczyny nie mogły dojść do porozumienia, która jedzie na przednim siedzeniu w samochodzie, to prawo wyboru przysługiwało najstarszej. W pewnym sensie to prawo określało właściwą hierarchię w stadzie. Teraz dziewczyny świetnie się dogadują i chyba już ono nie obowiązuje... chyba.
      Ale wracając do Balbiny. Gdy niedawno miały miejsce rozważania, czy nie byłoby lepszym rozwiązaniem przeniesienie dzieci do bliższego przedszkola, to Majka stwierdziła, że chyba nie ma sensu. Jest gotowa dowozić je razem z naszymi dziećmi do wakacji, a potem Ptyś już pójdzie do szkoły, a Balbina do zerówki. Na to mama zastępcza stwierdziła, że jej wątpliwości raczej są związane z tym, że dzieci za kilka tygodni mogą wrócić do mamy. Ona w taką ewentualność bardzo mocno wierzy.
      Mnie z kolei w związku z tym nurtują dwie myśli. Jedna - gdyby miała rację, to brzydko mówiąc „daliśmy dupy” fundując dzieciom po traumie kolejną krótką przesiadkę. A druga... czy mama zastępcza bierze pod uwagę możliwość przechodzenia przez burzliwy okres dorastania Balbiny. Czy przypadkiem za bardzo nie wzięła sobie do serca, że piecza zawsze jest tylko tymczasowa.

      Usuń
  10. Pikuś, dziękuję za odpowiedź na poprzedni post. Jeszcze takie pytanie: co motywuje osoby takie jak mama bliźniaków? Czy to są świadczenia socjalne? Przeświadczenie, że dobry rodzic walczy o powrót dziecka za wszelką cenę? Lęk, że dziecku w innej rodzinie może stać się krzywda? Poczucie upokorzenia? Chęć wygrania z organami państwa?
    Pozdrawiam,
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiele osób uważa, że walka toczy się właśnie o te świadczenia. Gdyby wszystko razem podliczyć, to rzeczywiście można jakoś funkcjonować. Znani mi rodzice naszych dzieci to potwierdzają. Potrafią żyć za niewielkie pieniądze, a przy tym mieć markowe ciuchy i wypasiony telefon. Nie wiem jak to robią.
      Jednak wydaje mi się, że przyczyna jest inna. Ci rodzice kochają swoje dzieci, i to powoduje że walczą o nie do końca. Jest to miłość oparta na bardzo prostych mechanizmach. Ja kocham tu i teraz, a dziecko mnie na zasadzie wspólnych genów, więzów krwi i tak dalej. Wiele mam mówiło „jak pani może mówić, że ono nie ma ze mną więzi... przecież jest moim dzieckiem”. Jednak żadna nie patrzy w przyszłość i nie rozważa różnych możliwości. A przecież wielokrotnie rodzice mogliby wnioskować o ograniczenie władzy rodzicielskiej. Mogliby przyznać, że nie potrafią być dobrymi rodzicami, nie potrafią właściwie zadbać o swoje dzieci, ale jednocześnie byliby gotowi wspierać rodziców zastępczych, u których zamieszkałoby ich dziecko. Jeszcze nam się tacy nie trafili. Ciekawy jestem, jak do takiego wniosku podszedłby sąd. Pewnie też byłoby to dla niego zaskoczeniem.
      Są też mamy (taką jest mama Paprotki), którym wcale nie zależy na dzieciach. Ale przecież nie mogą napisać w mediach społecznościowych, że pozwoliły swoim dzieciom odejść do innej rodziny. O ile lepiej brzmi „oni odebrali mi dzieci”. Kim są ci „oni”? Nie jest to doprecyzowane – można więc przyjąć, że „system”.
      Mama Bliźniaków należy do grupy matek, które mówią „tak bardzo się starałam, i co?” No właśnie... starają się na etapie trwania postępowania. A potem przestają się starać. Mama chłopców nie dojechała na spotkanie noworoczne. Nie dojechała też na kolejne spotkanie. Podobno jest chora i zgubiła telefon. Odezwał się tata. Nie mógł jej przekazać słuchawki? Coś jest nie tak. A kurator mówił: „teraz, to się dopiero zacznie”.
      A mi bardzo jest tej mamy żal. Chociaż doprowadziła swoje dzieci na skraj przepaści (do której jedno już wpadło), to jednak nie potrafię spojrzeć na nią w oderwaniu od jej mrocznej historii i otoczenia, w którym przyszło jej żyć. To taka Balbina z przeszłości.
      Mam nadzieję, że naszej Balbinie się uda.

      Usuń
  11. Minęły dwa tygodnie. Dopiero albo już. Czy jest już jakaś rodzina zainteresowana chłopcami?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od pierwszych dni stycznia rozpoczęliśmy metodę bycia upierdliwym. Nie jest to może elegancki i grzeczny sposób postępowania, ale z pewnością skuteczny. W końcu dla świętego spokoju większość osób ulega. Tak więc gnębimy Jowitę, aby ta dopytywała i ponaglała kogo trzeba do dalszych działań. Jako przedstawiciel organizatora pieczy zastępczej,ma dużo większą siłę przebicia niż rodzic zastępczy. W ubiegłym tygodniu pani sekretarka z sądu okręgowego stwierdziła, że decyzja o utrzymaniu wyroku nie została jeszcze wysłana do sądu rejonowego. Leży sobie grzecznie na stercie rozmaitych papierów i czeka na swoją kolej. Obiecała, że przełoży ją na samą górę i następnego dnia zostanie wysłana. Dzisiaj Majka rozmawiała z Jowitą na zupełnie inny temat, ale koniec rozmowy wyglądał tak:
      - Ale nie pytaj mnie jeszcze co w sprawie bliźniaków.
      - Dobrze, zapytam jutro.
      - Ufff, mam jeszcze kilka godzin.
      Zatem nie wiemy, czy korespondencja już wyszła z sądu okręgowego. Nie wiemy też jak długo pójdzie. Cieszymy się tylko, że Jowita jest jaka jest, bo przecież mogłaby być zwyczajnym urzędasem, który nie ruszyłby nawet palcem, czekając aż wszystko dojedzie do końca swoim torem.
      Sąd rejonowy (ten sam co od Smerfetki, Chapicka i jeszcze kilku innych naszych dzieci) ma dużo większy stos dokumentów. I chociaż wystarczy tylko podpisać decyzję sprzed roku (która już się uprawomocniła) i wysłać ją do PCPR-u, to tutaj upatruję najwęższego gardła.
      Jowita ma już wszystkie dokumenty zgłoszeniowe przygotowane. Brakuje tylko decyzji sądu, bez której nikt w ośrodku adopcyjnym nie zechce z nią rozmawiać (nie ma kompletu dokumentów... nie ma zgłoszenia).
      My ze swojej strony złożyliśmy wniosek o ustanowienie Majki opiekunem prawnym. Zrobiliśmy to w naszym sądzie, co spowoduje, że tenże z kolei sąd będzie upierdliwy w stosunku do sądu rejonowego chłopców – wymagając przesłania decyzji. Może więc pani sekretarka naciskana z dwóch stron podłoży sędzinie te kilka stron (które leżą i żółkną już kilkanaście miesięcy) do podpisu.
      Ale z tym opiekunem prawnym, to też nie będzie taka prosta sprawa. Majka zostanie nim tylko dla Bliźniaków, a przecież decyzja dotyczyła czwórki rodzeństwa. Trzeba więc będzie z niej wydzielić tylko to co dotyczy chłopców (czyli sąd rejonowy bliźniaków będzie musiał to zrobić). Na szczęście ten element naszej układanki w żaden sposób nie blokuje rozpoczęcia procesu adopcyjnego. Opiekun prawny będzie potrzebny dopiero na sprawie o przysposobienie... za kilka miesięcy. Chyba, że jednak mama biologiczna złoży wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich... wówczas by się przydał.
      W tej chwili ma miejsce sytuacja, która teoretycznie nie powinna zaistnieć. Dzieci nie mają nikogo, kto mógłby podjąć jakąkolwiek decyzję w ważnych dla nich sprawach (choćby gdyby trzeba było wykonać jakąś operację). W każdej sprawie decyzję musiałby podejmować sąd. Tylko co on tak naprawdę wie o naszych dzieciach?

      Usuń
  12. coś u chłopców idzie do przodu? Bo to już pierwszy miesiąc chyba mija, nie? sąd uprzejmie coś pchnął? Rodzice poszukiwani już? czy nadal nie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ruszamy... w piątek dostaliśmy zielone światło z sądu. Jowita kompletuje dokumenty. Jutro mamy wizytę u lekarza rodzinnego, który musi się odnieść do stanu zdrowia chłopców. My wypisujemy oświadczenie, że zgadzamy się na przysposobienie, i w środę pewnie cała dokumentacja znajdzie się w ośrodku adopcyjnym. Jeżeli wszystko pójdzie utartą drogą, to w ciągu dwóch tygodni pojawi się u nas psycholog z ośrodka, który zweryfikuje zdanie psychologa załączone w dokumentach i rozpocznie się poszukiwanie rodziców. Myślę, że nie będzie trzeba ich szukać. Przyjdą pierwsi z listy, którzy zadeklarowali chęć przyjęcia dwójki rodzeństwa płci męskiej (lub dowolnej) do lat pięciu.
      Nasz ośrodek nie dobiera rodziców do dziecka. Ważna jest tylko zadeklarowana płeć i wiek dziecka, które rodzice chcą adoptować. Pani Agnieszka, która do nas przychodzi chyba mnie zabije, bo zawsze zadaję jej to samo pytanie „czy coś się w tym względzie zmieniło?”.
      Ale byłem niedawno świadkiem dyskusji (gdzieś w internecie) na temat dobierania rodziców do dziecka. Nie wziąłem w niej udziału, chociaż wyniosłem przeświadczenie, że być może za bardzo się czepiam listy kolejkowej naszego ośrodka. Bo niby jak mieliby zostać dobrani rodzice dla naszych dzieci. Łysy tata dla Stokrotki i mama solidnej postury dla Paprotki? A dla Bliźniaków koniecznie blondyni i to nieco zwariowani? A może wręcz przeciwnie... poważni, trzymający dystans, albo tacy którzy przeczytali tomy książek i wszystko mają zaplanowane w najmniejszym szczególe. Niektórzy tak właśnie rozumieją dobieranie rodziców do dziecka.
      Przed nami trudny okres. Chłopcy wiedzą, że zamieszkają z nową mamą i nowym tatą. Mówią o tym zupełnie swobodnie. Nawet dzisiaj Majką podjęła ten temat. Gdyby to była Balbina, to pomyślałbym, że nie za bardzo wie o czym mówi. Ale chłopcy są dużo bardziej świadomi, dużo inteligentniejsi.
      Gdybym swoje przygotowanie do bycia rodzicem zastępczym zakończył na odbytym siedem lat temu szkoleniu, to zapewne bym teraz stwierdził, że jestem zajebisty... że doskonale i profesjonalnie przygotowałem dzieci do zamieszkania w rodzinie adopcyjnej. Ale tak nie jest.
      Pozostaje mi tylko wiara w to, że tak jak napisała Sabina (chyba w komentarzu pod następnym postem) o byciu dość dobrą matką – ja jestem dość dobrym ojcem zastępczym.

      Usuń
    2. Pikuś - przecież wiesz, ze jesteś, że jesteście BARDZO dobrymi MZ i RZ. Ale wątpliwości rozumiem. Mam dzieci i związane z tym wzloty i upadki. Coraz częściej.

      Usuń
    3. MZ i OZ. Piszę niechlujnie.

      Usuń
  13. Od 11 lat prowadzę RDD; ciągłe zmiany dzieci, 11 maluchów na stanie, nie wiem skąd Pan ma siłę do opisywania sytuacji; szczerze podziwiam lekkość pióra i twórcze chęci. Kiedy czytam Pana teksty odczuwam psychofizyczny ból. Myślę o dziesiątkach dzieci które przewinęły się przez moje życie o bezsensie mojej pracy, braku nagrody, czarno - białym myśleniu społeczeństwa i papce populistycznej na temat opieki zastępczej. O braku snu urlopu najniższej krajowej okrojonej o wydatki na dom. O pogardzie rodzin adopcyjnych i bezduszności urzędników. To nie jest naturalne że przyjmuje się maleństwo do domu żeby oddać je do lepszego domu adopcyjnego po latach budowania z nim więzi. Ostatnio OA stwierdził że adopcja zagraniczna dzieci z naszego domu jest niezgodna z prawem zagranicznym bo tam nie zabiera się już dzieci z rodzinnych placówek po 16 miesiącach pobytu. Nareszcie ktoś zrozumiał naturę stadną człowieka, teorię więzi i fakt że jedyną formą zdrowienia dla dzieci odseparowanych od biologicznych matek jest natychmiastowe zastąpienie jej innym stałym opiekunem a w przypadku starszych dzieci terapia systemowa która w przypadku zmiennej mówiąc inaczej patologicznej formy opieki nie ma sensu a nawet jest szkodliwa. Jedyną sensowną formą pomocy jest umieszczanie dzieci w formie zastępczej która w przypadku braku możliwości powrotu do rodziny biologicznej powinna stać się zawodową formą adopcyjną. Forma przejściowa zastępcza po 16 miesiącach pobytu dziecka w RZ to fikcja i tak za nią nie płacą po 40 godzinach pracy więc nie jest to kwestia profesjonalizmu ale jakiejś misji - wolontariatu - masochizmu. Po 16 miesiącach nikt nie powinien już tych dzieci wyrywać z RZ powodując powstanie trwałych zaburzeń psychicznych z powodu tak naprawdę kosztów pobytu dziecka w pieczy. Chciałabym żeby polscy rodzice zastępczy zgłosili odpowiedni projekt do sejmu zgodny z wiedzą naukową i standardami jakie obowiązują w krajach anglojęzycznych. Inaczej jedynym zyskiem z pracy jako RZ są niskie koszty ponoszone za całodobowe masochistyczne nianie które po wyeksploatowaniu nie będą miały ani dzieci ani godziwej emerytury ani zdrowia bo to bardzo ciężka praca a do lekarza nie ma czasu łazić chyba że z dziećmi.

    OdpowiedzUsuń