niedziela, 2 września 2018

--- Powrót do przeszłości.




Sierpień był miesiącem urlopowym dla Majki. Ktoś mógłby powiedzieć, że był to miesiąc urlopu od dzieci... i miałby rację. Dla nas też jest to sytuacja, z którą radzimy sobie rozumowo, ale nie do końca emocjonalnie. Z pewnością takie rozstania nie są czymś dobrym dla dzieci, chociaż staramy się minimalizować ich negatywne skutki. Jest to pewnego rodzaju „reset” naszej rodziny zastępczej. Zaczynamy wszystko od początku, mając w pamięci tylko dobre wspomnienia.

Jednym z ważniejszych tegorocznych momentów, był zlot osób związanych ze Stowarzyszeniem „Nasz Bocian”. Pojechaliśmy z Majką do Poraja. Spotkanie miało charakter głównie towarzyski, chociaż były również szkolenia i warsztaty. Jednak dla mnie najważniejsza była możliwość wymiany doświadczeń i spojrzenie na sprawy rodzicielstwa z zupełnie innej perspektywy.
Gdybym moją specyficzną definicję przyjaźni nieco okroił do niezbędnego minimum, to mógłbym napisać, że było to spotkanie grupy przyjaciół, osób które w swoim życiu musiały niejednokrotnie dokonywać trudnych wyborów. I może właśnie dlatego, nikt się nie wymądrzał, nikt nikogo nie pouczał, nikt nie mówił, że droga którą wybrał, jest najlepsza.
Mieliśmy możliwość poznać rodziny adopcyjne od tej drugiej strony. Tutaj nie byliśmy rodzicami zastępczymi ich dziecka. Zrozumiałem, jak wielkie emocje towarzyszą spotkaniom z rodzicami zastępczymi, w których przez jakiś czas przebywało ich dziecko. Jedna z rodzin była właśnie tuż przed takim spotkaniem. Serce mówiło „nie”, rozum mówił „tak”. Gdy my umawiamy się na spotkanie z rodzicami adopcyjnymi (przez telefon), nie wyczuwamy lęku z ich strony. A jednak okazuje się, że gdzieś on tam występuje. Jest to też pewien argument za tym, aby pierwsze spotkanie następowało jak najszybciej.
Kilka dni temu dowiedzieliśmy się, że w tym przypadku strach miał tylko wielkie oczy. Dziewczynka doskonale wiedziała kto jest mamą, a kto tylko ciocią. Wcieliła się w rolę gospodyni, która chce jak najlepiej ugościć osoby, które też są dla niej ważne. Gdy teraz patrzę na starsze dzieci, które odwiedzamy, to tak właśnie jest.
Adopcja to nie tylko sama radość z posiadania dziecka. To często wiele smutków, trosk, wyrzeczeń... czasami chęć rezygnacji. Kapsel nie jest nietypowym dzieckiem. Gdyby trafił do jakiejś rodziny (na stałe) kilka lat temu, to mógłby funkcjonować dużo lepiej, mógłby w dorosłym życiu być zupełnie samodzielny... mógłby być normalny. Niestety przerzucany z jednej rodziny do drugiej, cały czas jawił się jako dziecko zaniedbane. Każdy chciał go „wyciągnąć”, poprzez własną pracę, zaangażowanie. A chłopiec potrzebował stabilizacji (czego żadna rodzina zastępcza nie mogła mu zapewnić) i długotrwałej terapii.

Abstrahując od tego co napisałem przed chwilą, chciałbym podzielić się pewnymi moimi spostrzeżeniami. Nie wiem, czy słusznymi. Wielokrotnie spotykam się z uwagami, że rodzice adopcyjni, po ukończeniu szkolenia, nie otrzymują kwalifikacji z bardzo błahego powodu (jakiegoś „widzimisię” psychologa). Tego typu komentarze spotykam nie tylko na „Naszym Bocianie”, ale również w informacjach przesyłanych prywatnie.
Najczęściej nie wiem, jak się do tego ustosunkować. Wychodzę bowiem z założenia, że w ośrodkach adopcyjnych nie pracują sami idioci. A wręcz uważam, że idioci i złośliwcy mogą stanowić najwyżej ułamek procenta. Bardziej ubolewam nad tym, że nie można odwołać się od decyzji o braku kwalifikacji do pełnienia funkcji rodzica adopcyjnego, do jakiejś wyższej instancji.
Nie wiem jak w szczegółach przebiega procedura uzyskania kwalifikacji przez rodziców adopcyjnych. Mogę się tylko domyślać, że wszystko wygląda podobnie jak w przypadku rodziców zastępczych. A tutaj wszelkie opinie są jawne i wspólnie dyskutowane. My przechodzimy badania psychologiczne co dwa lata. Do ich wyników możemy się odnieść, ponieważ są one omawiane w cztery oczy. Ocenę naszych zachowań i predyspozycji otrzymujemy na piśmie. Nie wiem, czy PCPR otrzymuje informację skorygowaną o nasze uwagi.
Problem polega jednak w mojej ocenie na czymś innym. Majka zawsze jest karcona za to, że chce jeszcze lepiej. Ja teoretycznie podążam za dzieckiem, chociaż osobiście uważam, że w pewnym momencie zwyczajnie sobie odpuszczam. Nie chce mi się na siłę realizować czegoś, co w przeważającej większości przypadków i tak jest skazane na niepowodzenie.
W przypadku rodziców adopcyjnych, całe ich dotychczasowe życie powoduje wypracowanie pewnych schematów i zasad, a przede wszystkim kreuje pewne wyobrażenie dziecka. W momencie gdy staje się ono już osobą z krwi i kości, rodzice często próbują je wcisnąć do swojego świata. Chcą, aby wkomponowało się w ich perfekcyjny, latami budowany wzorzec idealnej rodziny.
Zdaniem psychologów, dziecko adopcyjne to zupełnie inny świat (co również mogę potwierdzić). Nawet jeżeli rodzina ma już dzieci biologiczne, to często wszelkie zdobyte doświadczenia na niewiele się zdają. I być może to powoduje przekonanie o bezpodstawnym wykreśleniu z grona potencjalnych rodziców adopcyjnych.

Wracam do naszego zlotu w Poraju. Były tam też rodziny zastępcze.
Uświadomiłem sobie, że na dobrą sprawę nie mogę być pewnym swoich zachowań. Owszem, ustaliliśmy z Majką, że nigdy, przenigdy żadnej adopcji. Póki co, jesteśmy wierni swoim zasadom, ale być może zwyczajnie jeszcze żadna sytuacja nas nie przerosła. Czyżby Plotka miała być tym pierwszym przypadkiem?
Dziewczynka skończyła już siedem miesięcy, potrzebuje rodziców. A sąd? Sąd na rozprawie nie podjął żadnej decyzji. Na co czeka?
Mama Ploteczki jest starszą wersją Kapsla. Podarła swoje orzeczenie o niepełnosprawności i twierdzi, że jest normalna (jak mówi – nie ma żółtych papierów). Ale przecież z jakiegoś powodu dostaje rentę. Po raz kolejny podpisała umowę i dostała nowy telefon komórkowy. Nie sądziłem, że w naszym kraju jest aż tylu różnych operatorów. Wszystkie dotychczasowe telefony sprzedała, twierdząc że jak ich nie ma, to za co ma płacić. Mieszka z mamą, której odebrano wszystkie dzieci i dziadkiem, który ją molestował (gdy była dzieckiem). A sąd czeka, my czekamy, a przede wszystkim to Plotka czeka na rodziców adopcyjnych.
Czy jest możliwy powrót do takiej rodziny biologicznej?
Mama Plotki co kilka dni dzwoni do Majki i mówi w kółko to samo „gdyby pani była matką 'za przeproszeniem' to wiedziała by pani co znaczy odebranie dziecka”.
Ja bym jej chętnie odpowiedział, że gdybym był 'za przeproszeniem' ojcem, to wiedziałbym czym jest dobro dziecka. Ona tego nie rozumie i nie ma co oczekiwać, że kiedyś zrozumie. Ale sąd 'za przeproszeniem' powinien być mądrzejszy.

Opisywanie zlotu w Poraju zakończę na rodzinach, które podjęły decyzję bycia rodzicem biologicznym za wszelką cenę. Nawet nie myślę teraz o pieniądzach, chociaż uważam, że każda rodzina powinna mieć prawo do bezpłatnej procedury in vitro, na takich samych zasadach, jak bezpłatna jest procedura adopcji dziecka. Tą ceną jest świadomość istnienia niewykorzystanych zarodków. Również tutaj, nie chodzi o opłaty związane z ich przechowywaniem. Problemem staje się prawo. Zarodków nie można zniszczyć, ani przeznaczyć do wykorzystania w celach naukowych. Można je urodzić, albo oddać do adopcji. A jeżeli nie podejmie się żadnego działania, to na mocy ustawy, po 20 latach bez zgody rodziców z takiego zarodka może urodzić się dziecko w zupełnie innej rodzinie (taka wymuszona adopcja zarodka).
Czy ktoś pomyślał w tym przypadku o prawie do korzeni, o prawie do tożsamości – co tak bardzo podkreślane jest w procesie adopcyjnym? A co z prawem rodzica, co z prawem rodzeństwa? Zastanawiam się jaka byłaby moja reakcja, gdyby nagle zapukał do moich drzwi jakiś trzydziestolatek i powiedział „cześć, jestem twoim bratem”... a potem drugi, trzeci, czwarty. W końcu takich adoptowanych zarodków może być sporo.
Wiem, że trochę przesadzam. Nie mniej, jest to problem, który każda rodzina (posiadająca zamrożone zarodki) musi przepracować. Jedne rodziny czekają na zmianę prawa, inne mimo wszystko decydują się na oddanie zarodka do adopcji... ale czasami nikt go nie chce.

Naładowani rozmaitymi poglądami, ruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejnym naszym przystankiem były Bieszczady. Majka marzyła o tym wyjeździe od ponad dwudziestu lat. Zawsze jednak przeszkodą była odległość. Tym razem mieliśmy już tylko połowę drogi (przynajmniej w jedną stronę).
Mnie Bieszczady jakoś dotychczas nie „kręciły”. Słyszałem o pięknych połoninach, znałem sporo piosenek śpiewanych przy ognisku... i to wszystko. Zawsze wydawało mi się, że są to góry dla emerytów, albo studentów, którzy dla zasady zrobią jakąś trasę, między jedną imprezą a drugą. Sam pamiętam z tych czasów, gdy będąc w Tatrach dwa tygodnie, przemierzyliśmy z kolegą tylko jeden szlak – z jednego schroniska do drugiego, bo zabrakło nam partnerów do brydża.

W tej chwili mogę napisać, że chętnie powróciłbym w Bieszczady jeszcze raz i to z wielu powodów. Jednak do takich wniosków dochodziłem przez kilka dni.





Zaczęło się od tego, że po zjeździe z autostrady, drogi (nawet te krajowe) zaczęły się zwężać i tracić na jakości. Tego akurat się spodziewałem i nie byłem specjalnie zaskoczony. Uwagę moją zaczęła zwracać niezwykła rzadkość stacji benzynowych, które w większości przypadków wyglądały jak te z filmów o Teksasie. Najczęściej stał tylko jeden dystrybutor, czasami bez żadnego zaplecza – choćby miejsca, w którym należałoby zapłacić za tankowane paliwo. Na przestrzeni prawie dwustu kilometrów, dostrzegłem tylko dwie Biedronki. Zapewne nie jest to podstawa do wysnucia jakiejś hipotezy naukowej, ale trochę mnie to zdziwiło, skoro w promieniu pięciu kilometrów od mojego domu, są ich trzy - a mieszkam przecież na wsi.

Ostatecznie, bez większych przeszkód, dojechaliśmy na miejsce, chociaż GPS momentami wariował (włączał się i rozłączał, na prostej drodze kazał skręcić w lewo, albo zawrócić, niepytany sam zmieniał trasę).


Na „dzień dobry”, zostaliśmy poproszeni o uregulowanie należności za pobyt w pensjonacie. Trochę odwykłem od takich standardów, ale trudno... wyciągnąłem kartę płatniczą. Okazało się, że nie jest to akceptowalna forma płacenia za cokolwiek. Pomyślałem, że przecież mogę zapłacić przelewem – najwyżej na rachunku moich gospodarzy, właściwa kwota znajdzie się następnego dnia. Niestety pani w recepcji bardzo nalegała na płatność gotówką. Na szczęście w odległości niecałych dwóch kilometrów był bankomat... i co najważniejsze, wydawał pieniądze.
Otrzymaliśmy klucze od pokoju. Niestety okazało się, że okna wychodzą na szosę, chociaż Majka (kilka miesięcy temu) w mailu prosiła o widok na rzeczkę Solinkę. Pomyśleliśmy sobie – trudno, niech tak będzie, nie jesteśmy przecież pieniaczami. Odpaliłem laptopa, aby sprawdzić dostęp do internetu (co niestety w mojej pracy jest rzeczą bardzo ważną). Gdy zobaczyłam pięć kresek sygnału Wi-Fi, to humor nieco mi się poprawił. Poszedłem do recepcji po hasło. Nie wiem dlaczego, ale odniosłem wrażenie, jakby pani recepcjonistka nieco powątpiewała w istnienie internetu (chociaż w ofercie „jak wół” było napisane Wi-Fi). Okazało się, że pięć kresek, to była tylko moc routhera, który z drugiej strony był podłączony do czegoś, co nie pozwoliło mi się ani razu połączyć z internetem (na dwóch laptopach). Czasami udało się wejść na niektóre strony przez smartfona... ale tylko czasami. Pomyślałem jednak sobie – trudno, mam przecież internet mobilny, który działa w każdym zakątku kraju. Działał... do teraz.
Z przykrością zauważyliśmy, że w naszym pokoju nie ma lodówki i dzbanka elektrycznego, co wydawało nam się już rzeczą oczywistą. Rozpoczęliśmy poszukiwania kuchni, w której można zrobić sobie kawę i przechować produkty wymagające nieco niższej temperatury niż 20 stopni. Znaleźliśmy coś, co można by nazwać aneksem kuchennym. Lodówki tam wprawdzie nie było, ale stał dzbanek. Niestety w najbliższej okolicy nie było gniazdka z prądem, ani ujęcia wody. Był więc to czajnik przenośny i należało mieć tylko nadzieję, że każdy kto zrobi sobie herbatę, nie zapomni go odnieść na miejsce... a pokoi było kilkanaście.
Zrobiliśmy sobie kawę, odnieśliśmy dzbanek. Trochę nam się wylało, bo okazało się, że stoliczek przykręcony do ściany, trochę się chybocze i jest równią pochyłą. A przecież wystarczyło przytwierdzić go na wszystkie wkręty (a nie tylko trzy).


Umywalka miała zapchany odpływ, więc trzeba było się spieszyć nawet z myciem zębów.
Zastanawialiśmy się, w jakim celu na wyposażeniu były szmaty do mycia podłogi. Zagadka rozwiązała się po pierwszym prysznicu. Spod brodzika zaczęła wypływać kałuża wody, więc gdyby nie te szmaty, moglibyśmy zalać cały pokój.

Majka poszła spać. Ja zabrałem się za studiowanie mapy i wyszukiwanie ciekawych szlaków, które moglibyśmy przemierzyć. Przed wyjazdem nie było na to czasu, a do tego mieliśmy mapy sprzed trzydziestu lat, więc z dużym prawdopodobieństwem, mało aktualne.
Z przerażeniem zauważyłem, że nie ma szlaków dla nas. Od jakiegoś czasu mam świadomość tego, że pesel nie kłamie i trasy powyżej sześciu godzin są poza naszym zasięgiem.

Zakładanie stroju terminatora nie zawsze jest skuteczne...
... ale chociaż pozwala na bezpieczne zejście ze szczytu.

A tutaj nie dość, że wahały się one między osiem a dwanaście godzin, to nigdy nie stanowiły pętli. Zaczynały się kilka kilometrów od naszej miejscowości, i kończyły kilka kilometrów z drugiej strony. Wprawdzie pani w recepcji poinformowała nas, że nie ma się czym martwić, bo sieć busów działa bardzo sprawnie, a do tego każdy każdego zabiera „na stopa”, to jednak mnie nie przekonała. Oczami duszy wyobrażałem sobie sytuację, gdy z jakiegoś powodu nie udaje nam się zejść ze szlaku przed zmrokiem i mamy jeszcze do przejścia kilka kilometrów szosą. Kto nas zabierze? Jak nic, staniemy się posiłkiem wygłodniałego niedźwiadka.

Majka długi czas wyśmiewała się z tych moich lęków... do czasu. Pewnego dnia zobaczyliśmy na jezdni świeże ślady misia – mniej więcej kilometr od miejsca naszego zakwaterowania.

Okazuje się, że niedźwiedź nie jest jednak problemem turystów. Dużo niebezpieczniejsze są żubry, których w Bieszczadach jest mniej więcej 280, co oznacza że prawdopodobieństwo ich spotkania jest dużo większe niż zero.

Świeże ślady (jeszcze nierozjechane przez samochody).
Na szczęście odległość była spora.

Wielokrotnie spotykaliśmy na drodze znaki: „zwolnij – żubr”, albo „zwolnij – ryś”.
Jednak plagą stały się wilki. W Bieszczadach nie ma już bezpańskich psów, a i te przy budzie nie mogą czuć się bezpiecznie. Chodzenie po zmroku jest bardzo ryzykowne, bo zdarzają się również ataki na ludzi. Zaciekawiło mnie to, że nie trzeba za bardzo obawiać się watahy wilków. Zwierzęta te nie traktują człowieka jak pożywienie, ale jak wyzwanie. Stado wilków nie uzna człowieka za przeciwnika, ale już pojedynczy osobnik, może go potraktować jako sparring-partnera.

Wrócę jednak do tego pierwszego dnia, w którym poszedłem spać w minorowym nastroju, zastanawiając się „po co ja tu przyjechałem?”. Jednak powoli wszystko zaczynało się układać w logiczną całość. Cofnęliśmy się do poprzedniego wieku. Nic tutaj nie działało... poza telefonami. Zrozumiałem więc, że nie dostaliśmy pokoju z widokiem na rzekę, bo nikt nie był w stanie odczytać Majki maila. Nie mogliśmy zapłacić przelewem, bo przez cały pobyt i tak nie udałoby mi się wejść na stronę banku. Nie mogliśmy zapłacić kartą, bo nigdzie nie funkcjonowały jak trzeba terminale.

Rano wszystko zaczęło przybierać różowe barwy. Przede wszystkim spojrzałem na mapę w świetle dziennym. Okazało się, że przy żarówce 40W przegapiłem wszystkie szlaki żółte oraz część zielonych i niebieskich.
Brak internetu spowodował, że z czystym sumieniem mogłem na tydzień zapomnieć o moich klientach. Wyłączyłem telefon. Dotarło do mnie, że spędzę wakacje na jakie jeździło się gdy byłem dzieckiem. Były one wówczas świętością i nikt nikomu nie zawracał głowy sprawami zawodowymi.
Cofnąłem się myślami do czasu, gdy byłem małym chłopcem. Miały wówczas miejsce tak zwane planowe wyłączenia prądu. Pamiętam, że bardzo je lubiłem, ponieważ w zupełnej ciemności (albo przy świeczkach), słowo rodzina nabierało zupełnie innego wymiaru. A na przyrost naturalny też nikt jakoś nie narzekał. Teraz powstają programy mające na celu wzrost dzietności, które podobno i tak są mało skuteczne. A może wystarczyłyby planowe wyłączenia internetu?
Niestety Majce nie pomogłyby nawet wyłączenia prądu, bo należy do pokolenia, które czytało książki. Do tego jest to pokolenie, które jeszcze idzie z duchem czasu i korzysta z czytników elektronicznych (niezależnych od prądu). Po prostu „beton”, niepodatny na żadne programy.

Bieszczady zaskoczyły mnie tym, że są to takie same góry jak każde inne. Jak ktoś chce, to może się zmęczyć. Wyższe partie wyglądają bardzo podobnie jak Beskidy, a w pewien sposób są też zbliżone do Karkonoszy. Wyróżnia je tylko roślinność. Praktycznie nie występują drzewa iglaste. Spotkaliśmy tylko jedną sosnę.

Jedyna sosna, którą udało mi się zauważyć.
Nieco więcej było świerków i jodeł. Dominują lasy bukowe i jarzębiny. Miejsca, które w innych górach pokrywa kosodrzewina, tutaj opanowały borówki, jeżyny, trawy, zioła. 











Nawet o tej porze roku można znaleźć
sporo kwiatów. 









To było kiedyś oczko wodne.
Zacząłem nieco inaczej spoglądać na mój zaniedbany ogród, który z roślinnością Bieszczadów (tego też się nauczyłem, dotychczas mówiłem Bieszczad) ma jedną wspólną cechę – też żyje swoim życiem.






Bieszczady mają jedną podstawową zaletę... nie zostały jeszcze zadeptane przez turystów. Bywały odcinki dróg, gdy przez kilkanaście minut nie spotykaliśmy żadnego człowieka. Powodowało to, że Majka zachowywała się zupełnie jak Kapsel. Zagadywała każdego napotkanego człowieka. Mogę zrozumieć, że ciągłe mówienie tylko do mnie, może ją w jakiś sposób frustrować... ale żeby aż tak? Tłumaczyła mi, że jej zaczepki są dużo bardziej inteligentne. Bo ja wiem? Gdy do zbiegających zboczem turystów krzyknęła „to tempo, to chyba nie z powodu misia?!”, to miałem wrażenie jakbym usłyszał chłopca.
Zresztą często się zastanawiałem, jak Kapsel by się tutaj zachowywał. W Bieszczadach przetrwał jeszcze zwyczaj mówienia sobie „cześć”, „dzień dobry”. Zastanawiałem się jak mielibyśmy tłumaczyć chłopakowi, że tutaj może (a nawet powinien) mówić wszystkim „dzień dobry”, gdy jeszcze kilka tygodni temu (nad morzem) go za to karciliśmy. Zresztą nawet Majka sobie nie radziła. Najgorsze były sytuacje, gdy powiedziała do kogoś „cześć”, a ten odpowiedział „dzień dobry”. Jednak gdy w którymś momencie pewien nastolatek pierwszy krzyknął do niej „cześć”, to myślałem, że do niego podbiegnie i ucałuje – taka była szczęśliwa.

Czasami odnosiłem wrażenie, że mieszkańcy Bieszczadów specjalnie pielęgnują dzikość tych gór... nawet odwołując się do PRL-u. Nie mieszkaliśmy w pensjonacie z pierwszego zdjęcia, ale ciągle mieliśmy wrażenie, że cofnęliśmy się przynajmniej o trzy dekady. Dostałem nawet talon na piwo.

Schroniska na szlakach też były rzadkością – w zasadzie jakby ich nie było. Pokonując z Majką większe wzniesienia, mając świadomość naszego wieku przedemerytalnego, wyznaczaliśmy sobie konkretne cele. Dawniej mówiliśmy „odpoczywamy na przełęczy X”, albo „przy źródełku Y”. Teraz miejscem odpoczynku był każdy namalowany na drzewie znak szlaku. Nieskromnie jednak stwierdzę, że mimo tego, pokonywaliśmy wszystkie trasy dużo szybciej, niż „mówiła” mapa. Jednak gdy w oddali zamajaczył wizerunek schroniska, to nie zwracając na malowane szlaki, wypuściliśmy się niczym psy gończe w jego kierunku. Wydawało nam się, że pierogi i piwo są rzeczą, której nie może zabraknąć w żadnym schronisku. A tutaj tylko kawa, herbata, zimne napoje i prince-polo.

Za to posiłki (pomijając schroniska), nie tylko że były smaczne, to jeszcze niezwykle obfite. Obiadu dwudaniowego nie dało się zjeść. W sumie dało... ale we dwoje.
Do tego, było to jedzenie mocno nacechowane emocjonalnie. Dużo łatwiej się je schabowego, kurczaka, czy nawet pstrąga, niż koźlę, albo jagnię.
To tylko zupa (inaczej - pierwsze danie).













Gdyby ktoś mnie zapytał, czy chciałbym ponownie wrócić w Bieszczady, to bez wahania odpowiedziałbym, że tak. Do tego w to samo miejsce, do tego samego pensjonatu. Sam nie wiem dlaczego? Być może ze względu na niezwykłą uprzejmość mieszkających tam ludzi, albo ze względu na niezwykłość tych gór. Majka już się zbiera, aby napisać pozytywną opinię (jakich na stronie było wiele). Niestety, aby ją zrozumieć, trzeba tam spędzić przynajmniej tydzień.

Powrót do domu nie należał do przyjemnych. Wyruszyliśmy skoro świt, a i tak ledwo zdążyliśmy odebrać Plotkę przed wieczorem. Spędziła w innej rodzinie zastępczej tylko jedenaście dni, a mimo wszystko obawialiśmy się jak na nas zareaguje... czy nas pozna? Okazało się, że był to na tyle krótki czas, iż nie miała problemów z rozpoznaniem. Od razu się do nas uśmiechnęła i przytuliła. To prędzej my nie mogliśmy jej poznać. Wydała nam się jakaś wielka, kwadratowa (w sensie gruba), i do tego ruda. Pewnie taka właśnie jest, chociaż sercem patrzy się zupełnie inaczej. Przez noc włoski jej jakoś pociemniały, nieco wyszczuplała i zmalała. Rano była już taką Ploteczką, jaką zapamiętaliśmy przed wyjazdem.
Niestety chwilowo nie było nam dane cieszyć się odpoczynkiem, ponieważ od rana wybraliśmy się w kolejną drogę. Razem z Królewną (która przebywała w naszym pogotowiu trzy lata temu) i jej opiekunką (a jednocześnie rehabilitantką naszych dzieci zastępczych) ruszyliśmy nad morze. Koniec sierpnia potrafi być figlarny, jednak nam pogoda dopisała. Niestety za sprawą działającego internetu, musieliśmy wrócić do teraźniejszości. Dla mnie, nie było to miłe doznanie... chociaż z „Domku w Karkonoszach” się uśmiałem.

Natasza z Majką.

Królewna z Ploteczką.
Koniec sierpnia - plaże już puste...

... a woda nadal ciepła.
Ta zabawka ma już chyba kilkanaście lat. Jest ulubieńcem wszystkich dzieci... i wciąż wygląda jak nowa.



8 komentarzy:

  1. nareszcie! na razie sie wgryzam... Cieszę się, ze odpoczeliście!

    OdpowiedzUsuń
  2. a co z Kapslem, Pikusiu? jest jeszcze u Was?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzisiaj Majka odwiozła go do DPS-u.
      Odszedł tak samo, jak codziennie wychodził do przedszkola... tak zwyczajnie.
      Nie mam pojęcia, jak to wszystko sobie w głowie poukładał. Czy w ogóle sobie coś poukładał.
      Rano miała miejsce ciekawa wymiana zdań:
      - wujek, a jak wrócę, to będę mógł zagrać na gitarze?
      - Kapsel, ale przecież wiesz, że ty już tutaj nie wrócisz.
      - Ano tak... wujek, a mogę zjeść tego arbuza?

      Usuń
    2. Trochę jak moja córka, jak coś ją przerasta,nie ogarnia to właśnie zmiana tematu szybko. Z rz też żegnała się na tej zasadzie, "nigdy", " na zawsze" itp. to w sumie nic nie znaczące słowa. Tylko u nas pewnie więcej było radości.

      Usuń
  3. Ech, a teraz? Jak sobie tam radzi? Jesteście w kontakcie z DPS?

    OdpowiedzUsuń
  4. Co u Kapsla, jak początki juz w samym DPS-ie?
    Pocieszające, chociaż w niewielkim stopniu,jest to,ze w Waszym rejonie DPS-y i podejście do o.niepełnosprawnych w większości jest bardzo dobre.
    Wiec i ten DPS taki będzie.
    Chociaż w DpS-ach personelu zawsze za mało, tak to już system i ustawodawca dziwnie wyliczył.
    Miło,źe podobał Wam się ten"skok w przeszłość"i ze odpoczeliscie w Bieszczadach.
    Co do zasiegu...kiedyś jeździłam z dziećmi na kolonie, jako wychowawca...w Bieszczady.Dokładnie był to.obóz namiotowy, lecz nieharcerski.
    Przez 5 lat...nigdy nie było zasięgu. ..był tylko w jednym miejscu, pod krzyzem-wszystkie dzieci nagle "pod krzyżem stały", zwykle na jednej nodze lub w innej dziwnej pozycji. ...łapiąc zasięg, a druga sprawa-ZAWSZE tam padał deszcz. Plusem były sklepy daleko od siebie....jechaliśmy zwiedzać 50 km od miejsca pobytu, regionalne zabytki i wtedy dopiero były te wszystkie czipsy itd...wycieczki.były często, wiec dzieci nie ucierpiały, jednak na co dzien tez nie było tak, że żyły tylko na czipsach , bo zwyczajnie tego na miejscu nie było.A sklepy daleko.
    Jednocześnie zaś tam są chyba bardzo duże wsie. Kiedyś byłam. To liczne były pod względem zaludnienia, ale to były przedpola Bieszczadów, wiec chyba się nie liczy.
    PS. Cieszymy się, że Królewna wypoczęła. Nikola

    OdpowiedzUsuń
  5. Losy Kapsla pewnie wielokrotnie będą się jeszcze przewijać przez tego bloga.
    Z DPS-em będziemy mieli kontakt. W każdej chwili możemy chłopca odwiedzać i zabierać do siebie na jakiś czas (w końcu Majka jest jego opiekunem prawnym). DPS dość sceptycznie podchodzi do kontaktów chłopca z jego mamą (wychodząc z założenia, że przecież ma odebrane prawa rodzicielskie), która póki co, swoją upierdliwością (telefoniczną) wszystkich zamęcza.
    Kapsel w nowym domu poczuł się jak ryba w wodzie. Wszyscy się nim interesują, oprowadzają po wszelkich pomieszczeniach, wysłuchują co ma do powiedzenia. Mieszka w pokoju z trzy lata starszym chłopcem z zaburzeniami FAS. Ma swoje biurko, nawet mają w pokoju telewizor. Wszyscy są pod wrażeniem jego kultury osobistej. Nie mówi „co”, tylko „słucham”, zna terminy „proszę”, ”dziękuję”, „przepraszam”. Zaczął dzień od poprawiania starszych kolegów: „nie mówi się co, tylko słucham”, „jak bekniesz, to mówisz przepraszam”. Nie wiem, czy takie zachowanie wyjdzie mu to na dobre... ale w końcu tego go uczyliśmy.
    Majka spędziła tam wczoraj cztery godziny. Z tego z Kapslem, może 15 minut. Na pożegnanie powiedział, że będzie za nią tęsknił. Gdy żegnał się z mamą (na spotkaniach), to też tak mówił, po czym w ciągu kilku sekund przesiadał się do innego świata.
    Tych pierwszych chwil się nie obawiałem. Zobaczymy co będzie, gdy Kapsel poczuje się w nowym domu pewnie i bezpiecznie... no i gdy nie będzie już maskotką towarzystwa.

    OdpowiedzUsuń
  6. Dzięki za fotki. Rany, nigdy nie byłam w Bieszczadach! Choć na zdjęciach sobie pooglądam i pochłonę klimat z opisu. Fajne mieliście wakacje i zasłużone.

    OdpowiedzUsuń