Sierpień
był miesiącem urlopowym dla Majki. Ktoś mógłby powiedzieć, że
był to miesiąc urlopu od dzieci... i miałby rację. Dla nas też
jest to sytuacja, z którą radzimy sobie rozumowo, ale nie do końca
emocjonalnie. Z pewnością takie rozstania nie są czymś dobrym dla
dzieci, chociaż staramy się minimalizować ich negatywne skutki.
Jest to pewnego rodzaju „reset” naszej rodziny zastępczej.
Zaczynamy wszystko od początku, mając w pamięci tylko dobre
wspomnienia.
Jednym
z ważniejszych tegorocznych momentów, był zlot osób związanych
ze Stowarzyszeniem „Nasz Bocian”. Pojechaliśmy z Majką do
Poraja. Spotkanie miało charakter głównie towarzyski, chociaż
były również szkolenia i warsztaty. Jednak dla mnie najważniejsza
była możliwość wymiany doświadczeń i spojrzenie na sprawy
rodzicielstwa z zupełnie innej perspektywy.
Gdybym
moją specyficzną definicję przyjaźni nieco okroił do niezbędnego
minimum, to mógłbym napisać, że było to spotkanie grupy
przyjaciół, osób które w swoim życiu musiały niejednokrotnie
dokonywać trudnych wyborów. I może właśnie dlatego, nikt się
nie wymądrzał, nikt nikogo nie pouczał, nikt nie mówił, że
droga którą wybrał, jest najlepsza.
Mieliśmy
możliwość poznać rodziny adopcyjne od tej drugiej strony. Tutaj
nie byliśmy rodzicami zastępczymi ich dziecka. Zrozumiałem, jak
wielkie emocje towarzyszą spotkaniom z rodzicami zastępczymi, w
których przez jakiś czas przebywało ich dziecko. Jedna z rodzin
była właśnie tuż przed takim spotkaniem. Serce mówiło „nie”,
rozum mówił „tak”. Gdy my umawiamy się na spotkanie z
rodzicami adopcyjnymi (przez telefon), nie wyczuwamy lęku z ich
strony. A jednak okazuje się, że gdzieś on tam występuje. Jest to
też pewien argument za tym, aby pierwsze spotkanie następowało jak
najszybciej.
Kilka
dni temu dowiedzieliśmy się, że w tym przypadku strach miał tylko
wielkie oczy. Dziewczynka doskonale wiedziała kto jest mamą, a kto
tylko ciocią. Wcieliła się w rolę gospodyni, która chce jak
najlepiej ugościć osoby, które też są dla niej ważne. Gdy teraz
patrzę na starsze dzieci, które odwiedzamy, to tak właśnie jest.
Adopcja
to nie tylko sama radość z posiadania dziecka. To często wiele
smutków, trosk, wyrzeczeń... czasami chęć rezygnacji. Kapsel nie
jest nietypowym dzieckiem. Gdyby trafił do jakiejś rodziny (na
stałe) kilka lat temu, to mógłby funkcjonować dużo lepiej,
mógłby w dorosłym życiu być zupełnie samodzielny... mógłby
być normalny. Niestety przerzucany z jednej rodziny do drugiej, cały
czas jawił się jako dziecko zaniedbane. Każdy chciał go
„wyciągnąć”, poprzez własną pracę, zaangażowanie. A
chłopiec potrzebował stabilizacji (czego żadna rodzina zastępcza
nie mogła mu zapewnić) i długotrwałej terapii.
Abstrahując
od tego co napisałem przed chwilą, chciałbym podzielić się
pewnymi moimi spostrzeżeniami. Nie wiem, czy słusznymi.
Wielokrotnie spotykam się z uwagami, że rodzice adopcyjni, po
ukończeniu szkolenia, nie otrzymują kwalifikacji z bardzo błahego
powodu (jakiegoś „widzimisię” psychologa). Tego typu komentarze
spotykam nie tylko na „Naszym Bocianie”, ale również w
informacjach przesyłanych prywatnie.
Najczęściej
nie wiem, jak się do tego ustosunkować. Wychodzę bowiem z
założenia, że w ośrodkach adopcyjnych nie pracują sami idioci. A
wręcz uważam, że idioci i złośliwcy mogą stanowić najwyżej
ułamek procenta. Bardziej ubolewam nad tym, że nie można odwołać
się od decyzji o braku kwalifikacji do pełnienia funkcji rodzica
adopcyjnego, do jakiejś wyższej instancji.
Nie
wiem jak w szczegółach przebiega procedura uzyskania kwalifikacji
przez rodziców adopcyjnych. Mogę się tylko domyślać, że
wszystko wygląda podobnie jak w przypadku rodziców zastępczych. A
tutaj wszelkie opinie są jawne i wspólnie dyskutowane. My
przechodzimy badania psychologiczne co dwa lata. Do ich wyników
możemy się odnieść, ponieważ są one omawiane w cztery oczy.
Ocenę naszych zachowań i predyspozycji otrzymujemy na piśmie. Nie
wiem, czy PCPR otrzymuje informację skorygowaną o nasze uwagi.
Problem
polega jednak w mojej ocenie na czymś innym. Majka zawsze jest
karcona za to, że chce jeszcze lepiej. Ja teoretycznie podążam za
dzieckiem, chociaż osobiście uważam, że w pewnym momencie
zwyczajnie sobie odpuszczam. Nie chce mi się na siłę realizować
czegoś, co w przeważającej większości przypadków i tak jest
skazane na niepowodzenie.
W
przypadku rodziców adopcyjnych, całe ich dotychczasowe życie
powoduje wypracowanie pewnych schematów i zasad, a przede wszystkim
kreuje pewne wyobrażenie dziecka. W momencie gdy staje się ono już
osobą z krwi i kości, rodzice często próbują je wcisnąć do
swojego świata. Chcą, aby wkomponowało się w ich perfekcyjny,
latami budowany wzorzec idealnej rodziny.
Zdaniem
psychologów, dziecko adopcyjne to zupełnie inny świat (co również
mogę potwierdzić). Nawet jeżeli rodzina ma już dzieci
biologiczne, to często wszelkie zdobyte doświadczenia na niewiele
się zdają. I być może to powoduje przekonanie o bezpodstawnym
wykreśleniu z grona potencjalnych rodziców adopcyjnych.
Wracam
do naszego zlotu w Poraju. Były tam też rodziny zastępcze.
Uświadomiłem
sobie, że na dobrą sprawę nie mogę być pewnym swoich zachowań.
Owszem, ustaliliśmy z Majką, że nigdy, przenigdy żadnej adopcji.
Póki co, jesteśmy wierni swoim zasadom, ale być może zwyczajnie
jeszcze żadna sytuacja nas nie przerosła. Czyżby Plotka miała być
tym pierwszym przypadkiem?
Dziewczynka
skończyła już siedem miesięcy, potrzebuje rodziców. A sąd? Sąd
na rozprawie nie podjął żadnej decyzji. Na co czeka?
Mama
Ploteczki jest starszą wersją Kapsla. Podarła swoje orzeczenie o
niepełnosprawności i twierdzi, że jest normalna (jak mówi – nie
ma żółtych papierów). Ale przecież z jakiegoś powodu dostaje
rentę. Po raz kolejny podpisała umowę i dostała nowy telefon
komórkowy. Nie sądziłem, że w naszym kraju jest aż tylu różnych
operatorów. Wszystkie dotychczasowe telefony sprzedała, twierdząc
że jak ich nie ma, to za co ma płacić. Mieszka z mamą, której
odebrano wszystkie dzieci i dziadkiem, który ją molestował (gdy
była dzieckiem). A sąd czeka, my czekamy, a przede wszystkim to
Plotka czeka na rodziców adopcyjnych.
Czy
jest możliwy powrót do takiej rodziny biologicznej?
Mama
Plotki co kilka dni dzwoni do Majki i mówi w kółko to samo „gdyby
pani była matką 'za przeproszeniem' to wiedziała by pani co znaczy
odebranie dziecka”.
Ja
bym jej chętnie odpowiedział, że gdybym był 'za przeproszeniem'
ojcem, to wiedziałbym czym jest dobro dziecka. Ona tego nie rozumie
i nie ma co oczekiwać, że kiedyś zrozumie. Ale sąd 'za
przeproszeniem' powinien być mądrzejszy.
Opisywanie
zlotu w Poraju zakończę na rodzinach, które podjęły decyzję
bycia rodzicem biologicznym za wszelką cenę. Nawet nie myślę
teraz o pieniądzach, chociaż uważam, że każda rodzina powinna
mieć prawo do bezpłatnej procedury in vitro, na takich samych
zasadach, jak bezpłatna jest procedura adopcji dziecka. Tą ceną
jest świadomość istnienia niewykorzystanych zarodków. Również
tutaj, nie chodzi o opłaty związane z ich przechowywaniem.
Problemem staje się prawo. Zarodków nie można zniszczyć, ani
przeznaczyć do wykorzystania w celach naukowych. Można je urodzić,
albo oddać do adopcji. A jeżeli nie podejmie się żadnego
działania, to na mocy ustawy, po 20 latach bez zgody rodziców z
takiego zarodka może urodzić się dziecko w zupełnie innej
rodzinie (taka wymuszona adopcja zarodka).
Czy
ktoś pomyślał w tym przypadku o prawie do korzeni, o prawie do
tożsamości – co tak bardzo podkreślane jest w procesie
adopcyjnym? A co z prawem rodzica, co z prawem rodzeństwa?
Zastanawiam się jaka byłaby moja reakcja, gdyby nagle zapukał do
moich drzwi jakiś trzydziestolatek i powiedział „cześć, jestem
twoim bratem”... a potem drugi, trzeci, czwarty. W końcu takich
adoptowanych zarodków może być sporo.
Wiem,
że trochę przesadzam. Nie mniej, jest to problem, który każda
rodzina (posiadająca zamrożone zarodki) musi przepracować. Jedne
rodziny czekają na zmianę prawa, inne mimo wszystko decydują się
na oddanie zarodka do adopcji... ale czasami nikt go nie chce.
Naładowani
rozmaitymi poglądami, ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym naszym
przystankiem były Bieszczady. Majka marzyła o tym wyjeździe od
ponad dwudziestu lat. Zawsze jednak przeszkodą była odległość.
Tym razem mieliśmy już tylko połowę drogi (przynajmniej w jedną
stronę).
Mnie
Bieszczady jakoś dotychczas nie „kręciły”. Słyszałem o
pięknych połoninach, znałem sporo piosenek śpiewanych przy
ognisku... i to wszystko. Zawsze wydawało mi się, że są to góry
dla emerytów, albo studentów, którzy dla zasady zrobią jakąś
trasę, między jedną imprezą a drugą. Sam pamiętam z tych
czasów, gdy będąc w Tatrach dwa tygodnie, przemierzyliśmy z
kolegą tylko jeden szlak – z jednego schroniska do drugiego, bo
zabrakło nam partnerów do brydża.
W
tej chwili mogę napisać, że chętnie powróciłbym w Bieszczady
jeszcze raz i to z wielu powodów. Jednak do takich wniosków
dochodziłem przez kilka dni.
Zaczęło
się od tego, że po zjeździe z autostrady, drogi (nawet te krajowe)
zaczęły się zwężać i tracić na jakości. Tego akurat się
spodziewałem i nie byłem specjalnie zaskoczony. Uwagę moją
zaczęła zwracać niezwykła rzadkość stacji benzynowych, które w
większości przypadków wyglądały jak te z filmów o Teksasie.
Najczęściej stał tylko jeden dystrybutor, czasami bez żadnego
zaplecza – choćby miejsca, w którym należałoby zapłacić za
tankowane paliwo. Na przestrzeni prawie dwustu kilometrów, dostrzegłem tylko dwie Biedronki. Zapewne nie jest to podstawa do wysnucia jakiejś hipotezy naukowej, ale trochę mnie to zdziwiło, skoro w promieniu pięciu kilometrów od mojego domu, są ich trzy - a mieszkam przecież na wsi.
Ostatecznie,
bez większych przeszkód, dojechaliśmy na miejsce, chociaż GPS
momentami wariował (włączał się i rozłączał, na prostej
drodze kazał skręcić w lewo, albo zawrócić, niepytany sam
zmieniał trasę).
Na „dzień dobry”, zostaliśmy poproszeni o
uregulowanie należności za pobyt w pensjonacie. Trochę odwykłem
od takich standardów, ale trudno... wyciągnąłem kartę płatniczą.
Okazało się, że nie jest to akceptowalna forma płacenia za
cokolwiek. Pomyślałem, że przecież mogę zapłacić przelewem –
najwyżej na rachunku moich gospodarzy, właściwa kwota znajdzie się następnego
dnia. Niestety pani w recepcji bardzo nalegała na płatność
gotówką. Na szczęście w odległości niecałych dwóch kilometrów
był bankomat... i co najważniejsze, wydawał pieniądze.
Otrzymaliśmy
klucze od pokoju. Niestety okazało się, że okna wychodzą na
szosę, chociaż Majka (kilka miesięcy temu) w mailu prosiła o
widok na rzeczkę Solinkę. Pomyśleliśmy sobie – trudno, niech
tak będzie, nie jesteśmy przecież pieniaczami. Odpaliłem laptopa,
aby sprawdzić dostęp do internetu (co niestety w mojej pracy jest
rzeczą bardzo ważną). Gdy zobaczyłam pięć kresek sygnału
Wi-Fi, to humor nieco mi się poprawił. Poszedłem do recepcji po
hasło. Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wrażenie, jakby pani
recepcjonistka nieco powątpiewała w istnienie internetu (chociaż w
ofercie „jak wół” było napisane Wi-Fi). Okazało się, że
pięć kresek, to była tylko moc routhera, który z drugiej strony
był podłączony do czegoś, co nie pozwoliło mi się ani razu
połączyć z internetem (na dwóch laptopach). Czasami udało się
wejść na niektóre strony przez smartfona... ale tylko czasami.
Pomyślałem jednak sobie – trudno, mam przecież internet mobilny,
który działa w każdym zakątku kraju. Działał... do teraz.
Z
przykrością zauważyliśmy, że w naszym pokoju nie ma lodówki i
dzbanka elektrycznego, co wydawało nam się już rzeczą oczywistą.
Rozpoczęliśmy poszukiwania kuchni, w której można zrobić sobie
kawę i przechować produkty wymagające nieco niższej temperatury
niż 20 stopni. Znaleźliśmy coś, co można by nazwać aneksem
kuchennym. Lodówki tam wprawdzie nie było, ale stał dzbanek.
Niestety w najbliższej okolicy nie było gniazdka z prądem, ani
ujęcia wody. Był więc to czajnik przenośny i należało mieć
tylko nadzieję, że każdy kto zrobi sobie herbatę, nie zapomni go
odnieść na miejsce... a pokoi było kilkanaście.
Zrobiliśmy
sobie kawę, odnieśliśmy dzbanek. Trochę nam się wylało, bo
okazało się, że stoliczek przykręcony do ściany, trochę się
chybocze i jest równią pochyłą. A przecież wystarczyło
przytwierdzić go na wszystkie wkręty (a nie tylko trzy).
Umywalka
miała zapchany odpływ, więc trzeba było się spieszyć nawet z
myciem zębów.
Zastanawialiśmy
się, w jakim celu na wyposażeniu były szmaty do mycia podłogi.
Zagadka rozwiązała się po pierwszym prysznicu. Spod brodzika
zaczęła wypływać kałuża wody, więc gdyby nie te szmaty,
moglibyśmy zalać cały pokój.
Majka
poszła spać. Ja zabrałem się za studiowanie mapy i wyszukiwanie
ciekawych szlaków, które moglibyśmy przemierzyć. Przed wyjazdem
nie było na to czasu, a do tego mieliśmy mapy sprzed trzydziestu
lat, więc z dużym prawdopodobieństwem, mało aktualne.
Z
przerażeniem zauważyłem, że nie ma szlaków dla nas. Od jakiegoś
czasu mam świadomość tego, że pesel nie kłamie i trasy powyżej
sześciu godzin są poza naszym zasięgiem.
... ale chociaż pozwala na bezpieczne zejście ze szczytu. |
A tutaj nie dość, że
wahały się one między osiem a dwanaście godzin, to nigdy nie
stanowiły pętli. Zaczynały się kilka kilometrów od naszej
miejscowości, i kończyły kilka kilometrów z drugiej strony.
Wprawdzie pani w recepcji poinformowała nas, że nie ma się czym
martwić, bo sieć busów działa bardzo sprawnie, a do tego każdy
każdego zabiera „na stopa”, to jednak mnie nie przekonała.
Oczami duszy wyobrażałem sobie sytuację, gdy z jakiegoś powodu
nie udaje nam się zejść ze szlaku przed zmrokiem i mamy jeszcze do
przejścia kilka kilometrów szosą. Kto nas zabierze? Jak nic,
staniemy się posiłkiem wygłodniałego niedźwiadka.
Majka
długi czas wyśmiewała się z tych moich lęków... do czasu.
Pewnego dnia zobaczyliśmy na jezdni świeże ślady misia – mniej
więcej kilometr od miejsca naszego zakwaterowania.
Okazuje się, że
niedźwiedź nie jest jednak problemem turystów. Dużo
niebezpieczniejsze są żubry, których w Bieszczadach jest mniej
więcej 280, co oznacza że prawdopodobieństwo ich spotkania jest
dużo większe niż zero.
Świeże ślady (jeszcze nierozjechane przez samochody). |
Na szczęście odległość była spora. |
Wielokrotnie
spotykaliśmy na drodze znaki: „zwolnij – żubr”, albo „zwolnij
– ryś”.
Jednak
plagą stały się wilki. W Bieszczadach nie ma już bezpańskich
psów, a i te przy budzie nie mogą czuć się bezpiecznie. Chodzenie
po zmroku jest bardzo ryzykowne, bo zdarzają się również ataki na
ludzi. Zaciekawiło mnie to, że nie trzeba za bardzo obawiać się
watahy wilków. Zwierzęta te nie traktują człowieka jak
pożywienie, ale jak wyzwanie. Stado wilków nie uzna człowieka za
przeciwnika, ale już pojedynczy osobnik, może go potraktować jako
sparring-partnera.
Wrócę
jednak do tego pierwszego dnia, w którym poszedłem spać w
minorowym nastroju, zastanawiając się „po co ja tu
przyjechałem?”. Jednak powoli wszystko zaczynało się układać w
logiczną całość. Cofnęliśmy się do poprzedniego wieku. Nic
tutaj nie działało... poza telefonami. Zrozumiałem więc, że nie
dostaliśmy pokoju z widokiem na rzekę, bo nikt nie był w stanie
odczytać Majki maila. Nie mogliśmy zapłacić przelewem, bo przez
cały pobyt i tak nie udałoby mi się wejść na stronę banku. Nie
mogliśmy zapłacić kartą, bo nigdzie nie funkcjonowały jak trzeba
terminale.
Rano
wszystko zaczęło przybierać różowe barwy. Przede wszystkim
spojrzałem na mapę w świetle dziennym. Okazało się, że przy
żarówce 40W przegapiłem wszystkie szlaki żółte oraz część
zielonych i niebieskich.
Brak
internetu spowodował, że z czystym sumieniem mogłem na tydzień
zapomnieć o moich klientach. Wyłączyłem telefon. Dotarło do
mnie, że spędzę wakacje na jakie jeździło się gdy byłem
dzieckiem. Były one wówczas świętością i nikt nikomu nie
zawracał głowy sprawami zawodowymi.
Cofnąłem
się myślami do czasu, gdy byłem małym chłopcem. Miały wówczas
miejsce tak zwane planowe wyłączenia prądu. Pamiętam, że bardzo
je lubiłem, ponieważ w zupełnej ciemności (albo przy świeczkach),
słowo rodzina nabierało zupełnie innego wymiaru. A na przyrost
naturalny też nikt jakoś nie narzekał. Teraz powstają programy
mające na celu wzrost dzietności, które podobno i tak są mało
skuteczne. A może wystarczyłyby planowe wyłączenia internetu?
Niestety
Majce nie pomogłyby nawet wyłączenia prądu, bo należy do
pokolenia, które czytało książki. Do tego jest to pokolenie,
które jeszcze idzie z duchem czasu i korzysta z czytników
elektronicznych (niezależnych od prądu). Po prostu „beton”,
niepodatny na żadne programy.
Bieszczady
zaskoczyły mnie tym, że są to takie same góry jak każde inne.
Jak ktoś chce, to może się zmęczyć. Wyższe partie wyglądają
bardzo podobnie jak Beskidy, a w pewien sposób są też zbliżone do
Karkonoszy. Wyróżnia je tylko roślinność. Praktycznie nie
występują drzewa iglaste. Spotkaliśmy tylko jedną sosnę.
Nieco
więcej było świerków i jodeł. Dominują lasy bukowe i jarzębiny.
Miejsca, które w innych górach pokrywa kosodrzewina, tutaj
opanowały borówki, jeżyny, trawy, zioła.
Nawet o tej porze roku
można znaleźć
sporo kwiatów.
To było kiedyś oczko wodne. |
Zacząłem nieco inaczej spoglądać
na mój zaniedbany ogród, który z roślinnością Bieszczadów
(tego też się nauczyłem, dotychczas mówiłem Bieszczad) ma jedną
wspólną cechę – też żyje swoim życiem.
Bieszczady
mają jedną podstawową zaletę... nie zostały jeszcze zadeptane
przez turystów. Bywały odcinki dróg, gdy przez kilkanaście minut
nie spotykaliśmy żadnego człowieka. Powodowało to, że Majka
zachowywała się zupełnie jak Kapsel. Zagadywała każdego
napotkanego człowieka. Mogę zrozumieć, że ciągłe mówienie
tylko do mnie, może ją w jakiś sposób frustrować... ale żeby aż
tak? Tłumaczyła mi, że jej zaczepki są dużo bardziej
inteligentne. Bo ja wiem? Gdy do zbiegających zboczem turystów
krzyknęła „to tempo, to chyba nie z powodu misia?!”, to miałem
wrażenie jakbym usłyszał chłopca.
Zresztą
często się zastanawiałem, jak Kapsel by się tutaj zachowywał. W
Bieszczadach przetrwał jeszcze zwyczaj mówienia sobie „cześć”,
„dzień dobry”. Zastanawiałem się jak mielibyśmy tłumaczyć
chłopakowi, że tutaj może (a nawet powinien) mówić wszystkim
„dzień dobry”, gdy jeszcze kilka tygodni temu (nad morzem) go za
to karciliśmy. Zresztą nawet Majka sobie nie radziła. Najgorsze
były sytuacje, gdy powiedziała do kogoś „cześć”, a ten
odpowiedział „dzień dobry”. Jednak gdy w którymś momencie
pewien nastolatek pierwszy krzyknął do niej „cześć”, to
myślałem, że do niego podbiegnie i ucałuje – taka była
szczęśliwa.
Czasami
odnosiłem wrażenie, że mieszkańcy Bieszczadów specjalnie
pielęgnują dzikość tych gór... nawet odwołując się do PRL-u.
Nie mieszkaliśmy w pensjonacie z pierwszego zdjęcia, ale ciągle
mieliśmy wrażenie, że cofnęliśmy się przynajmniej o trzy
dekady. Dostałem nawet talon na piwo.
Schroniska
na szlakach też były rzadkością – w zasadzie jakby ich nie
było. Pokonując z Majką większe wzniesienia, mając świadomość
naszego wieku przedemerytalnego, wyznaczaliśmy sobie konkretne cele.
Dawniej mówiliśmy „odpoczywamy na przełęczy X”, albo „przy
źródełku Y”. Teraz miejscem odpoczynku był każdy namalowany na
drzewie znak szlaku. Nieskromnie jednak stwierdzę, że mimo tego,
pokonywaliśmy wszystkie trasy dużo szybciej, niż „mówiła”
mapa. Jednak gdy w oddali zamajaczył wizerunek schroniska, to nie
zwracając na malowane szlaki, wypuściliśmy się niczym psy gończe
w jego kierunku. Wydawało nam się, że pierogi i piwo są rzeczą,
której nie może zabraknąć w żadnym schronisku. A tutaj tylko
kawa, herbata, zimne napoje i prince-polo.
Za
to posiłki (pomijając schroniska), nie tylko że były smaczne, to
jeszcze niezwykle obfite. Obiadu dwudaniowego nie dało się zjeść.
W sumie dało... ale we dwoje.
Do
tego, było to jedzenie mocno nacechowane emocjonalnie. Dużo łatwiej
się je schabowego, kurczaka, czy nawet pstrąga, niż koźlę, albo
jagnię.
To tylko zupa (inaczej - pierwsze danie). |
Gdyby
ktoś mnie zapytał, czy chciałbym ponownie wrócić w Bieszczady,
to bez wahania odpowiedziałbym, że tak. Do tego w to samo miejsce,
do tego samego pensjonatu. Sam nie wiem dlaczego? Być może ze
względu na niezwykłą uprzejmość mieszkających tam ludzi, albo
ze względu na niezwykłość tych gór. Majka już się zbiera, aby
napisać pozytywną opinię (jakich na stronie było wiele).
Niestety, aby ją zrozumieć, trzeba tam spędzić przynajmniej
tydzień.
Powrót
do domu nie należał do przyjemnych. Wyruszyliśmy skoro świt, a i
tak ledwo zdążyliśmy odebrać Plotkę przed wieczorem. Spędziła
w innej rodzinie zastępczej tylko jedenaście dni, a mimo wszystko
obawialiśmy się jak na nas zareaguje... czy nas pozna? Okazało
się, że był to na tyle krótki czas, iż nie miała problemów z
rozpoznaniem. Od razu się do nas uśmiechnęła i przytuliła. To
prędzej my nie mogliśmy jej poznać. Wydała nam się jakaś
wielka, kwadratowa (w sensie gruba), i do tego ruda. Pewnie taka
właśnie jest, chociaż sercem patrzy się zupełnie inaczej. Przez
noc włoski jej jakoś pociemniały, nieco wyszczuplała i zmalała.
Rano była już taką Ploteczką, jaką zapamiętaliśmy przed
wyjazdem.
Niestety
chwilowo nie było nam dane cieszyć się odpoczynkiem, ponieważ od
rana wybraliśmy się w kolejną drogę. Razem z Królewną (która
przebywała w naszym pogotowiu trzy lata temu) i jej opiekunką (a
jednocześnie rehabilitantką naszych dzieci zastępczych) ruszyliśmy
nad morze. Koniec sierpnia potrafi być figlarny, jednak nam pogoda
dopisała. Niestety za sprawą działającego internetu, musieliśmy
wrócić do teraźniejszości. Dla mnie, nie było to miłe doznanie...
chociaż z „Domku w Karkonoszach” się uśmiałem.
Natasza z Majką. |
Królewna z Ploteczką. |
Koniec sierpnia - plaże już puste... |
... a woda nadal ciepła. |
Ta zabawka ma już chyba kilkanaście lat. Jest ulubieńcem wszystkich dzieci... i wciąż wygląda jak nowa. |
nareszcie! na razie sie wgryzam... Cieszę się, ze odpoczeliście!
OdpowiedzUsuńa co z Kapslem, Pikusiu? jest jeszcze u Was?
OdpowiedzUsuńDzisiaj Majka odwiozła go do DPS-u.
UsuńOdszedł tak samo, jak codziennie wychodził do przedszkola... tak zwyczajnie.
Nie mam pojęcia, jak to wszystko sobie w głowie poukładał. Czy w ogóle sobie coś poukładał.
Rano miała miejsce ciekawa wymiana zdań:
- wujek, a jak wrócę, to będę mógł zagrać na gitarze?
- Kapsel, ale przecież wiesz, że ty już tutaj nie wrócisz.
- Ano tak... wujek, a mogę zjeść tego arbuza?
Trochę jak moja córka, jak coś ją przerasta,nie ogarnia to właśnie zmiana tematu szybko. Z rz też żegnała się na tej zasadzie, "nigdy", " na zawsze" itp. to w sumie nic nie znaczące słowa. Tylko u nas pewnie więcej było radości.
UsuńEch, a teraz? Jak sobie tam radzi? Jesteście w kontakcie z DPS?
OdpowiedzUsuńCo u Kapsla, jak początki juz w samym DPS-ie?
OdpowiedzUsuńPocieszające, chociaż w niewielkim stopniu,jest to,ze w Waszym rejonie DPS-y i podejście do o.niepełnosprawnych w większości jest bardzo dobre.
Wiec i ten DPS taki będzie.
Chociaż w DpS-ach personelu zawsze za mało, tak to już system i ustawodawca dziwnie wyliczył.
Miło,źe podobał Wam się ten"skok w przeszłość"i ze odpoczeliscie w Bieszczadach.
Co do zasiegu...kiedyś jeździłam z dziećmi na kolonie, jako wychowawca...w Bieszczady.Dokładnie był to.obóz namiotowy, lecz nieharcerski.
Przez 5 lat...nigdy nie było zasięgu. ..był tylko w jednym miejscu, pod krzyzem-wszystkie dzieci nagle "pod krzyżem stały", zwykle na jednej nodze lub w innej dziwnej pozycji. ...łapiąc zasięg, a druga sprawa-ZAWSZE tam padał deszcz. Plusem były sklepy daleko od siebie....jechaliśmy zwiedzać 50 km od miejsca pobytu, regionalne zabytki i wtedy dopiero były te wszystkie czipsy itd...wycieczki.były często, wiec dzieci nie ucierpiały, jednak na co dzien tez nie było tak, że żyły tylko na czipsach , bo zwyczajnie tego na miejscu nie było.A sklepy daleko.
Jednocześnie zaś tam są chyba bardzo duże wsie. Kiedyś byłam. To liczne były pod względem zaludnienia, ale to były przedpola Bieszczadów, wiec chyba się nie liczy.
PS. Cieszymy się, że Królewna wypoczęła. Nikola
Losy Kapsla pewnie wielokrotnie będą się jeszcze przewijać przez tego bloga.
OdpowiedzUsuńZ DPS-em będziemy mieli kontakt. W każdej chwili możemy chłopca odwiedzać i zabierać do siebie na jakiś czas (w końcu Majka jest jego opiekunem prawnym). DPS dość sceptycznie podchodzi do kontaktów chłopca z jego mamą (wychodząc z założenia, że przecież ma odebrane prawa rodzicielskie), która póki co, swoją upierdliwością (telefoniczną) wszystkich zamęcza.
Kapsel w nowym domu poczuł się jak ryba w wodzie. Wszyscy się nim interesują, oprowadzają po wszelkich pomieszczeniach, wysłuchują co ma do powiedzenia. Mieszka w pokoju z trzy lata starszym chłopcem z zaburzeniami FAS. Ma swoje biurko, nawet mają w pokoju telewizor. Wszyscy są pod wrażeniem jego kultury osobistej. Nie mówi „co”, tylko „słucham”, zna terminy „proszę”, ”dziękuję”, „przepraszam”. Zaczął dzień od poprawiania starszych kolegów: „nie mówi się co, tylko słucham”, „jak bekniesz, to mówisz przepraszam”. Nie wiem, czy takie zachowanie wyjdzie mu to na dobre... ale w końcu tego go uczyliśmy.
Majka spędziła tam wczoraj cztery godziny. Z tego z Kapslem, może 15 minut. Na pożegnanie powiedział, że będzie za nią tęsknił. Gdy żegnał się z mamą (na spotkaniach), to też tak mówił, po czym w ciągu kilku sekund przesiadał się do innego świata.
Tych pierwszych chwil się nie obawiałem. Zobaczymy co będzie, gdy Kapsel poczuje się w nowym domu pewnie i bezpiecznie... no i gdy nie będzie już maskotką towarzystwa.
Dzięki za fotki. Rany, nigdy nie byłam w Bieszczadach! Choć na zdjęciach sobie pooglądam i pochłonę klimat z opisu. Fajne mieliście wakacje i zasłużone.
OdpowiedzUsuń