Jesteśmy
z sobą już tydzień. Początkowo wszystko zaczęło układać się
według znanej nam i wielokrotnie powtarzającej się zasady.
Balbina |
Ptyś |
Gdy
kilka miesięcy temu do naszej rodziny przyszedł Romulus i Remus, to
chłopcy w żadnej
mierze nie byli smutni i przygnębieni. To nie ich
musieliśmy pocieszać, to nie oni stali się centrum naszego
zainteresowania. Wówczas chłopcy tryskali energią, poznawali nowe
otoczenie, nie było widać jakiejkolwiek tęsknoty za rodziną. Z
kolei przebywające wtedy z nami rodzeństwo (Sasetka i Maluda),
zaczęło okazywać frustrację całą sytuacją. Sasetka przez pół
dnia potrafiła bawić się sama, a Maluda leżał na kocu,
przyglądając się tylko temu, co robią bliźniaki.
Tym
razem to bliźniacy znaleźli się w tej roli. To w ich oczach było
widać smutek. Romulus nie opuszczał naszych kolan, a Remus próbował
zaszyć się w najciemniejszy kąt. Za to Ptyś z Balbiną „brylowali
na parkiecie”. Zupełnie nie przypominali dzieci, które jeszcze
kilka godzin wcześniej odbieraliśmy z bezpiecznego (w ich ocenie)
środowiska.
Wydaje
się to dziwne i niezrozumiałe, ale te nowe dzieci zaczynają
funkcjonować w trybie przetrwania. Ich umysł próbuje się
dostosować do nowej sytuacji, próbuje nie zwariować. Jest to
schemat, który powtarza się zawsze... powtarzał się zawsze (do
tej pory). Po pewnym czasie wszystko normalniało.
Zacznę
jednak od początku. Zostaliśmy poinformowani, że istnieje duże
prawdopodobieństwo interwencji policji w środku nocy i może dojść
do odebrania dzieci pewnej rodzinie. Już kilka miesięcy wcześniej,
sąd z drugiego końca Polski wydał postanowienie o odebranie mamie
dzieci i przekazanie ich do pieczy zastępczej (najlepiej rodzinnej,
ale z braku takowej - również instytucjonalnej). Od tego czasu mama
wielokrotnie zmieniała miejsce zamieszkania i trudno było ją
zlokalizować. Trochę przypominało to „obławę na młode
wilczki”, która wreszcie miała dobiec końca.
Interwencja
w środku nocy nikomu nie jest na rękę, więc jak się uda, to jest
ona odwlekana do godzin porannych. Tym razem tak właśnie było.
Przypuszczalnie patrol policji obserwował mieszkanie i gdyby
nastąpiła jakakolwiek próba opuszczenia tego lokalu przez rodzinę,
to wszystko zaczęłoby się w nocy.
Odebrania
dzieci miał dokonać zespół składający się z dwóch
policjantów, dwóch kuratorów sądowych i pracownika socjalnego z
ośrodka pomocy społecznej. Majka miała jak zawsze podjechać
samochodem i jak zawsze dzieci miały zostać jej przyprowadzone
przez mamę. Jednak tym razem chciała, abym udał się tam razem z
nią. W uzasadnieniu postanowienia sądu było napisane, że mama
dzieci nie panuje nad swoimi emocjami, jest arogancka, niekulturalna,
nerwowa, i wykazuje poirytowanie oraz złość. Niby standard, ale
przecież gdy Majka mnie prosi, to nie odmawiam. Okazało się
jednak, że w tym przypadku wszystko wyglądało inaczej niż
zazwyczaj. Oczekując na dzieci, spędziliśmy na klatce schodowej
ponad dwie godziny. Najpierw mama dzieci wybiegła do nas z „pianą
na pysku” i chęcią wydrapania nam oczu. Wszystko zaczęło się
rozjeżdżać, odbiegać od standardowych procedur. Policja w takich
przypadkach jest również od tego, aby zapewnić bezpieczeństwo nam
(w sensie fizycznym) oraz zabezpieczyć dzieci przed wyobrażeniem
sobie nas jako agresorów – jako kogoś, kto przyszedł zabrać je
jej mamie. Nie do końca to wyszło, chociaż nie mam żadnych
pretensji do policji. Jedynie mogę tym młodym chłopakom współczuć
takiej pracy. Po kilkunastu minutach zostały wezwane posiłki
(przyjechał drugi radiowóz). Dochodzące z mieszkania krzyki nadal
nie ustawały. W ciągu najbliższych kilkudziesięciu minut, w
mieszkaniu zaczęły pojawiać się kolejne osoby. Wszyscy wchodzili,
a nikt nie wychodził. Za to wychodzili sąsiedzi z dołu i z góry.
Nagle każdy z nich miał potrzebę pójścia do piwnicy po kompot na
obiad... o dziesiątej nad ranem.
Zaczęliśmy
się z Majką zastanawiać nad sensem całej tej akcji. Rozumiem to,
że istnieją pewne procedury. To, że ani policjant, ani kurator,
ani pracownik socjalny, nie mogą dotknąć dziecka... nie mogą go
zwyczajnie wziąć za rękę i wyprowadzić na korytarz. Ale czy
policja nie może skuć w kajdanki awanturującej się i stanowiącej
realne zagrożenie matki? Myślę, że może... z pewnością może.
Jednak tutaj mimo wszystko górę wzięło doświadczenie. Po dwóch
godzinach wyszła mama w towarzystwie kuratorki. Porozmawialiśmy,
opowiedzieliśmy o sobie, o tym jak będzie wyglądał pobyt jej
dzieci w naszej rodzinie i jej kontakty z nimi. W zasadzie to tylko
Majka mówiła. Ja wypowiedziałem może dwa, albo trzy zdania. Ktoś
powiedział do mnie „a ty co taki blady jesteś?”.
Po
kolejnej godzinie, mama przyprowadziła nam dzieci do samochodu,
dając jakąś torbę z rozmaitymi rzeczami, ale przede wszystkim
książeczki zdrowia. Była już pogodzona z losem. Wówczas
zobaczyłem w niej skrzywdzoną przez życie dwudziestolatkę. Majka
mówi, że jest zniszczona. Może i tak. Może wygląda na
trzydzieści lat, a może i więcej. Jednak w tym momencie wyglądała
na młodą lwicę zaatakowaną przez stado hien. Jedną z tych hien
byłem też ja.
Jest mi
strasznie żal tej dziewczyny. Jest w wieku naszej średniej córki i
nie ma nikogo... tylko swoje dzieci, które właśnie jej odebrano.
Dzwoni
do Majki codziennie. Długo rozmawiają. Bardzo chce odzyskać
dzieci.
Na dobrą
sprawę, to niewiele o niej wiemy. Sąd uzasadnił swoją decyzję
dość lakonicznie. Jowita próbuje czegoś się dowiedzieć z pomocy
społecznej, ale było ich kilka. Nawet kurator używał określenia
„prawdopodobnie”. Profesja, którą mama się para, jest też
tylko hipotetyczna. Ma chyba wielu partnerów jednocześnie. To, że
dzieci mają różnych ojców i różne nazwiska, to już mnie
zupełnie nie dziwi. Jednak gdy mama rozważa, która kandydatura
daje jej większe szanse na odzyskanie dzieci – trochę mnie
niepokoi. Zadała Majce pytanie, czy Helmut będzie bardziej
wiarygodny niż Mietek? No nie będzie... dopóki się z nią nie
ożeni, albo nie uzna jej dzieci za swoje. Na ojców dzieci zupełnie
nie może liczyć. Jeden już nie istnieje, a drugi „siedzi”.
W całej
tej historii nic się nie „klei”. Pewne jest tylko to, że dzieci
były zaniedbane, że mogą posiadać zaburzenia emocjonalne. W
wyprawce, którą otrzymaliśmy od mamy, były dwie szczoteczki do
zębów. Nówki, jeszcze nie rozpakowane. Pomyślałem sobie, jaka
przezorna mama. My naszym dzieciom najwyżej moglibyśmy dać
używane. Jednak gdy rozpakowałem te szczoteczki, nałożyłem pastę
i dałem im do ręki, to zwyczajnie nie wiedziały co mają z tym
zrobić.
Po kilku
dniach pobytu w naszej rodzinie, nagle nastąpiło coś, co nigdy
dotychczas nie miało miejsca. Dzieci stały się smutne i
przygnębione. Pewnie tak w ich przypadku objawia się tęsknota.
Tylko dlaczego nie chcą o tym mówić? Dlaczego po czterech dniach
zniknęła początkowa otwartość? Być może dzieciaki zorientowały
się, że przyszły do nas na dłużej, niż tylko na chwilę. Ale
dlaczego jest to pierwszy taki przypadek?
Zwłaszcza
Balbina stała się wycofana. Majce jeszcze jakoś udaje się do niej
dotrzeć. Jednak ode mnie dziewczynka coraz bardziej się oddala.
Zarówno emocjonalnie, jak też fizycznie. Nie pozwala się dotknąć,
uczesać, ubrać. Przez tydzień jeszcze nie umyła zębów – sama
nie potrafi, a nie pozwala pokazać sobie jak ma to robić.
Niestety
bywają sytuacje, gdy Majki nie ma w domu. Gdy ostatnio Balbina
zrobiła kupę, to zwyczajnie wyrzuciła mnie z łazienki, twierdząc
że sama wytrze sobie pupę. Ale tego też nie potrafi, a ja nie chcę
niczego robić na siłę. Cały czas mówi do mnie „pan”.
Chociaż
będąc ostatnio w przychodni, też nie pozwoliła się zbadać. Nie
otworzyła buzi i nie dała sobie podciągnąć bluzki. Lekarka
stwierdziła więc, że Balbina pewnie ma to samo co bliźniaki, więc
ma zażywać te same syropki. Akurat te zioła z pewnością jej nie
zaszkodzą.
Ptyś
jest bardziej otwarty. Sam nie przychodzi się przytulać, ale na to
pozwala. I choć jest wówczas nieco spięty, przytulanie sprawia mu
chyba przyjemność. Codziennie daje mi buziaka na dobranoc, a
wczoraj nawet powiedział „lubię wujka”. Chociaż przed
zaśnięciem często płacze. Coraz lepiej wychodzi mu szczotkowanie
zębów, pozwala się umyć. Przez tydzień szorowaliśmy gąbką
twarz, bo miał jakieś dziwne plamy. Początkowo myślałem, że są
to przebarwienia skóry... ale po kilku dniach jednak zeszły.
Mama
dzieci na razie zamęcza nas telefonami i sms-ami. Jej brak
przywiązania do miejsca zamieszkania spowodował, że postanowiła
wynająć jakieś mieszkanie kilka kilometrów od naszego domu.
Ciekawe co będzie dalej?
Pisząc
dzisiejszy tekst, po raz kolejny zacząłem się zastanawiać, czy
nie przekraczam pewnych granic. Czy nie opisuję całej historii zbyt
szczegółowo, czy ktoś nieprzychylny dzieciom, nie rozszyfruje
pseudonimów i nie zechce tego jakoś wykorzystać. Wydaje się to
niemożliwe... chociaż?
Patrzę
jednak na grono osób, które tutaj zagląda. Rodzicom adopcyjnym
(albo przyszłym adopcyjnym), takie historie może bardziej zobrazują
losy dzieci, które z nimi zamieszkały lub zamieszkają. Rodzice
zastępczy (zwłaszcza ci przyszli) może lepiej zrozumieją co może
ich czekać w kontaktach z rodzicami biologicznymi.
Ale
pewnie czytają to również rodziny „statystyczne”, mające
„statystyczne” dzieci. I być może takie „statystyczne”
dziecko również to przeczyta i stwierdzi: „Jak ja mam dobrze. Mam
gdzie mieszkać i co jeść. Otaczam się ludźmi, którzy mnie
kochają. Nigdzie nie muszę uciekać. Moim jedynym problemem jest
to, że starzy nie chcą mi kupić butów za trzy stówy”.
PS
Zapomniałem dodać, że Balbina jest pół roku starsza od
bliźniaków, a Ptyś o kolejne dziewięć miesięcy.
Serce mnie zabolało, nie wiem, dlaczego tym razem akurat szczególnie mocno...jakżeż dramatyczne są losy tych maluchów na etapie, na którym powinny tylko kochać i być kochane. Czy ja dobrze rozumiem, ze wy nie wiecie, dlaczego dzieci jej odebrano?
OdpowiedzUsuńCzy dzieciaki od momentu zabrania z domu miały kontakt z mamą?
OdpowiedzUsuń...bo jeśli nie miały to obstawiam, ze jest to manifestacja tęsknoty za mamą. Ale coś jeszcze tam chyba jest. I myślę, ze zważywszy na okoliczności interwencji (a także fakt, że wcześniej matka uciekała przed wykonaniem postanowienia o odebraniu dzieci, więc jest bardzo prawdopodobne, że dzieci wiedziały o tym i mogły żyć w poczuciu zagrożenia, ze pewnego dnia przyjdą źli ludzie i je zabiorą) jest bardzo realne, że dzieci weszły w tryb buntu na poziomie ciała. Trzylatek nie walnie wiązanką i nie upije się piwem, ale może odmówić współpracy na jedynym dostępnym mu poziomie czyli blokowania ciała. Jeśli tak jest to w tej narracji Wy jesteście złymi ludźmi, uzurpatorami. To, że akurat jesteście mili niczego w tym momencie nie ułatwia, a wręcz komplikuje, bo dokłada konfliktu lojalności: jesteście źli, bo zabraliście mamę; jesteście źli, bo uczestniczyliście w zabraniu z domu i byliście tam obecni; jesteście źli, bo to przed Wami uciekała mama. Ponieważ jednak jesteście też fajni i robicie miłe rzeczy (np. dajecie jeść, uśmiechacie się itd.) sprawa się robi wyjątkowo trudna dla małych emocji, bo z lojalności wobec mamy należałoby Was nie lubić, zaś z konieczności przetrwania - należałoby Was obłaskawić. Z czasem dojdzie do tego następny poziom czyli lubienie Was dla Was samych. I ten poziom też niczego nie ułatwi, a wręcz przeciwnie.
UsuńMyślę, że są dwie ściezki (może więcej, aktualnie wpadłam na dwie). Pierwsza standardowa, czekać i przeczekać. Druga - jakiś rodzaj współpracy z mamą. Idealnie by było, gdyby mama mogła w Waszej obecności wyjaśnić dzieciom, czemu są u Was i ze ona to akceptuje. Brzmi jak fantastyka, ale znając Majkę nie musi być to wizja z kręgu fantasy. Oceńcie, czy jest szansa na porozmawianie z mamą w taki sposób, aby przekonać ją do tego, że pozostawanie dzieci u Was jest daniem jej szansy na poukładanie jej własnych spraw i że gracie do wspólnej bramki (bramka o nazwie "dobro dzieci", bo na tym etapie jest za wcześnie, aby mówić o bramce 'powrót do mamy').
Gdyby to się udało to sądzę, że samo zwolnienie dzieci z uczestnictwa w konflikcie lojalności to byłoby już bardzo dużo. Ale klucz do tych drzwi ma tylko mama.
I właśnie dlatego, żeby dzieci nie postrzegaly nas jako tych, ktorzy zabrali je z domu od mamy, rodziny zastępcze nie powinny być obecne przy odbieraniu dzieciaków.ale cóż realia są wręcz odwrotne niestety.
UsuńDziś odbyła się rozmowa w trybie głośno mówiącym. Starszy brat rozmawiał dłużej i wnikliwiej dopytywał dlaczego muszą tu być i jak długo? Mama spokojnie mu tłumaczyła i chyba padło coś w tym stylu :oddałam Was do tej cioci żebyście byli bezpieczni gdy ja będę załatwiała wszystkie sprawy. Nie wiem ile to potrwa ale postaram się jak najszybciej.
UsuńWe wcześniejszej rozmowie z mamą prosiłam żeby mniej więcej tak mówiła i żeby nic konkretnego nie obiecywała. Choć o tej bezpiecznej cioci to sama wymyśliła. A więc tak, jakaś forma współpracy z mamą wydaje mi się możliwa.
a ile lat ma ten najstarszy chłopiec? są jeszcze jakieś dzieci? dlaczego on dotarł do was później? Na czym polega problem mamy, nad czym ma pracować?
UsuńOpiszę sytuację w najbliższym wpisie. W każdym razie wszystko zmieniło się diametralnie. Aktualnie pracujemy nad wyciszaniem dzieci, bo "roznoszą całą chatę".
Usuńto jeszcze prosze dorzuć w kolejnym wpisie - wpisach - informację jak radzi sobie Messenger, jego mama , dziadek i rodzeństwo, jeśli mogę jeszcze podręczyć to napisz coś o Maludzie i Sasetce iiii może wiesz, co u Smerfetki? Albo i u Kapsla? :-)
UsuńAgata,tak to dobra myśl. Popieram te propozycję.
UsuńNikola
O pozostałych dzieciach napiszę osobno. Nawet większość z nich dzisiaj wspominaliśmy, bo była pani z OA. Wreszcie mamy podpisik!
Usuńjuz podpisik? już? toż to dopiero ze dwa miesiące minęły...A są chętni na Ploteczkę?
UsuńTeraz wreszcie wszystko ruszyło z kopyta. W piątek dotarło postanowienie z podpisikiem dziś była Pani z OA, do piątku kwalifikacja do adopcji a w przyszłym tygodniu poznajemy jej nowych rodziców 🤗😄😍
UsuńBiedny Pikus...
UsuńWielu szczegółów jeszcze nie znamy. Tylko ogólniki z uzasadnienia decyzji sądu – a te sprowadzają się tylko do stwierdzenia zaniedbania. Jednak musi być coś więcej, bo poza nieobciętymi paznokciami i brudną buzią, niczego nie zauważyliśmy. Z tego powodu przecież dzieci się nie odbiera.
OdpowiedzUsuńZ mamą mamy kontakt, chociaż o sobie zbyt wiele nie mówi – w zasadzie nic nie mówi.
Podjęliśmy jednak decyzję, aby od pierwszego dnia dzieci mogły rozmawiać z mamą przez telefon. Zastanawialiśmy się nawet, czy nie był to błąd i czy właśnie te rozmowy nie są źródłem wszelkich trudności.
Jednak od dzisiaj zamieszkał z nami starszy brat dzieciaków. Wprawdzie tylko na chwilę, ale wszelkie problemy nagle zniknęły. Balbina nawet zaczęła do mnie mówić „wujek” i się przytulać. Może więc być tak, że przyczyną wcale nie jest rozłąka z mamą.
Mama zaczyna mówić o sobie, choć jest to etap cały świat jest winny tylko nie ja. Przy każdym telefonie opowiada jakiś fragment swojej historii. Wciąga mnie w swój świat. Wiem już z doświadczenia że muszę trzymać pewien dystans choć to bywa trudne. Jak mantre powtarzam jej że zaopiekujemy się jej dziećmi ale nie od nas zależy czy i kiedy do niej wrócą. To dość typowe że rodzice próbują nas przekonać że coś już poprawili a w ogóle to wszyscy się zmówili przeciwko nim. Chcą się zakumplować, żebyśmy byli po ich stronie. Ja to nawet rozumiem, w końcu tworzymy rodzinę dla ich dzieci, to trochę też dla nich 😉Dzieci też świetnie wyczuwają emocje więc jeżeli podczas rozmów czy spotkań z rb włączamy tryb wojny to nie służy to budowaniu dobrych relacji z dzieciakami. Dlatego staram się jednak zbyt głęboko nie wchodzić w świat Rb żeby zachować obiektywizm, choć żeby zrozumieć dzieci i ich zachowania trzeba się trochę pochylić nad ich światem a więc także nad ich rodzicami. I to jest ta trudność, żeby znaleźć granice.
UsuńA może nic więcej nie ma...tylko ta brudna buzia i nieobcieye paznokcie plus zaniedbanie w każdej sferze, brak wszystkiego do przedszkola,brak współpracy z przedszkolem,brudne ubrania i wieczne krzyki. ..no i myślę, że może być to powód zabrania dzieci.
UsuńZaniedbanie to poważna sprawa.
Nikola
Jestem tą"statystyczną" mamą.Z rz i rd spotykam się zawodowo/szpital/.
OdpowiedzUsuńDzięki Wam mam jakieś pojęcie o problemach.I od razu przyznaje,nie miałam pojęcia na czym Wasza praca polega.Robicie tez bardzo dużo dobrego w temacie informacji.Mam kontakt z dziećmi z DD, pogotowia, Rz i- niestety z ośrodka dla dzieci,których nikt nie chce odebrać ze szpitala,ZOL dla dzieci.
Czasami sobie myślę,czytając Wasze wpisy co lepsze,dzieci z DD szybciej są prawnie uwalniane bo tam nikt za rodzicem nie biega,nie wkłada tyle pracy ile Wy wkładacie w kontakt z rodziną.Nie chcę być też źle zrozumiana,nie myślę,że te z DD mają lepiej.Nie chodzi mi o porównywanie czy licytowanie.
Tak naprawdę -żadne dziecko bez RB nie ma dobrze.
Czasami tylko jakoś trudniej zasnąć.
I.
wydaje mi się, że DD nie uwalniają szybciej dzieci. A na pewno nie szybciej niż RZ. W RZ przynajmniej ma kto chodzić za sprawą (vide Majka), podczas gdy w DD pracownicy są obciążeni poza codziennymi obowiazkami jeszcze dodatkowymi 'luksusami' - są opiekunami usamodzielnienia wychowanków, są opiekunami prawnymi dzieci, sa świadkami na sprawach. Z moich obserwacji wynika, że dzieci w RZ szybciej doczekują się finałów swoich spraw niż te w DD, i że rodzice biologiczni wolą jednak, aby dzieci umieszczone były w domach dziecka, bo tam jest do nich łatwiejszy dostęp oraz nikt nie piłuje im głowy niewygodnymi pytaniami, bo są przeciez jednymi z dziesiatek rodziców, więc też uwazność spojrzenia jest mniejsza.
UsuńProblem jest chyba taki,ze w DD dziecko jest uwalnianie prawnie,bo to wygodne dla placówki. Nie jest jednak chyba to równoznaczne z tym,ze DD chcą tak naprawdę, by te dzieci poszły do rodzin. I niestety czasem wręcz blokują różne działania.
OdpowiedzUsuńTo moje tylko przemyślenia. Ktoś coś wie,jak jest naprawdę? Nikola