Trochę
sobie ponarzekam na rodziców biologicznych... ale nie tylko.
Chyba
jednak się starzeję, bo zamiast cieszyć się sielanką, która
ostatnio zapanowała w naszej rodzinie zastępczej, to znowu
wyszukuję sobie trudne tematy.
Sasetka i Maruda w oczekiwaniu na spotkanie z mamą. |
Jeszcze
kilkanaście dni temu, nasze dzieci zastępcze spędzały wakacje w
innych rodzinach. Romulus z Remusem przebywali w rodzinie zastępczej
niezawodowej, którą tak naprawdę niezbyt dobrze znali. Zresztą
muszę przyznać, że my również. Udało nam się spotkać
wcześniej tylko dwa razy. Wprawdzie odniosłem wrażenie, że mama
wakacyjna była dla chłopców miłością od pierwszego wejrzenia,
to jednak życie mnie nauczyło, że ważniejsze jest to drugie,
trzecie, czwarte wrażenie – czyli codzienność.
I
być może właśnie dlatego, bardziej spokojny byłem o Ploteczkę i
Kapsla, niż o bliźniaki.
Chłopcy
na wakacjach nie sprawiali większych problemów. My, co kilka dni,
dostawaliśmy jakieś ich zdjęcie i krótki opis aktualnej sytuacji.
Teoretycznie, będąc na urlopie powinniśmy odpoczywać od pracy. W
przypadku Majki, tą pracą jest opieka nad dziećmi.
Chociaż
źle napisałem. To nie jest tylko opieka, to przede wszystkim bycie
z sobą, wspólne przeżywanie każdego dnia, poznawanie siebie,
uczenie się świata. Dlatego takie informacje były dla nas bardzo
ważne, zwłaszcza że byliśmy daleko.
Urlop
jednak dobiegł końca i nastąpił dzień, w którym chłopcy mieli
wrócić do naszej rodziny. Niby nic niezwykłego. Dzień, który
przeżywaliśmy już wielokrotnie. Tym razem był on jednak
wyjątkowy. Okazało się, że bliźniacy nie chcieli opuścić
rodziców wakacyjnych. W ciągu miesiąca tak bardzo się do nich
przywiązali, że rozstanie wyglądało tak, jak kiedyś wyobrażałem
sobie odbieranie dzieci rodzicom biologicznym – płacz, tulenie
się, niemal odrywanie na siłę.
Zresztą
była to też relacja zwrotna. Zarówno rodzice oraz ich dzieci,
również zakochali się w chłopakach. Rozstanie było więc trudne
i długotrwałe. Jeszcze do wieczora, chłopcy (będąc już w naszym
domu) pokazywali palcami na drzwi, dając nam do zrozumienia, że
chcieliby wrócić. Na szczęście noc minęła spokojnie i
następnego dnia wszystko wyglądało już tak jak miesiąc
wcześniej.
Rodzice
wakacyjni zapytali nas, czy mogliby nadal spotykać się z chłopcami,
odwiedzać ich, a najlepiej zapraszać do siebie. Zaproponowali
środę, czyli zaledwie cztery dni po rozstaniu. Jeszcze kilkanaście
miesięcy temu, powiedzielibyśmy: „przystopujcie”. Niech
bliźniaki trochę ochłoną, niech trochę was zapomną, po co mają
powtórnie przeżywać powrót i rozstanie.
Teraz
zrobiliśmy zupełnie inaczej.
Tyle
tytułem wstępu, który tym razem wyjątkowo wpisał się w temat,
który zamierzam poruszyć.
W
naszym powiecie istnieje niepisana zasada, że rodzice zastępczy
odbierają dziecko z domu rodziców biologicznych (często nawet w
przypadku interwencji policji). I jest to zasada, której
udokumentowania próżno byłoby szukać w jakichkolwiek przepisach,
w jakichkolwiek ustawach – nie reguluje tego nic. Jest to więc
dobra wola każdej ze stron, i na szczęście ta dobra wola ma
miejsce. Przyjeżdża więc kurator, osoba z PCPR-u, pracownik z
Pomocy Społecznej, lekarz z pobliskiej przychodni. Policja na
wszelki wypadek stoi gdzieś za rogiem. Zjawiamy się też i my,
chociaż rzadko wchodzimy do domu. Najczęściej ktoś przyprowadza
nam dzieci do samochodu. Wielokrotnie towarzyszą im rodzice...
powiedzmy, że mama (ojca jeszcze nie widziałem).
Tak
też było w przypadku Romulusa i Remusa. Niestety nie było czułych
pożegnań. Chłopcy zwyczajnie wsiedli do samochodu. Bez smutku, bez
jednej łzy. Po przyjeździe do naszego domu, nie pokazywali palcem
na drzwi... nie chcieli wrócić.
Tak
samo bywało w innych przypadkach.
Pozostanę
jeszcze przez chwilę przy tych konkretnych dzieciach. Co się stało,
że nie mogli się rozstać z rodziną, którą znali od miesiąca, a
pożegnanie z mamą biologiczną wyglądało jak wyjście ze sklepu?
Stres?
Może... Niecodzienność sytuacji? Raczej nie, bo do wizyt policji
byli przyzwyczajeni.
Krzywdzenie
emocjonalne jest faktem, na który zwracają nam uwagę psycholodzy.
W
momencie, gdy dzieci są już odebrane rodzicom i uruchomiona jest
cała machina mająca rozstrzygnąć co dla dziecka byłoby
najlepsze, jedyną stroną, która może dostrzec pewnego rodzaju
zależności między rodzicem a dzieckiem – jest tylko rodzina
zastępcza (bądź placówka, w której dziecko przebywa). Jako
pogotowie rodzinne, jesteśmy w zasadzie zobowiązani do
relacjonowania sytuacji: dziecko – rodzic biologiczny. Często też
jesteśmy proszeni przez sąd o wyrażenie własnej opinii.
Nie
do końca jest więc prawdą to, co Majka mówi rodzicom
biologicznym. Owszem, to od ich postępowania i decyzji sądu
wszystko zależy. Tyle tylko, że my jesteśmy obserwatorami...
bardzo wnikliwymi. Jeżeli więc myślą, że jeśli na spotkaniu
powstrzymają się od uderzenia dziecka i będą udawać idealnych rodziców, to my wystawimy im wzorową opinię - są w wielkim
błędzie.
Gdy
mam do czynienia z osobami, które zupełnie nie są w temacie, to
odnoszę wrażenie, że w społeczeństwie istnieje przyzwolenie na
odbieranie dzieci z powodu przemocy, alkoholu, wykorzystywania
seksualnego. Wszelkie inne krzywdy wydają się być „naprawialne”
z pomocą wsparcia finansowego, przydzielenia asystenta rodziny i być
może szeregu innych form pomagania przez różne instytucje –
wszystko w myśl zasady, że w rodzinie biologicznej, najlepiej.
Ale
czy takie rodziny biologiczne na pewno dadzą się naprawić? Ja mam coraz większe
wątpliwości.
Gdy
próbuję prześledzić zachowania rodziców dzieci, które mieszkały
w naszej rodzinie, to praktycznie u każdego z nich widzę
emocjonalną niedostępność, brak wrażliwości na potrzeby
dziecka. Pamiętam mamę Sasetki i Marudy, która „przeprowadzała”
dzieci przez plac zabaw. Bardziej przypominało to zatrzymywanie się
przy kolejnej stacji drogi krzyżowej, niż wspólną zabawę. Dzieci
niczego od niej nie oczekiwały, nie wyciągały rąk, nie przytulały
się, nie wchodziły na kolana.
Romulus
i Remus spotkali się ze swoją rodziną, będąc na wakacjach. Ich
tymczasowi opiekunowie nie mieli dotychczas żadnych doświadczeń z
rodzicami biologicznym dzieci (które zostały im odebrane), a mimo
to również zauważyli pewną sztuczność zachowań. Rozumiałbym
stres, bycie obserwowanym, bycie w jakimś sensie zależnym od
rodziny zastępczej – tylko, że tak jest zawsze, nawet na
dziesiątym, czy dwudziestym spotkaniu – wszystko wygląda jak
wyreżyserowany spektakl. Rodzice sprawiają wrażenie, jakby nie
chodziło im, aby pobyć z dzieckiem, czy nawet się z nim
popłakać... ale o to aby być, aby spotkanie zostało odnotowane.
Chociaż
tata bliźniaków jest jakimś specyficznym przypadkiem. Uwielbia
robić dzieciom zdjęcia. Czasami mam jednak wrażenie, że jest
jakimś chirurgiem plastycznym, ponieważ zwraca uwagę tylko na na
guzy, siniaki i zadrapania.
Niestety
jego większe zainteresowanie skupia się tylko na Remusie. Romulus
często spędza czas (będąc na spotkaniu z rodziną) w towarzystwie
Majki. Odnoszę wrażenie, jakby ojciec uważał, że tylko jedno z
bliźniąt jest jego. A drugie? Może moje.
Kontynuując ten wątek - często zauważam pewnego rodzaju segregację dzieci. Niemal
regułą jest wielość ojców. W jakimś zakresie mogę zrozumieć
faceta, który w zupełnie przypadkowy sposób został ojcem dziecka
z kobietą, która jak się później okazało, w równie przypadkowy
sposób urodziła dzieci będące wynikiem upojnych nocy z kilkoma
innymi mężczyznami. Może on nie czuć potrzeby i chęci podjęcia
się opieki nad dziećmi innego samca „alfa”... a nawet „omega”.
Myślę jednak teraz o matkach, które obwiniają, oskarżają
starsze dzieci o to, że ich ojcem był ktoś, kogo teraz nie
akceptują, lub wręcz nienawidzą. Przypisują dzieciom cechy ojca,
widząc w nich nie osoby, ale jakieś mityczne geny. Często
krytykują je, upokarzają i poniżają.
Przykładem
takiego zachowania była historia Sztangi. Dziewczynka zawsze była
dla swojej mamy dzieckiem drugiej kategorii. Jej marzeniem było
dorosnąć.
Często
się zastanawiam, jak potoczą się losy brata Sasetki i Marudy? Tata
(a w zasadzie partner mamy biologicznej) mówi, że kocha jak
swoje... ale tylko mówi. Poza tym, wszystko przypomina sytuację
sprzed dwóch lat.
Krzywdzeniem
emocjonalnym jest również brak umiejętności dostosowania
rozmaitych działań do poziomu rozwoju dziecka. Wachlarz zachowań
jest w tym przypadku bardzo szeroki. Z jednej strony mogę podać
przykład mamy Kapsla, która była nadopiekuńcza. Nosiła
siedmiolatka na rękach, wiecznie obawiała się, czy się nie
przeziębi (chociaż na dworze był upał), albo czy się nie zabije
wchodząc na drabinki. Ale też nie miała zupełnie żadnego
pomysłu, co z nim robić. W sytuacji, kiedy Kapsel coś kolorował,
albo wyklejał (co robił nieudolnie, z racji swoich zaburzeń), w
pewnym momencie traciła cierpliwość i kończyła pracę za niego,
chociaż chłopiec wcale tego nie oczekiwał. Dla niego była to
kara, a przynajmniej przesłanie „ty nic nie potrafisz dobrze
zrobić”, chociaż prawdopodobnie mama chciała go tylko wyręczyć.
Gdy mieszkał razem z nią, to wiecznie oglądał telewizję i coś
jadł. Zapewne z jej punktu widzenia, było to bardzo bezpieczne.
Osobiście widziałem ją tylko raz. Spotkała się z chłopcem w
kawiarni przy basenie. Zostawiłem ich samym sobie na godzinę –
poszedłem zrobić zakupy. Gdy wróciłem, ona siedziała z wzrokiem
wlepionym w smartfona, a Kapsel patrzył przed siebie. A pewnie
chętnie by popływał – choćby w brodziku.
Przeciwieństwem
była mama Hawranka, która zostawiła jego kilkuletnie rodzeństwo
samo w domu i poszła na trzydniową imprezę. Tłumaczyła potem, że
przecież mieli pełną lodówkę jedzenia... trzylatek i roczniak.
Pogwałceniem
indywidualności i odrębności dziecka, jest również jego
wykorzystywanie do zaspokojenia własnych potrzeb psychicznych,
choćby wykorzystywanie go w konflikcie z inną osobą. Do teraz
pamiętam, w jaki sposób była manipulowana Asteria, zarówno przez
mamę jak i przez tatę. W pewnym momencie wszelkie rozmowy
telefoniczne mogły się odbywać tylko w trybie głośnomówiącym.
Dziewczynka była nie tylko wciągana w ich wewnętrzne spory, ale
również zaznajamiana z problemami mamy. Bywało, że z własnego
kieszonkowego musiała pożyczyć (która to pożyczka była później
umarzana – zwyczajnie Asteria się nie dopominała zwrotu) mamie na
bilet, aby ta mogła ją odwiedzić. A przecież mogła przyjechać
„na gapę”. Zresztą niewykluczone, że tak właśnie robiła, a
pożyczki przeznaczała na alkohol (bo znacznie przekraczały one
cenę biletu). I znów Majka musiała przeprowadzić z mamą poważną
rozmowę. Co z tego wyszło? Oficjalnie wszystko zostało wyjaśnione.
Kieszonkowe miało pozostać wyłącznie do dyspozycji Asterii.
Podejrzewam jednak, że nieoficjalnie, mama z córką przeszły do
„podziemia”.
Wbrew
pozorom, ten aspekt krzywdzenia emocjonalnego, może obejmować
również światopogląd mamy Plotki. Dla tej kobiety, pewną
wykładnią urody, jest waga. Chociaż w innych przypadkach może być
tak, że rodzice akceptują tylko określony ubiór, jedzenie, pewne
wybrane zabawy – krótko mówiąc, działania podejmowane zgodnie z
wolą rodzica. Mama Ploteczki cały czas podkreśla, że dziewczynka
musi dużo jeść, bo przecież kiedyś ma być taka duża jak ona.
Oby nie... bo to już jest kategoria „open”.
Krzywdzeniem
emocjonalnym jest także przyzwalanie, albo nawet zachęcanie do
zachowań aspołecznych.
Już
nawet nie próbuję się zastanawiać, ile razy Romulus i Remus (i
ich starsi bracia) musieli być świadkami awantur, libacji
alkoholowych, przemocy? Filemon (brat bliźniaków), który przez
jakiś czas z nami mieszkał i bardzo go lubiłem (Romulus mocno mi
go przypomina), w tej chwili jest podobno trudny do opanowania – a
ma zaledwie pięć lat.
Ile
razy Sasetka z Marudą byli świadkami współżycia swoich rodziców?
Może nie byli, chociaż ich mama podobno rzadko wychodziła z łóżka,
a dzieci razem z nią spędzały każdy dzień.
Ile
razy Sztanga i Asteria musiały zmienić miejsce zamieszkania, szkołę
i koleżanki?
Ile
razy Foxik usłyszał (chociaż był zbyt mały , aby to zapamiętać),
że podstawa to się nie przemęczać?
Ile
razy mama bliźniaków mówiła, że „ma prawo”, bo jest chora
(prawo do zaniedbań, bo chorobą jest alkohol)?
Ile
razy mama Białaska mówiła „mi się należy”?
A
co mówiła mama Gacka? Chyba nic, bo prawie jej nie pamiętam. Może
tylko myślała „synek, po coś ty mi się przytrafił”?
Pewnie
mógłbym wymienić jeszcze innych rodziców biologicznych dzieci,
których przez jakiś czas byliśmy historią (a one naszą).
Staramy
się zwracać uwagę na szczegóły, które z pozoru są błahe i nic
nie znaczące. A jednak mogą mieć wielką wagę dla przyszłości
dziecka.
Niestety
z tego względu, w mojej świadomości pojawia się pewien konflikt
dotyczący otwartości adopcji (nie chodzi mi o jawność adopcji). W
teorii jestem na „tak”, jednak praktyka mówi mi „nie, nie i
jeszcze raz nie”- przynajmniej w zdecydowanej większości
przypadków.
Trudno
mi sobie wyobrazić sytuację, w której rodzice adopcyjni mogliby
zachowywać przyzwoite relacje z rodzicami biologicznymi. Dzisiaj
bliźniacy pojechali na spotkanie z mamą. Kobieta nie widziała ich
ponad dwa miesiące. Ważniejsze niż spędzenie wspólnych chwil z
dziećmi, były uwagi na temat uszczerbków na ciele, a przede
wszystkim – dlaczego dzieci nie mają na głowie kasków?
Teoretycznie
można by było przyznać jej rację. Tyle tylko, że należałoby
przyjąć zasadę, że powinni chodzić w kaskach przez okrągłą
dobę. Rowerki na których jeździli są biegowe, więc nie stanowią
większego niebezpieczeństwa niż w przypadku zabawy piłką, a
nawet robieniem babek z piasku (chyba żeby pozbawić chłopców
łopatek, wiaderek, foremek i nie wpuszczać ich do piaskownicy). Gdy
rano Romulus wyszedł ze swojego łóżeczka, to zobaczyłem
wielkiego czerwonego „biniola” pod okiem. Wieczorem go jeszcze
nie miał i nie mam pojęcia jak go sobie nabił. Może gdyby spał w
kasku...? A najlepiej w masce bramkarza hokejowego.
Jednak
najbardziej frustrujące są komentarze pod koniec spotkania.
Wszystkim rodzicom wydaje się, że będzie płacz i tęsknota za
następnymi odwiedzinami. Niestety prawda jest dużo bardziej
brutalna. Rodzice biologiczni są już dla tych dzieci „nikim”.
Najważniejsze jest to, że w pobliżu zawsze jest Majka.
Skupiłem
się na rodzicach biologicznych, których dzieci przebywały w naszej
rodzinie zastępczej. Niestety krzywdzenie emocjonalne może dotyczyć
każdej rodziny, często jest nieświadome, a bywa że czasami trudne
do uniknięcia.
Ten
wątek rozpocznę od samego siebie. W jakimś sensie też byłem
ofiarą i doznawałem krzywd natury emocjonalnej. Zawsze uchodziłem
za dziecko niezwykle uzdolnione, które niemal w każdej sferze życia
musi być najlepsze i ciągle odnosić sukcesy. Prawda jednak była
taka, że byłem zupełnym przeciętniakiem, któremu powiedziano:
„jesteś najlepszy”. Pewnie niejeden stwierdziłby, że nie ma to
jak dobra motywacja. Ja tak jednak nie uważałem i starałem się
poprowadzić swoje dzieci inną drogą. Wydawało mi się, że
przekazuję im światopogląd, w którym najważniejsze nie są oceny
w szkole, kariera, praca, pieniądze. Wydawało mi się, że mówię
„wyluzuj”, „odpuść”, „nie każdy musi być mistrzem
świata”, „odpocznij”, „idź na piwo”, „życie nie polega
tylko na zaliczaniu kolejnych egzaminów”. Wydawało mi się...
I
pewnie bardzo podobnie jest w rodzinach, które my (ci niby lepsi)
określamy mianem patologicznych. Zapewne niejeden z rodziców
zmagający się z rozmaitymi uzależnieniami i mający wrodzony
(wręcz genetyczny) wstręt do podejmowania jakiejkolwiek
działalności, próbuje zmotywować swoje dziecko, aby nie skończyło
tak samo. Być może niejeden nauczyciel, pedagog, też stara się
pomagać, zachęcać.
„Pójdź
dziecię, ja cię uczyć każę” - niestety idee najczęściej
pozostają nimi do końca.
Będąc
rodziną zastępczą, też nie jesteśmy wolni od krzywdzenia
emocjonalnego. Gdy przychodzą do nas nowe dzieci, siłą rzeczy
stajemy się mniej dostępni dla tych dotychczasowych, na ich sygnały
reagujemy z dużym opóźnieniem, musimy dokonywać wyborów.
Marudzie trudno było zaakceptować nowych członków rodziny. |
Albo
przykład Kapsla z jego kompulsywnym jedzeniem. Chłopiec musiał być
ciągle pilnowany, a w przedszkolu dostawał wydzieloną porcję na
talerzyku. Pamiętam sytuację, gdy podczas obiadu dzieci, musiałem
skorzystać z toalety. Zajęło mi to minutę, może dwie. Po
powrocie, talerze Marudy i Sasetki były dokładnie wyczyszczone z
każdego kęsa.
Jaką
więc krzywdą emocjonalną musiało być dla chłopca patrzenie na
innych, którzy jeszcze jedzą, a jego talerz jest już pusty.
To
może jeszcze jeden wątek w tej materii – rodzice adopcyjni.
Są
to najczęściej osoby będące mniej więcej w połowie drogi na tym
ziemskim padole. Niestety mające już dawno za sobą lata świetności
– przynajmniej w zakresie uczenia się i bycia otwartym na „nowe”.
Są to rodzice, którzy mają swoją pracę, swoje pasje, swoich
przyjaciół. Przyzwyczaili się do tego, że nikt im nie mówi co
mają robić, bo doskonale wiedzą, co chcą robić. I nagle pojawia
się jakiś mały człowieczek, który zaczyna dyktować swoje
warunki. Bardzo łatwo jest go skrzywdzić emocjonalnie.
Nie
będę rozwijał tematu niedostępności rodzica, której przyczyną
są nadmierne zobowiązania zawodowe, bowiem truizmem jest
twierdzenie, że żadna zabawka nie zastąpi fizycznej obecności
mamy, czy taty.
Odniosę
się jednak do tego, jak dziecko postrzega swoją przeszłość.
Dotknę tylko jednego problemu.
Pewnie
do końca życia nie zapomnę kilkuletniego chłopca, który siedząc
nad kolorowanką, w kółko powtarzał: „jestem Franek Pieczarka,
jestem Franek Pieczarka, jestem Franek Pieczarka...”.
Niestety
już sama zmiana nazwiska jest dla dziecka dużym przeżyciem. Gdy
dochodzi do tego zmiana imienia, to może to już być postrzegane w
kategorii pogwałcenia jego indywidualności i odrębności. Z
prawnego punktu widzenia, wszystko jest poprawne, jednak dziecko
patrzy na tę sprawę zupełnie inaczej.
Wspomniany
Franek Pieczarka, nagle został Władysławem Dudą.
Nawet
Iskierka, która bardzo utożsamiała się z nową rodziną
adopcyjną, nie chciała nazywać się Duda, tylko Hauser-Duda (mniej
więcej tak jak mama).
W tej chwili podobne rozterki ma Sasetka – ona również nie chce się nazywać Duda.
W tej chwili podobne rozterki ma Sasetka – ona również nie chce się nazywać Duda.
Mieliśmy
w swojej historii kilka przypadków, gdy rodzice adopcyjni zmienili
imię swojemu dziecku. Hawranek nie jest już Hawrankiem, ani
Foxik... Foxikiem. Maruda też ma zmienioną jedną literkę –
teraz ma na imię Maluda. Na tym początkowym etapie nie ma to
zupełnie żadnego znaczenia (pomijając kilkuletniego Franka
Pieczarkę). Maruda nawet nie zauważył podmianki, tym bardziej, że
Sasetka jeszcze nie do końca wymawia „r”, więc w jej wykonaniu
zawsze był Maludą. Nastanie jednak czas, gdy te dzieci podrosną i
zadadzą pytanie „dlaczego nie podobało wam się moje imię?”.
Czy mogą mieć wówczas poczucie skrzywdzenia emocjonalnego? Pewnie
jedne tak, inne nie.
Sam
czasami się zastanawiam, jak ja bym postąpił? Powiedzmy, że moje
adopcyjne dziecko miałoby na imię Amanda. Chyba bym nie zmieniał,
ale jak ktoś by powiedział na nie Amandzia... to bym „zabił”.
I
ostatnie pytanie, które pozostawię jako retoryczne. Czy nagłe
odcięcie się od byłej rodziny zastępczej, nie jest krzywdzeniem
emocjonalnym dziecka?
przecież to nie jest pytanie retoryczne.... Smutniej jakoś ostatnio brzmisz, dużo cięższy kaliber się pojawia. Możesz napisać coś więcej o losach waszych dzieci zastępczych (pogotowiowych) ? co u kogo słychać?
OdpowiedzUsuńodniosę się tylko do kwestii imion, bo parę miesięcy była o tym dyskusja na Bocianie i dostałam argument, że dla dziecka nowe imię to równiez nowy start: niektóre dzieci podobno chcą mieć to nowe imię, aby zaznaczyć nową przynależność. I okej. Nie mam nic przeciwko sytuacji, w której pięciolatka albo ośmiolatek mówi "mamo, wiesz co? Ja bym chciał, żebyście to wy mi wybrali imię, bo wtedy poczuję się bardziej wasz" [w porządku, pięciolatki tak nie mówią, ale czujecie przekaz, nie?].
OdpowiedzUsuńNiestety mam pewne wątpliwości, czy naprawdę się tak to odbywa, czy raczej odbywa się to tak, że 'o jezu, tylko nie Andżelika, Andżelika to córka fryzjerki, a ja jestem prawnikiem i moja córka powinna być raczej Heleną". Lub w wersji mniej wyrafinowanej: 'hej, to jest moje dziecko, a skoro jest moje to ja mu/jej wybiorę nowe imię'.
wiele poglądów zmieniłam, czy przynajmniej zniuansowałam i mocno przemyślałam, ale obawiam się, ze w kwestii zmiany imienia u dziecka adoptowanego moja opinia niewiele się zmieniła: adoptujesz to znaczy przyjmujesz do wiadomości, że dziecko ma przeszłość i będziesz tej przeszłości okazywał/a szacunek. Nie przyjmujesz tego do wiadomości - chcesz malowac trawę na zielono niezaleznie od tego, jak ładnie to nazwiesz.
Ja imienia nie zmieniłam, jednak czasem miałam poczucie, że zmieniając, zrobiłbym dziecko całkowicie moje. Czasem mi z tym imieniem nie było jakby po drodze, ale z drugiej strony jak powiedzieć pieciolatkowi, że od teraz jest powiedzmy Marcin. A więc zostawiłam i początkowo nie byłam z tego zadowolona wcale. Ale miałam wizję jak mi nastolatek strzela:nawet mojego imienia nie chcieliście zaakceptować. Mam jednak w zanadrzu jedno, całkowicie normalne imię męskie którego bym po prostu nie zaakceptowała, a nie powiedziałam tego wcześniej w ośrodku. A w sumie powinnam i tyle:) odnośnie zgody 4 czy 6 latka na zmianę - nie oszukujmy się - dorosły jest w stanie tak przekabacic dziecko, że będzie się mu wydawało, że to doskonały pomysł. Paulina
UsuńMnie się wydaje, że to co napisałaś o nastolatku wykrzykującym rodzicom 'nawet mojego imienia nie potrafiliście zaakceptować' jest idealnie w punkt, to jest sedno. Taka soczewka.
UsuńUważam też, ze z dyskusjami postadopcyjnymi (i ogólnie rodzicielskimi) jest taki problem, że każdy rodzic wypowiada się z poziomu takich trudności, jakie aktualnie wynikają z wieku dziecka. Bardzo łatwo wtedy stracić perspektywę 'życiową' i nie dostrzegać w swoim trzylatku przyszłego dwudziestolatka, który przystąpi do rozliczania, bo każdy człowiek to robi. Każda decyzja, każde założenie wychowawcze, każda rodzicielska aktywnośc jest jak ziarno, z którego coś wyrośnie i owoce tego czegoś będą obecne za lat 5, 10, 15 i 35. Zmieniać będzie się też podejście zbierającego te owoce, więc to, że dziewięciolatek bardzo się ucieszy z roweru na komunię nie oznacza wcale, że to samo dziecko siedem lat później nie rozliczy bezlitośnie rodziców z tego, że posłali je na religię z powodu 'co ludzie powiedzą', więc sorencja, mamusiu i tatusiu, jesteście hipokrytami.
Jestem mamą 17latka i świetnie wiem, jak to działa. Wiem też, ze rodzic może być bardzo zdziwiony tym, że choć pewne decyzje podejmował, kiedy dziecko miało dwa lata, żniwo zbiera 15 lat później i dziecko wówczas jest z tego powodu boleśnie wściekłe. Co więcej, ma w tym gniewie rację.
Przykład ze zmianą imienia jest idealny: absolutnie wierzę rodzicom mówiącym, że ich szkolne dzieci czują się całkowicie szczęsliwe z nowymi imionami, a nawet że rodzina stworzyła wokół tego opowieść. To nie zmienia faktu, ze wciąż jest to perspektywa rodziców małych dzieci. Te dzieci dopiszą do niej w pewnym momencie nową interpretację, a ponieważ w przypadku dzieci adoptowanych wszystkie historie kręcą się wokół fundamentalnego pytania 'kim jestem? dlaczego taka jest moja historia?' to zmiana imienia wywali niemal na pewno - pytanie, czy dziecko wtedy się utożsami z argumentacją rodziców, czy też uzna ją za kolejny akt podświadomego odrzucenia.
Może kiedyś było łatwiej o tyle, że jednak psychologia nie miała statusu nauki codziennego podorędzia, ale dziś, kiedy wszyscy jesteśmy spsychologizowani i zastanawiamy się nad własnym dzieciństwem, zmiana imienia ma małą szansę przejść bezrefleksyjnie u dorosłej osoby adoptowanej. I raczej na 90% będzie wspomnieniem wykorzystywanym na rzecz 'nie akceptowali mnie w całości i zrobili to dla siebie, nie dla mnie'.
Imię jest jedyną namacalną pamiątką po rodzinie pochodzenia (nawet jeśli nadał je personel szpitalny jest wciąż pamiątką własnej historii) i gmeranie przy tym jest zwyczajnie bardzo, bardzo ryzykowne dla rodziny adopcyjnej, bo to jest dokładnie to ziarno, które wyda owoce wiele lat później.
komentarz z którym nie mogę się nie zgodzić - jakie by to imię nie było powinno zostać jako część historii, tożsamości, coś co zawsze należało i nadal należy do tego dziecka;
UsuńMasz rację, wszystko co opisałeś kwalifikuje się pod krzywdzenie emocjonalne dzieci. Smutne , ale prawdziwe. Ciśnie mi się na język:" kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamieniem". Pewnie i na swoim podwórku znalazłabym trochę grzechów związanych z tym tematem...
OdpowiedzUsuńBardzo trafnie opisałeś sytuacje rodziców adopcyjnych, To prawda, u nas było podobnie - świat uporządkowany, każdy realizuje się zawodowo, hobby, siłownia, fitness, wyjazdy itp. I nagle mały, wielki człowiek zmienia wszystko. Pamiętam nasze początki, kiedy w końcu nasza córcia była już na domu;-0 Na szczęście człowiek ciągle się rozwija i zmienia, dorasta, zauważa co jest ważne, a co ważniejsze;-)
Co do imienia. Nasza Hania ma imię, które my jej wybraliśmy, choć drugie imię ma to , które wybrała jej mb jeszcze w szpitalu tuż po urodzeniu - te imie widniało na wypisie ze szpitala. Imię to zresztą było używane w pogotowiu rodzinnym, w którym do 7 miesiąca życia przebywała nasza córcia. Żeby było jeszcze bardziej "ciekawie" na ostatniej rozprawie adopcyjnej w sądzie okazało się, że nasze dziecko ma tak naprawdę na imię Maria - trzecie imię - nadane z urzędu, te "prawdziwe"!
Sama jeszcze na kursie w oa zastanawiałam się jak ma się do akceptacji przeszłości naszych dzieci sama zmiana aktu urodzenia????? To trochę tak wygląda jakbyśmy fałszowali życie, kłamali, jakbyśmy jednak chcieli odciąć nasze dzieci od korzeni. Choć z drugiej strony to cudowne uczucie trzymać ten nasz akt urodzenia NASZEJ córki. Rozdwojenie jaźni jak nic.
Pozdrawiam!!!
P.S. Zawsze z ciekawością Was czytam, choć rzadko się odzywam;-)
z aktem urodzenia rozdwojenie jaźni jest czasowe, to taka prawda oddana w depozyt, bo oryginalny akt jest przechowywany i do dyspozycji pełnoletniej osoby adoptowanej [jesli będzie chciała]. Wydaje mi się, ze to można spokojnie wyjaśnić, bo podobnie ma się rzecz z dziećmi urodzonymi dzięki dawstwu w UK - kochamy cię, jesteś nasza, a jesli kiedyś będziesz chciała poznać dane dawcy to kiedy skończysz 16 lat będzie taka mozliwośc, bo tak stanowi prawo. I moim zdaniem w tym jest sens głębszy (tu dorzucę Pikusiowi argument przeciwko jawności adopcji) bo ten czas dany rodzicom jest dany też własnie po to, aby przez 16 lat (albo 18, albo tyle ile zostało do pełnoletniości) rodzina się zbudowała we własnej tożsamości, a potem juz z tą tożsamością konfrontowała się z biologiczną historią dziecka. Bo wtedy jest już rodziną i sama siebie okresliła doświadczeniami, przygodami, wspomnieniami itd. Ma już własną historię.
UsuńDla mnie większym zdecydowanie rozdwojeniem jaźni jest to, że czasem gorliwi rodzice adopcyjni (znam taką rodzinę) informują dziecko, jak się nazywa jego MB lub OB, a nawet pokazują zdjęcie MB na Facebooku (autentyk). I co ma z tym zrobić dziesięciolatek? Ma mamę i tatę, ma swoje życie, żyje tez w okreslonym porządku prawnym, który nie dopuszcza takich kontaktów, a jednocześnie właśnie dostał pożywkę dla swojej fantazji. Dla mnie to jest własnie jeden z przykładów krzywdy emocjonalnej - dziecko zostało użyte przez rodziców, aby dać im poczucie, że są tacy gites, bo zachowali otwartość, ale to nie jest żadna otwartość - adopcja jest zamknięta, kontaktu nie będzie, bo rodzice i tak go nie przewidują. Więc po co dziecku wiedza o profilu MB na Facebooku?
Dla mnie adopcja może być zamknięta lub otwarta, ale jaka by nie była, powinna być konsekwentna i z jasnymi przekazami do dziecka. Jesli jest zamknięta to komunikat: nikt nie zmienia twojej przeszłości, wszystkie dokumenty są zachowane, ale polskie prawo mówi, że wiek 18 lat jest granicą. Do tego czasu musisz czekać ze swoją ciekawością, rozumiemy, to trudne, ale tak jest i będziemy w tym razem.
Jeśli otwarta to ustalić, na czym ta otwartość ma konkretnie polegać i tego się trzymać.
Mieszanie dzieciakowi w głowie spowoduje co najwyżej to, że nie poczuje się przynależne ani jednej rodzinie, ani drugiej, bo będzie cały czas rozerwane.
Zastanowiłam się nad krzywdzeniem emocjonalnym ze strony ra. To, co mi się osobiście rzuca w oczy - przynajmniej u dzieci adoptowanych jako nieco starsze - to trochę braku akceptacji zachowania, odzywek, nawyków dziecka. Wydaje mi się, że w rb jest często coś takiego, że dziecko jest doskonałe, bo jest. Co złego, to nie moje dziecko. Przynajmniej jest to dość częste. A w ra troszkę jest skupiania się na deficytach. I lęk. I zastanawiam się, czy taki niepokój, urabianie po części dziecka też nie jest odbierane jako krzywda? A jak jest w rz? Paulina
OdpowiedzUsuńW RZ jest wazna zmienna (przynajmniej ja tak ją znajduję i odczuwam). Po pierwsze mamy kontakt z RB, z czym się wiąże oczywiście ocean dygresji i różnych kwestii, ale po Twoim pytaniu myślę o czymś konkretnym, mianowicie o widzeniu dziecka w określonym kontekście. Jesli widzisz matkę, ojca i ich dziecko to tak banalne sprawy jak fizyczne podobieństwo... Po prostu dla nas dziedzictwo dziecka nie jest abstrakcją, obcujemy z nim na co dzień. To ma dobre strony (np. moja Mała ma b. charakterystyczny fenotyp - dla potencjalnego RA jej wygląd może być światłem ostrzegawczym i włączać alerty FAS, FASD, upośledzenie etc., ale ja znam jej OB i wiem, że oni są do siebie bardzo podobni; jej rozstaw oczu nie jest FASowy tylko dziedziczny), ale ma też strony ponure: nie wiem, czy inne RZ tak mają, ale mnie się czasem jest bardzo trudno odciąć od tego, co wiem.
UsuńRA mają niewiedzę w tym miejscu, w którym ja mam wiedzę - pewnie czasem ją przeklinacie, ale czasem może być błogosławiona. Może łatwiej wtedy właśnie unikać etykietowania?
Druga rzecz jest taka, że to 'widzenie w kontekście' rozciąga się też na całość funkcjonowania dziecka - im więcej wiesz o środowisku pochodzenia, tym (z jednej strony) masz więcej danych do układanki i możesz skuteczniej pomagać dziecku, ale z drugiej strony masz pokusę tłumaczenia różnych zachowań dziecka właśnie pochodzeniem. I ja nie umiem ocenić, czy to jest dobre czy nie, bo bywa dobre i bywa też złe - jest to w każdym razie trudne, jeśli ktoś rozpatruje pieczę długoterminową i faktyczne wychowywanie dziecka przez lata, a nie opiekę typu pogotowianego. Powiedziałabym ostrożnie, że mogłoby tu zaistnieć ryzyko 'samospełniającej się przepowiedni' w sensie: skoro babcia kończyła szkołę specjalną, matka kończyła szkołę specjalną, to o ciebie tez nie zawalczę, bo w sumie się spodziewałam, ze tak to się może skończyć.
I znów - może to własnie atut rodziców adopcyjnych, że tego kontekstu często nie znają? Może wtedy lepiej, skuteczniej się walczy?
Myślę też - tu polecę prywatą - o dwójce moich dzieci, jednym biolo, drugim pieczowym. Moje biolo jest dziwne, nie w sensie nieneurotypowe, tylko w sensie wyjątkowej nieodporności na sytuacje stresujące.
Fakt, chodziliśmy po różnych mądrych głowach, ale finalnie uznałam, że to jego uroda. Bywa nieco uciążliwe, kiedy dziewięcioletni kolega znienacka wpadnie w szał z powodu źle postawionej litery w zeszycie, ale wiecie, przywykłam.
Z kolei to pieczowe wcale nie jest takie dziwne jakby się tak dobrze zastanowić. Bywa niezwykle upierdliwe i kontrolujące. I teraz jako RZ myślę sobie 'hej, to zalatuje RADem'. Ale z drugiej strony jestem matką człowieka, który dziś skopał kanapę, bo nie wiedział, jak ma nazwać biedronkowego świeżaka. A mimo to nie myślę 'hej, zalatuje mi to ".
Więc. Więc nie wiem. Myślę, że dzieci to ogólnie wymagająca sprawa ;) I myślę, że w sumie rodzic powinien być z jednej strony waleczny, z drugiej mądry, ale z trzeciej też pokorny i oglądający każdą swoją myśl na kilka stron.
...tam wyżej miało być 'hej, zalatuje mi to -wstawić nazwę dowolnego zespołu o pięknej nazwie-".
UsuńMy adoptowaliśmy córkę kiedy miała roczek, i jest doskonała ;), wad brak (no dobra,prawie brak ;). Nie wiem czy to jest standardem,że w ra rodzice skupiają się na deficytach, nie mam pojęcia, chyba bym też tak nie generalizował.
OdpowiedzUsuńMówiłam o starszych dzieciach :) I wiadomo - zdarza się, moim zdaniem częściej niż w rb. Nie u wszystkich, jasne. P.
UsuńDo a. - zgodzę się, najważniejsze żeby przekaz ze strony ra był stały, konsekwentny i spójny. Osobiście jestem zwolennikiem "grania w otwarte karty", dostosowanego formą do wieku dziecka. Nasza córka wie,że to nie moja żona ją urodziła, że jest też jakiś inny tata. Zna ich imiona, kiedy poprosiła o pokazanie jej zdjęcia mamy biologicznej to to zrobiliśmy. Jeśli zacznie dopytywać, badać możliwość spotkania się, będzie sygnalizować że chciała by się spotkać z matką biologiczną to podejmiemy działania żeby takie spotkanie zorganizować - w miejscu wybranym przez nas, na naszych warunkach, na tyle na ile będziemy gotowi.
OdpowiedzUsuńZ tym "życiem w określonym porządku prawnym, który nie dopuszcza takich kontaktów" to nie do końca rozumiem. Czytałem ostatnio,że nawet po adopcji dziecka jego rodzice biologiczni mają niezbywalne prawo do kontaktu / kontaktów, chyba że sąd wydał postanowienie / wyrok wyraźnie tych kontaktów zabraniający. Ale może się mylę.
jeśli jest adopcja niepełna to inna para kaloszy, ale jeśli pełna to de facto RB nie ma szans kontaktu z dzieckiem, bo nie wie, gdzie jest i jak się nazywa (nowe nazwisko).
UsuńWolałabym jednak, aby o praktyce wypowiedzieli się rodzice adopcyjni, bo ja jako 'zastępcza' nie ocieram się o ten problem. Fakt, słyszałam o niusie, że 'teoretycznie po adopcji RB mają prawo do kontaktu', ale też ten nius został obalony przez dyskutantów w jakiejś internetowej dyskusji, a nie pamiętam, czym był obalony.
Niech się więc mądrzejsi wypowiedzą :)
Nie wiem czy to nius czy obowiązujące regulacje prawne-na pewno można znaleźć w internecie informacje wyglądające na rzetelne,które mówią o tym "niezbywalnym prawie do kontaktu".
UsuńMy mamy adopcję pełną ale mama biologiczna zna nasze nazwiska, wie w jakim mieście mieszkamy - na początku byliśmy dla córki rz.
ale czy niezbywalne prawo do kontaktu dotyczy prawa dziecka czy rodzica? Bo niezbywalne prawo do kontaktu można też interpretować jako prawo realizowane po 18 rż, co polskie prawo zapewnia dziecku, natomiast rodzicowi niczego tu nie oferuje, skoro został pozbawiony prawomocnym wyrokiem praw i władzy rodzicielskiej.
UsuńJeśli zaczęliście od RZ to sytuacja jest zupełnie inna, wiadomo. Tu siłą rzeczy nie ma anonimowości.
Kiedyś wdałem się w dyskusję na temat prawa do styczności rodziców biologicznych z dzieckiem, które zostało już adoptowane.
UsuńNiestety nie mogę podać namiarów, ponieważ miało to miejsce na zamkniętym forum moderatorskim Naszego Bociana.
Ale swoje zdanie mogę wkleić:
„Mam wrażenie, że jednak prawo nie wyraża się jednoznacznie na temat kontaktów rodziców biologicznych z dzieckiem, które zostało adoptowane. Wszystko może więc być tylko kwestią interpretacji, a na dobrą sprawę bardzo indywidualnego podejścia do tak zwanego „dobra dziecka”. Wprawdzie osoby z naszego OA uważają, że rodzice biologiczni takiego prawa nie mają oraz również rodzice adopcyjni nie mogą poszukiwać rodziców biologicznych dziecka, które adoptowali, to być może jest to jednak kwestia dyskusyjna.
Przeczytałem dzisiaj Kodeks rodzinny i opiekuńczy i z ciekawszych rzeczy znalazłem tylko to:
Art. 119(1).
§ 1. Rodzice mogą przed sądem opiekuńczym wyrazić zgodę na przysposobienie swego dziecka w przyszłości bez wskazania osoby przysposabiającego. Rodzicom, którzy wyrazili taką zgodę, władza rodzicielska i prawo do kontaktów z dzieckiem nie przysługują. Zgodę tę mogą odwołać przez oświadczenie złożone przed sądem opiekuńczym, nie później jednak niż przed wszczęciem sprawy o przysposobienie.
§ 2. Przepisy o przysposobieniu za zgodą rodziców bez wskazania osoby przysposabiającego stosuje się odpowiednio, jeżeli jedno z rodziców wyraziło taką zgodę, a zgoda drugiego nie jest do przysposobienia potrzebna. Przepisu tego nie stosuje się, jeżeli porozumienie się z drugim rodzicem napotyka trudne do przezwyciężenia przeszkody.
§ 3. Przepisy o przysposobieniu za zgodą rodziców bez wskazania osoby przysposabiającego stosuje się odpowiednio również wtedy, gdy rodzice przysposabianego są nieznani albo nie żyją, jeżeli sąd opiekuńczy w orzeczeniu o przysposobieniu tak postanowi.
Wynika z tego, że w sytuacji, gdy zgodę na przysposobienie wyraził opiekun prawny (np. rodzic zastępczy) niebędący rodzicem biologicznym (któremu prawa rodzicielskie zostały odebrane), to takie prawo do kontaktów przysługuje. Chyba, że w samym orzeczeniu o przysposobieniu może być jakaś dodatkowa klauzula. No ale rodzic biologiczny tego nie wie.
Znalazłem też dwa odmienne podejścia do tematu:
http://poradnia-prawna-tkopd-gdansk.blogspot.com/2014/03/kontakt-rodzicow-i-innych-krewnych.html
Ustawodawca co prawda nie uregulował sytuacji kontaktów dziecka postadopcyjnego expressis verbis (wprost), jednakże z celu i charakteru przysposobienia pełnego i całkowitego (a więc otrzymanie nowego aktu urodzenia, otrzymanie nowego nazwiska, utrzymywania tajemnicy przysposobienia czy w przypadku przysposobienia całkowitego- nierozwiązywalny charakter stosunku) bezdyskusyjnie wydaje się, że wszelkie prawa krewnych biologicznych (w tym do kontaktów) wygasają.
http://www.adwokat-rodzinny.pl/27,58,Adopcja%20(przysposobienie
W następstwie adopcji władza rodzicielska rodziców biologicznych ustaje. (…) Jedyny wyjątek stanowi prawo do kontaktów z dzieckiem – prawo to jest niezależne od władzy rodzicielskiej, zatem nawet po wygaśnięciu władzy rodzicielskiej mają oni prawo domagać się osobistej styczności z dzieckiem. W takiej sytuacji warto pamiętać, że przesłanką pozbawienia rodziców biologicznych prawa styczności z dzieckiem może być jedynie poważne zagrożenie dobra dziecka. Przykładowo można wskazać, że jeżeli adoptowane dziecko uważa się za dziecko osoby, która je adoptowała, albo jeżeli rodzice biologiczni zostali pozbawieni władzy rodzicielskiej w następstwie znęcania się nad dzieckiem, to należy przyjąć, że dobro dziecka przemawia za pozbawieniem ich prawa styczności z adoptowanym dzieckiem.”
cdn...
Na pocieszenie mogę stwierdzić, że nikt nie poparł mojego stanowiska, chociaż starałem się go bronić:
Usuń„Początkowo, też tak myślałem, że autor łączy dwie różne sprawy. Wychodzi od adopcji, a potem pisze o sytuacji, gdy tylko są odebrane prawa rodzicielskie.
Jednak zwróciłem uwagę na ostatni fragment (który jest przecież kontynuacją całej myśli):
"Przykładowo można wskazać, że jeżeli adoptowane dziecko uważa się za dziecko osoby, która je adoptowała,(...) to należy przyjąć, że dobro dziecka przemawia za pozbawieniem ich prawa styczności z adoptowanym dzieckiem."
Problem polega na tym, że ten drugi cytat (czyli pierwszy cytowany artykuł) jest też pewną interpretacją przepisów i niestety ma on w sobie fragment "bezdyskusyjnie wydaje się". Moim zdaniem, albo coś jest "bezdyskusyjne", albo "się wydaje".”
Jednak gdy teraz na ten problem patrzę, to pocieszające jest to, że tego prawa (styczności) można rodziców biologicznych pozbawić, a przynajmniej zakazać zbliżania się i kontaktowania z dzieckiem. Ostatecznie w świetle prawa są oni chyba (no właśnie "chyba") zupełnie obcymi osobami.
no więc właśnie dla mnie to jest sprzeczność, bo z chwilą postanowienia o pozbawieniu praw (tzn. uprawomocnienia tego postanowienia) relacja RB wobec dziecka staje się taka sama, jak relacja pani z cukierni wobec tego dziecka. Nie mam żadnej podstawy do tego, aby umożliwić pani z cukierni kontakty z moim dzieckiem, poza moją dobrą wolą oczywiście.
UsuńZauważcie, że to, co powoduje ciągłość relacji biologicznej po adopcji to właśnie prawo dorosłego adoptowanego do wglądu w akt urodzenia, dzięki któremu będzie mógł/mogła odnaleźć rodzeństwo czy RB.
Ktoś mógłby więc powiedzieć: "aha, czyli to właśnie dowodzi, że relacja biologiczna jest jednak święta i niepodważalna, bo nawet mimo adopcji dziecko jest na jakimś polu prawnym w dalszym ciągu rozpoznawane, jako potomek X i Y, z którymi może się kontaktować".
Tylko że to jest głupie "aha", bo właśnie sednem tego rozwiązania jest przyznanie wszelkich praw dziecku (dorosłemu dziecku), a nie rodzicowi biologicznemu. Rodzic biologiczny może sobie taką rzekę łez wypłakać, a nie ma prawa oficjalnie poszukiwać dziecka, do którego stracił prawa.
Wiadomo, że może to robić nieoficjalnie, ale jeśli by mu się udało to wtedy akurat rodzice adopcyjni i samo dziecko mogą sprawę skierować na drogę sądową i wygrają (choćby zasada naruszania miru domowego).
To ja się po raz pierwszy odezwę - choć od dawna czytam bloga i komentarze z wypiekami na twarzy :)
UsuńW przypadku kontaktów RB z dzieckiem jest tak:
Art. 113 kro: [Prawo i obowiązek utrzymywania kontaktów]
§ 1. Niezależnie od władzy rodzicielskiej rodzice oraz ich dziecko mają prawo i obowiązek utrzymywania ze sobą kontaktów.
Czyli pozbawienie władzy to nie jest pozbawienie prawa do kontaktów
1. i to jest moim zdaniem olbrzymia dziura w przepisach - powinno być raczej na odwrót - w przypadku pozbawienia władzy to sąd powinien decydować czy i w jakim zakresie rodzice zachowują prawo do kontaktów Obecnie jest tak, że mimo pozbawienia RB władzy rodzicielskiej zachowują oni prawo do kontaktów z dzieckiem, chyba że sąd ich tego wyraźnie pozbawi. W praktyce podobno zdarzają się sytuacje, że sąd poucza RB o tym, że nadal mają oni prawo do kontaktów, i zdarza się, że dopiero wtedy RB zaczynają się pojawiać w RZ albo w placówce. Jak wtedy skierować takie dziecko do adopcji? Co więcej, w każdej chwili mogą złożyć wniosek o przywrócenie im praw (bez żadnych warunków wstępnych, bez odstępu czasowego między nowym wnioskiem a poprzednim itp.), a to oznacza, że sąd ten wniosek musi rozpoznać, co w efekcie wstrzymuje procedurę adopcyjną - zob. poniższy przepis:
Art. 111 [Pozbawienie]
§ 1. Jeżeli władza rodzicielska nie może być wykonywana z powodu trwałej przeszkody albo jeżeli rodzice nadużywają władzy rodzicielskiej lub w sposób rażący zaniedbują swe obowiązki względem dziecka, sąd opiekuńczy pozbawi rodziców władzy rodzicielskiej. Pozbawienie władzy rodzicielskiej może być orzeczone także w stosunku do jednego z rodziców.
§ 1a. Sąd może pozbawić rodziców władzy rodzicielskiej, jeżeli mimo udzielonej pomocy nie ustały przyczyny zastosowania art. 109 § 2 pkt 5, a w szczególności gdy rodzice trwale nie interesują się dzieckiem.
§ 2. W razie ustania przyczyny, która była podstawą pozbawienia władzy rodzicielskiej, sąd opiekuńczy może władzę rodzicielską przywrócić.
Tylko że to, czy ustała przyczyna, sąd orzeka dopiero po zbadaniu sprawy, więc we wniosku o przywrócenie praw można napisać cokolwiek, a sąd musi przeprowadzić całe postępowanie - a takie sprawy rozpoznawane są wyłącznie na rozprawie, więc trzeba czekać na termin, potem apelacja itp. W efekcie słyszałam o sytuacjach, w których dzieci spotykają się jednocześnie z RB i kandydatami na RA i niosą ciężar tajemnicy - żeby się nie wygadały przez RB, bo wtedy pojawi się z ich strony wniosek o przywrócenie praw. Nie wiadomo, jak coś takiego wpływa długofalowo na psychikę dziecka...
2. inna sytuacja zachodzi jeśli rodzice zgadzają się na przysposobienie dziecka bez wskazania osoby przysposabiającej (tzw. przysposobienie pełne nierozwiązywalne) - z tą chwilą tracą prawo do kontaktów. Ale taką zgodę mogą odwołać do czasu wszczęcia sprawy o przysposobienie i wtedy odzyskują pełnię praw.
Natomiast momentem przełomowym w przypadku RB których pozbawiono władzy rodzicielskiej jest uprawomocnienie się postanowienia o przysposobieniu. Brak prawa do kontaktów wynika z poniższego przepisu:
Art. 121 [Przysposobienie pełne]
§ 1. Przez przysposobienie powstaje między przysposabiającym a przysposobionym taki stosunek, jak między rodzicami a dziećmi.
§ 2. Przysposobiony nabywa prawa i obowiązki wynikające z pokrewieństwa w stosunku do krewnych przysposabiającego.
§ 3. Ustają prawa i obowiązki przysposobionego wynikające z pokrewieństwa względem jego krewnych, jak również prawa i obowiązki tych krewnych względem niego.
§ 4. Skutki przysposobienia rozciągają się na zstępnych przysposobionego.
Ustanie praw i obowiązków wynikających z dotychczasowego pokrewieństwa oznacza również ustanie praw do kontaktów.
mam nadzieję, ze trochę rozjaśniłam temat (bo to akurat działka, o której mam pojęcie :). Przepraszam za długi post i jeszcze raz przekazuję wyrazy mojego najgłębszego podziwu i szacunku dla Majki i Pikusia :)
Super, że mamy specjalistkę :)
UsuńOkej, to wobec tego chciałabym zweryfikować informację od pracownic OA, które wyłożyły i zinterpretowały mniej więcej to, co napisałaś wyżej, ale z taką uwagą, że jeśli sąd postanawia odebrać prawa RB i oni zaapelują, to po zakończonej apelacji (zakładając, że sąd drugiej instancji podtrzyma postanowienie sądu pierwszej instancji, czyli pozbawia praw i władzy) tacy rodzice nie mogą już złożyć wniosku o przywrócenie praw.
Klarowano mi to, bo u nas jest taka sytuacja, że rodzice zostali pozbawieni praw, ale od postanowienia odwołało się tylko jedno z nich. Drugie ma w tej chwili prawomocnie odebrane prawa, zaś pierwsze apeluje.
I konkluzja ludzi z OA jest taka, ze jeśli sąd apelacyjny podtrzyma postanowienie o pozbawieniu praw rodzicielskich, to rodzic apelujący nie będzie mógł już złożyć wniosku o przywrócenie praw ( = tak jakby postanowienie sądu apelacyjnego odbierało tę możliwość), zaś rodzic pozbawiony już wcześniej praw nadal będzie mógł to zrobić.
No i - czy to jest prawda?
Zastanawiam się, dlaczego tylko apelacja ma działać jak anulacja prawa do złożenia wniosku o przywrócenie praw?
Z drugiej strony możliwości RB, aby hamować proces 'uwalniania' dzieci są wręcz nieprawdopodobne, serio...
Język prawniczy jest dla mnie zbyt skomplikowany (zdecydowanie wolę język programowania). Jednak opierając się na rachunku prawdopodobieństwa, dochodziłem do wniosku, że brak precedensu, musi potwierdzać istnienie jakiegoś zapisu, na którym opierają się prawnicy rodziców biologicznych i nie nękają rodziców adopcyjnych. Dziękuję więc za asa, którego schowam do rękawa.
UsuńKrótko odniosę się jeszcze do okresu, gdy rodzice adopcyjni już spotykają się z dzieckiem, a rodzic biologiczny cały czas ma prawo do odwiedzin i złożenia wniosku o przywrócenie praw rodzicielskich. My staramy się zawsze blokować ewentualne kontakty z rodzicami biologicznymi. Nie ma szans, aby dziecko się nie wygadało. Pewnie nie powinienem o tym pisać, ale odsyłamy ich od Annasza do Kajfasza, korzystając z pomocy asystentów rodziny i koordynatorów pieczy zastępczej. Alternatywą jest przynajmniej kolejny rok oczekiwania na rozprawę w sądzie drugiej instancji i trauma rodziców adopcyjnych.
Tata Sasetki i Marudy nie ma pojęcia, że jego dzieci są już po rozprawie o przysposobienie i w tej chwili nie ma już nic do powiedzenia. Jednak kiedyś zadzwoni i się dowie. Najwyżej przyjdzie nas podpalić.
Z tymi kontaktami aż do adopcji (też to słyszeliśmy od OB, którego poinformował o tym sędzia) to jedna z największych i najbardziej szkodliwych bzdur ever, i jest to rzecz, która IMO powinna zostać wykreślona z Kodeksu ze skutkiem natychmiastowym. Trzeba byc albo debilem, albo psychopatą, albo jednym i drugim, aby wpaść na taki pomysł: adopcja w uproszczeniu polega na zawiązaniu nowej rodziny, a żeby ta rodzina była stabilna, wszystkie strony (w tym dziecko) muszą ten układ zaakceptować i się pod nim symbolicznie podpisac. Nie da się wejsć w nowy układ będąc cały czas w starym. Analogia z budowaniem nowego związku i jednoczesnym spotykaniem się z eks partnerem/rką jest być może śmiała, ale oddaje sens.
UsuńW mojej ocenie ten zapis wynika oczywiście z dostrzegania i respektowania praw świętych rodziców biologicznych i tradycyjnie pomija w ogóle perspektywę samego dziecka oraz jego/jej odczucia.
Doprecyzuję tylko że tata Sasetki i Marudy tylko raz próbował się skontaktować z nami w czasie spotykania się dzieci z rodzicami adopcyjnymi. Napisałam sms że w związku z nieregularnymi spotkaniami, zawieszam je i może się w tej sprawie kontaktować z Pcpr-em. Więcej nie podjął tematu, tak więc chyba nie ma powodu żeby nas podpalić.
UsuńPrawdę mówiąc nie wiem skąd pomysł, że nieskuteczna apelacja miałaby zamykać drogę do wniosku o przywrócenie władzy rodzicielskiej, a brak apelacji przez RB zostawiałby drogę otwartą. Nie ma takiego przepisu. Apelacja polega po prostu na ponownym zbadaniu i rozstrzygnięciu sprawy przez sąd wyższej instancji, ale jej złożenie i negatywny wynik dla RB niczego nie zmieniają w możliwości złożenia wniosku o przywrócenie praw.
UsuńProblem chyba polega na tym, że pozbawienie władzy rodzicielskiej jest instytucją "ogólnego przeznaczenia" i nie zawsze jest wstępem do adopcji. Np. pozbawia się władzy rodzicielskiej tylko jednego z rodziców, a drugi zachowuje pełnię praw i osobiście wychowuje dziecko i ono nawet nie jest w pieczy zastępczej bo drugi rodzic jest OK.
Być może rozwiązaniem byłby przepis, który kończyłby możliwość kontaktów z RB jeśli dziecko zostałoby zakwalifikowane do przysposobienia.
Pozostaje ewentualnie kwestia uwrażliwienia sądów na pojęcie "zagrożenia dobra dziecka" i może doprowadzenie do jego przedefiniowania w praktyce stosowania prawa. Sąd może bowiem zakazać kontaktów "Jeżeli utrzymywanie kontaktów rodziców z dzieckiem poważnie zagraża dobru dziecka lub je narusza, sąd zakaże ich utrzymywania." Obecnie interpretacje idą w kierunku bardzo zawężającym: "Ze względu na charakter prawa do osobistej styczności z dzieckiem odebranie rodzicom tego prawa może nastąpić wyjątkowo, np. gdy utrzymywanie osobistych kontaktów rodziców z dzieckiem zagraża jego życiu, zdrowiu, bezpieczeństwu bądź wpływa demoralizująco na dziecko." Czyli w założeniu fakt, że dziecko jest zakwalifikowane do adopcji, a może nawet już się spotyka z RA to nie jest wystarczający powód do zakazania kontaktów (bo nie zagraża życiu, zdrowiu ani bezpieczeństwu...). Na razie jak rozumiem brak badań dotyczących zagrożeń zdrowia psychicznego dzieci w takiej sytuacji?
No i osobiście spotkałam się z RA, których dzieci "nie wygadały się" mimo równoległych spotkań z RB. Adopcje zostały pomyślnie sfinalizowane. Ale nie chcę myśleć, jak te dzieci się czuły...
Sama jestem w gronie oczekujących i pewnie jeszcze poczekam, ale nie jestem pewna, czy przyjęlibyśmy propozycję adopcji dzieci, które nadal spotykają się RB...
A swoją drogą myślę że w wielu przypadkach np. gdy spotkania są regularne a dziecko na tyle duże że ma świadomość kim są jego rodzice, obydwie strony mają prawo do pożegnania. Utrzymywanie w tajemnicy pojawienia się kandydatów na Ra trochę etycznie mi zgrzyta, ale szczerość to niebezpieczeństwo uaktywnienienia się Rb i znaczne opóźnienie adopcji, o którym już tu pisaliście. Bardzo się boję takich sytuacji i podejmowania decyzji w poczuciu naszej niedoskonałości. Dotychczas jakoś udawało się względnie bezboleśnie rozwiązywać ten problem, ale czy zawsze nasze decyzje były słuszne? W każdym razie patentu nie mamy i w każdym przypadku musimy reagować intuicyjnie, myśląc przede wszystkim o dziecku a dopiero potem o jego Rb.
Usuńdla mnie pomysł wiązania dziecka tajemnicą o planowanej adopcji jest pomysłem nieakceptowalnym etycznie. Tak, rozumiem, że wynika to z polskich realiów, ale uważam, ze nie można tego usprawiedliwić. Przepraszam, ale nie. I sądzę też, ze cena takich adopcji może być bardzo wysoka, tyle że z kosztem rozciągniętym w czasie, więc niewidocznym w chwili, kiedy ten pomysł jest realizowany.
UsuńKażdy człowiek ma prawo do pożegnania, każdy. Nawet najgorszy rodzic, nawet najmłodsze dziecko. Nawet odchodzące zwierzę, jeśli było kochane. Te dzieci są kochane, ktoś je za chwilę będzie kochał nad życie i ktoś kochał je w ich pierwszym okresie życia, choćby była to babcia, położna czy rodzic zastępczy.
A mimo to usprawiedliwiamy wpychanie tych dzieci w najgorszy z możliwych konflikt lojalności :( Jak one mają potem pożegnać się w swoich głowach z rodzicami biologicznymi, skoro wisi nad nimi świadomość, że musiały się ich wyprzeć, bo zostały o to poproszone?
Żeby było jasne. Nigdy nie prosilismy dzieci żeby ukrywały coś przed Rb, ani zresztą przed nikim. Moje wątpliwości w przypadku Sasetki i Marudy polegały na tym, że nie pozwoliłam im się ostatecznie pożegnać. Tata przez kilka miesięcy się nie odzywał, dzieci już poukladały sobie(czy mi się tak wydaje???) że będą miały nową mamę i tatę, zaczęły tych nowych rodziców poznawać i wtedy odezwał się tatuś... Stchórzyłam. Bałam się wniosku o przywrócenie praw i odroczenia adopcji. Czy skrzywdziłam tatę? Może. A dzieci? Może też? Ale gdyby wniosek wpłynął, a dzieci spedziłyby u nas następne miesiące w oczekiwaniu? Sasetka chciała już nową mamę. Scenariusze mogłyby być różne a każdy z nich mógł w jakiś sposób krzywdzić dzieci, Rb, Ra. Na tamten moment podjęliśmy taką decyzję. Pewnie nie dowiemy się czy słuszną i nadal nie wiem jaką podejmiemy następnym razem.
UsuńMajka, Pikuś pisał o Sasetce i Marudzie. Wiem, że to nie jest ten case. Odnosiłam się do historii rodzin, które adoptowały dzieci spotykające się równocześnie z RB i proszone o to, aby zachować w tajemnicy fakt istnienia potencjalnych RA.
UsuńW sytuacji, do której się odnosisz, OB został w jakimś planie skrzywdzony niemożnością pożegnania. Dzieci prawdopodobnie przeszły proces razem z Wami, więc o nie bym się nie martwiła, bo z ich perspektywy RB byli nieobecni, co uczyniło miejsce na otwarcie nowego rozdziału historii adopcyjnej. Tu więc zapewne wszystko poszło dobrze.
Wracając do OB: myślę, że w takiej sytuacji pożegnanie może się odbyć także po fakcie, o ile ten człowiek się jeszcze z Wami skontaktuje. Wtedy pomyślicie, jak to przeprowadzić, aby dać również jemu możliwość zamknięcia tej historii.
Swoją drogą szkoda, że nie mamy w 'programie' takiego elementu, jak przygotowywanie RB do rozstania z dziećmi. To można robić, choć akurat chyba nie powinna robić tego RZ (na którą w praktyce często to niestety spada); wydaje mi się, że powinien robić to OA zapraszając rodziców na warsztaty, kurs czy choćby spotkanie, na którym pogada się od serca o nowej sytuacji i towarzyszących jej emocjach. Ostatecznie to OA proceduje adopcję, więc powinien zadbać o wszystkie jej strony, nie tylko o RA i dzieci.
długi czas się zastanawiałam, dlaczego mamy taką rozbieżność odczuć i opinii na temat adopcji otwartej, bo już któryś raz wspominasz, Pikusiu, o tym, że adopcja otwarta - nie. Z kolei Dawid pisze, że właśnie taką formę wybrali z żoną, czyli: hej, to jest możliwe.
OdpowiedzUsuńI wydaje mi się, że odkryłam przyczynę naszego 'protokołu rozbieżności'.
Myślałam o tym sporo, również w kontekście trzech znanych mi rodzin, które wybrały adopcję otwartą. Co rozumiem przez AO w tym przypadku: MB nie jest osobą anonimową dla RA, dziecko zna MB (konkretnie: jest to osoba, ktora pojawia się np. raz w roku na urodzinach dziecka albo w czasie i miejscu wybranym przez obie rodziny), dziecko ma dostęp do zdjęć. Ma też klarowność, ze rodziną jest RA, zaś MB jest mamą biologiczną.
I znam też sporo relacji zagranicznych, w tym badań, opisujących praktykowanie takiej adopcji - tu jest całe spektrum od samych zdjęć RB aż po bezpośredni kontakt.
Z drugiej strony nie sposób nie zgodzić się z Twoim argumentem, Pikusiu, o tym, że średnio widzisz 'swoich' RB utrzymujących kontakt z ich wyadoptowanymi dziećmi, co, jak uważasz, mogłoby być niebezpieczne i dla samych dzieci, i dla ich rodziców adopcyjnych, i dla całego układu rodzinnego.
No i terminem kluczem, który olśnił mnie dopiero wczoraj, jest hasło "adopcja ze wskazaniem" (AZW).
Wszystkie trzy znane mi osobiście rodziny od adopcji otwartej adoptowały poprzez wskazanie. Zaczęłam też przerzucać badania pod wpływem tego odkrycia, żeby sprawdzić, czy w badawczych grupach adopcji otwartej są w ogóle dzieci z historią taką jak nasza, czyli: dzieci zabrane rodzinie biologicznej przez system, potem odebranie praw rodzicielskich, potem adopcja i potem utrzymywanie kontaktu z RB. Nie znalazłam takiej grupy (nie znaczy to, że jej nie ma, ale jeśli istnieje to z pewnością jest to mniejszość). Grupy od adopcji otwartej (są to głównie grupy amerykańskie) mają historie typu 'amerykański film klasy B", który każdy z nas na pewno kojarzy, czyli kobieta zachodzi w ciążę, zgłasza się do agencji adopcyjnej i wybiera przyszłych rodziców dla swojego dziecka.
Moim zdaniem to jest sedno, które nam wszystkim umknęło!
Doszłam do tego, że jest to absolutnym rdzeniem całego tego układu: to, że rodzic biologiczny nigdy nie planował bycia rodzicem swojego dziecka. Od początku fokusował się na oddaniu dziecka do adopcji i pod tym kątem się ustawiał/a psychicznie. Że to nie jest dziecko, które ja wychowam i w związku z którym mam życiowe plany, tylko jest to dziecko, dla którego chcę znaleźć docelową rodzinę i skupiam się na tym, aby ta rodzina była najlepsza.
Nasze 'pieczowe' dzieci mają kompletnie inną opowieść. To są dzieci, które nie zostały przez nikogo dobrowolnie oddane - one zostały odebrane rodzicom. Bardzo ważna różnica. Z niej, moim zdaniem, wynika cała reszta, o której piszesz, Pikuś.
Budowanie otwartej rodziny tam, gdzie od początku obie strony mają jasność swoich przyszłych ról, czyli jest MB/RB chcący znaleźć dziecku rodziców i odczuwający wdzięczność do RA za to, że dadzą dziecku dom i rodzinę, prawdopodobnie całkowicie zmienia przyszłość takiego układu. Te strony nie są dla siebie zagrożeniem (choć pewnie dla RB i dla RA tak czy inaczej emocjonalnie będzie to trudne). Obie strony jednak budują układ na własnych, świadomych i dobrowolnych decyzjach.
Z kolei nasze dzieciaki to dzieci ludzi, którzy nigdy nie planowali oddania tych dzieci (gdyby taki plan zaistniał to dzieci zostałyby oddane po urodzeniu) i którzy najczęściej odczuwają dzieci jako swoją własność, którą bezprawnie im się zabiera (jak to ujął pewien ojciec biologiczny, którego dzieci są w RZ "moje dzieci. Moje - nie państwa, nie systemu'). Czy w takiej sytuacji realne jest w ogóle zaakceptowanie nowych rodziców w życiu tych dzieci, odsunięcie się na boczny plan i przyjęcie z wdzięcznością przysłowiowego zaproszenia na komunię, gdzie nie będzie się bohaterem dnia, a zaledwie jednym z gości towarzyszących dziecku i jego adopcyjnym rodzicom?
cdn.
I druga ważna rzecz: dzieci oddawane dobrowolnie, przez AZW, to ze statystycznym prawdopodobieństwem dzieci, które zostały przekazane innej rodzinie zanim miały szansę zostać skrzywdzone. Czyli rodzina adopcyjna będzie mieć inny background w tym przypadku niż RA adoptująca dzieci 'z pieczy' - np. odpada wkurw na RB za to, że zrobiła dziecku/dzieciom coś strasznego, co też pewnie w dużym stopniu wpływa później na wzajemne relacje. I z drugiej strony dokładnie ten sam schemat może też wpływac na to, że taka RB będzie mniej 'spatologizowana' (sorry za słowo), a więc ewentualny późniejszy kontakt będzie kontaktem względnie bezpiecznym dla wszystkich, bo czasem różnicę między rodziną jako tako funkcjonującą, a rodziną już dysfunkcyjną czyni to jedno dodatkowe dziecko, po którego urodzeniu cały układ się załamuje, bo o ile rodzice radzili sobie jakoś z trójką, to czwarte okazuje się już ponad siły emocjonalne, wychowawcze, intelektualne i ekonomiczne.
UsuńTyle wymyśliłam. Ma to sens? Bo jeśli ma to dla dzieci 'pieczowych' istniałaby w gruncie rzeczy opcja poadopcyjnego kontaktu z RZ jako tego bezpiecznego pomostu, bądź po prostu piecza zastępcza długoterminowa, ale raczej odpadałoby nawiązywanie kontaktu z RB po adopcji.
No i AZW, ktora obecnie jest zwalczana i de facto nielegalna poza krewnymi, nakazuje inaczej patrzeć na sprawę i to właśnie w AZW należałoby szukać furtki do praktykowania adopcji otwartej.
Ja bym się nawet pokusił o pewną analogię: adopcja ze wskazaniem, vs. adopcja z rodziny zastępczej. Pewnie podchodzę do tematu nieco inaczej niż kobieta (bo nigdy nie byłem i nie będę w ciąży), ale dla mnie taka Smerfetka czy Plotka, różni się od moich córek biologicznych tylko moim stanem umysłu. W tym pierwszym przypadku celem jest inna rodzina.
UsuńI być może jest tak, że w odniesieniu do dzieci które są z nami od urodzenia, ich rodzice adopcyjni traktują nas tak jak rodziców biologicznych. Zwyczajnie nie interesuje ich adopcja otwarta... z nami. Zobaczymy jak będzie w przypadku Plotki.
Do tego co napisałaś (pod czym się podpisuję), dodałbym adopcję poprzez rodzinę zastępczą. Nie chcę być adwokatem Dawida (mimo, że dobrze się znamy), jednak uważam że takie przypadki są otwartością trochę wymuszoną i niechcianą... ale są.
czas pokaże, czy te słowa nie były prorocze...;)
UsuńMy swoim dzieciom imię zmieniliśmy. Nie wiem dlaczego miałabym mieć do tego mniejszą legitymację niż urzędnik USC, który młodszemu imię wymyślił (a na dodatek namyślał się tak długo, że RZ w którym przebywało mówiło na dziecko zupełnie inaczej bo jakoś trzeba było się do niego zwracać i imieniem nadanym w USC nikt nigdy się do dziecka nie zwracał). Starszakowi imię nadała MB - zostawiliśmy je na drugie imię. Oboje znaleźli się w RA jako niemowlęta.
OdpowiedzUsuńCo do wiedzy/niewiedzy RA o RB. My często wiemy dość sporo z tym, że są to informacje podane przez osoby trzecie (OA, który wiedzę ma zazwyczaj z opieki społecznej itp.). Przez to niektórzy mają tendencję do tworzenia własnych "filmów" i "projekcji" nt. tego co dzieci po RB "odziedziczyły". Stąd też to skupianie się na deficytach i lęki.