Komentarz
pod ostatnim wpisem, skłonił mnie do rozważenia tematu powrotów,
dotyczących dzieci, które znalazły się w nie swojej rodzinie. Z
rodziny zastępczej dziecko może wrócić. Może również wrócić
z rodziny adopcyjnej. Następnym razem opiszę moje postrzeganie
powrotu do rodziny biologicznej. Mogę tylko nadmienić, że w mojej
ocenie, teoria rozjeżdża się z praktyką... i to bardzo.
Dzisiaj
postaram się przedstawić możliwość powrotu donikąd.
Zwrotki,
to potoczne określenie dzieci, które będąc już w rodzinie
adopcyjnej, albo zastępczej, ponownie znajdują się „na bruku”.
Znowu wracają do systemu, który będzie się starał znaleźć
kolejną rodzinę, wymazać poczucie straty, odrzucenia – chociaż
wszyscy wiedzą, że nie jest to możliwe, a przynajmniej nie do
końca.
Niektórzy
zapewne się zastanawiają, jak to możliwe? Być może dla nich, w
przypadku rodziców zastępczych, na których cały czas kładzie się
cieniem fakt pobierania pieniędzy na utrzymanie dziecka, jest to w
jakiejś mierze zrozumiałe. Ale jak to jest możliwe w przypadku
rodziców adopcyjnych, którzy często latami wyczekiwali tej
wymarzonej córeczki, albo synka?
Zacznę
może od statystyki. W latach od 2010 do połowy 2017, wystąpiło
507 rezygnacji z adopcji, skutkujących powrotem dziecka do placówki
lub rodzinnej pieczy zastępczej. W tym czasie miały miejsce 29164
sprawy o przysposobienie, które skutecznie umieściły dziecko w
rodzinie adopcyjnej. Jest to więc mniej niż 2% przypadków
„zwrotek”. Zapewne można się sprzeczać, czy to dużo, czy
mało. Dla porównania, we Francji jest to około 4%, w Niemczech i
USA – 12%, a w Szwajcarii nawet 20%. Chciałbym wierzyć, że (w
przypadku Polski) jest to wynikiem dobrego systemu szkoleń i doboru
właściwych rodziców do danego dziecka. Może też być jednak tak,
że dużą rolę odgrywa poczucie wstydu przed rodziną i otoczeniem,
lęk przed oceną, przed posądzeniem o niekompetencję, wreszcie
uczucie zwyczajnej przyzwoitości, że przecież tak się nie godzi.
W wielu przypadkach występuje poczucie porażki i żalu, chociaż do
rozwiązania adopcji nie dochodzi. Dlaczego takie sytuacje mogą mieć
miejsce?
Adopcja
to połączenie dwóch żywiołów. Każda ze stron wnosi własną
historię i oczekiwania. Dziecko często ma za sobą doświadczenia
rozmaitych nadużyć – przemocy, zaniedbania. Ma poczucie braku
miłości i bezpieczeństwa, ma świadomość, że było odrzucone
(często wiele razy). Druga strona zapewne chce być mądrym i
kochającym rodzicem. Jednak bywa, że jeszcze nie do końca godzi
się z własną historią (związaną z niemożnością posiadania
swoich dzieci), a już musi się zmierzyć z zupełnie innymi
oczekiwaniami dziecka. Zaczyna pojawiać się frustracja, złość, a
nawet agresja. Pewnie trochę teoretyzuję, chociaż za chwilę
spróbuję odnieść do tej sytuacji moje relacje z Kapslem.
Jednak
skoro już podjąłem ten temat, to przedstawię jeszcze trochę
teorii.
Rozwiązanie
adopcji może mieć miejsce tylko w przypadku adopcji pełnej lub
niepełnej (czyli takiej, jakich większość w naszym kraju). Przy
adopcji całkowitej, w której rodzice biologiczni wyrazili przed
sądem zgodę na adopcję bez wskazania osoby przysposabiającego,
nie jest to możliwe. Chociaż z drugiej strony, każdy może złożyć
do sądu wniosek o ograniczenie lub odebranie praw rodzicielskich
samemu sobie. Jestem zagrożeniem dla swojego dziecka i nie potrafię
sprawować nad nim właściwej opieki. Można tak powiedzieć? Pewnie
tak. Tyle tylko, że konsekwencje są nieco inne.
Jednak
tak samo, jak o przysposobieniu decyduje sąd, tak samo decyduje on o
jego zrzeczeniu się. Nie można rozwiązać adopcji, gdy ucierpi na
tym dobro dziecka. Najczęstszym powodem jest więc rozkład więzi
rodzinnych, a nawet to, że nigdy nie zostały one nawiązane.
Uważam, że w takim przypadku można mówić o tragedii obu stron.
Niedawno Rzecznik Praw Dziecka zlecił badanie procesu rozwiązania
adopcji owych (wspomnianych wyżej) 507 dzieci. Zarzutami był niski
procent sytuacji, w których zostałby ustanowiony kurator,
reprezentujący stronę dziecka. Tylko w wyjątkowych sytuacjach sąd
wysłuchiwał zdania małoletniego. Rzadko dochodziło do wydawania
opinii przez OZSS (tak zwane badanie więzi). Rzadko też miało
miejsce korzystanie z mediacji.
Myślę
sobie, że rodzice decydujący się na rozwiązanie adopcji, muszą
być bardzo zdesperowani. I myślę też, iż najczęściej sprawa
jest tak oczywista, że powoływanie biegłych i prowadzenie
jakichkolwiek mediacji nie ma większego sensu.
Oto
kilka wypowiedzi rodziców, których adopcja przerosła, którzy
oczekiwali czegoś więcej, a mimo to nie decydują się na oddanie
dziecka:
„Adoptowaliśmy
z żoną chłopca 4-ro letniego 3 lata temu i w tej chwili nasze
życie emocjonalne jest w kompletnej rozsypce.
Nie udało nam się pokochać tego dziecka i jesteśmy pewni że to się już nie uda. Nie wiem jak do tego mogło dojść, gdyż nigdy bym nie przypuszczał, że nie jestem w stanie pokochać cudzego dziecka.”
Nie udało nam się pokochać tego dziecka i jesteśmy pewni że to się już nie uda. Nie wiem jak do tego mogło dojść, gdyż nigdy bym nie przypuszczał, że nie jestem w stanie pokochać cudzego dziecka.”
„Ja,
niestety, również przeszłam przez psychiatrę, stany depresyjne,
leki oraz terapie u psychologa, którą nadal kontynuuję, ale mogę
szczerze powiedzieć, że po adopcji córki, a mija już 3 lata od
tego dnia, gdy u nas zamieszkała, z całego serca żałuję tej
decyzji i nigdy bym jej nie podjęła ponownie. Córka ma prawie 5
lat, przyszła do nas, gdy miała 2 lata. Cierpi na dziecięce
porażenie mózgowe, wygląda na zewnątrz na wspaniałe dziecko,
wesołe, o pięknej buzi, kręconych loczkach, bardzo gadatliwe i
elokwentne. Niestety u nas w domu, za drzwiami mieszkania trwa
koszmar.”
„Czuję
się nikim, czuję, że zmarnowałam swoje życie, małżeństwo,
rodzina mnie obwinia, że widać, że dziecko ode mnie ucieka
(…) Obecnie
jest tak, że boję się własnego dziecka, jest dla mnie
nieprzewidywalne - nie wiem, jak się zachowa.”
„Przechodząc
od tematu uwielbienia nas jako nadludzi do pogardy, jak można było
przyjąć "obce dziecko" należy się skupić na nas,
rodzicach adopcyjnych.
Uważam, że rodzic adopcyjny ma prawo się mylić, popełniać błędy, złościć się i załamywać, ma prawo mieć dość i nawet powiem wprost poddać się!”
Uważam, że rodzic adopcyjny ma prawo się mylić, popełniać błędy, złościć się i załamywać, ma prawo mieć dość i nawet powiem wprost poddać się!”
Co (w
mojej ocenie) można ulepszyć w procesie przygotowywania rodziców
do adopcji?
Samo
szkolenie przekazuje podstawowe informacje, zwraca uwagę na
problemy, które mogą się pojawić. Ważne są osoby. Zarówno te,
które przekazują wiedzę, jak również te, które chcą z niej
skorzystać. Trenerki prowadzące szkolenia, często mają dużą
wiedzę teoretyczną, ale niekoniecznie praktyczną. Bywa, że patrzą
na sprawę przysposobienia tylko z punktu widzenia zabezpieczenia
dziecka. Szukają dla niego najlepszych rodziców, niekoniecznie
rozumiejąc ich problemy. Z kolei rodzice niekiedy wychodzą z
założenia, że tak właśnie jest zawsze, więc niczego więcej nie
oczekują. Wprawdzie szkolenia dla rodziców adopcyjnych i
zastępczych trochę się różnią, to podejście jest często
bardzo podobne. Ja z Majką wynieśliśmy z naszego szkolenia całkiem
sporo, chociaż okazało się to tylko wstępem do dalszych
poszukiwań i przemyśleń. Ale były też rodziny, które uważały
je (to szkolenie) za stratę czasu. „Zakuć, zdać, zapomnieć –
a ja i tak wiem lepiej” - można i tak.
Uważam,
że zmiany należałoby rozpocząć od samego dołu, od takich rodzin
zastępczych jak Majka i ja. My nie jesteśmy tylko od tego, aby
zaopiekować się dziećmi, aby być dla nich rodziną, nauczyć ich
nawiązywania więzi, dbać o ich rozwój fizyczny, psychiczny,
intelektualny. Naszym obowiązkiem jest dbanie o ich zdrowie,
wykonywanie wszelkich zaleconych badań, szczepień... ale chyba nie
tylko to.
Gdy
kupuję samochód, ważna jest dla mnie jego historia. Co i kiedy
było wymieniane, na co trzeba zwracać uwagę, co może mnie w nim
zaskoczyć.
„Panie,
o co panu chodzi, samochód jest na chodzie, ma badania techniczne.”.
Mniej więcej tak odbierane są rodziny zastępcze... i chyba nie do
końca jest to stereotyp nie mający nic wspólnego z
rzeczywistością. Niestety często rodzice adopcyjni zwyczajnie
„odbierają dziecko”. Ich wiedza opiera się na kilku kartkach
suchych informacji – głównie medycznych. Nie istnieje proces
zapoznawania się z dzieckiem, bo nikomu na tym nie zależy. Bywa
więc, że adopcja jest pewnego rodzaju kupowaniem kota w worku.
Istnieje
sporo małych i zdrowych dzieci przeznaczanych do adopcji. Są jednak
maluchy z rozmaitymi deficytami, jak również dzieci starsze.
Ośrodki Adopcyjne czasami proponują rodzicom poszerzenie swoich
widełek adopcyjnych (dotyczących wieku lub możliwych zaburzeń).
Niewątpliwie przyspiesza to cały proces przysposobienia. Czy jest
to poprzedzone jakąś analizą psychologiczną? Wreszcie, czy
rodzice czekający miesiącami, sami nie weryfikują swoich oczekiwań
co do dziecka?
Albo
taki nasz ośrodek – zadaje pytanie tylko o płeć i wiek dziecka.
Te zdrowe i z niewielkimi deficytami idą do pierwszej rodziny.
Pozostałe są proponowane kolejnym.
Jak ma
się zachować rodzina, której przedstawiane jest trzecie, czwarte,
piąte dziecko, ale nie takie, o jakim marzy. Będzie czekać w
nieskończoność, podejmie decyzję o rezygnacji z adopcji, czy w
końcu „pęknie”, decydując się na dziecko, na które nie jest
gotowa emocjonalnie?
Ośrodek
Adopcyjny będzie dumny, że znalazł rodziców dla trudnego dziecka,
mając większą lub mniejszą świadomość, że być może
skrzywdził zarówno rodziców, jak i dziecko. Prawdopodobieństwo,
że wróci ono z powrotem do „systemu” jest niewielkie... nie w
naszym kraju.
W
przypadku rodziców zastępczych sytuacja wygląda trochę inaczej
(ale tylko trochę). Tutaj najczęściej w grę wchodzą dzieci,
których (krótko mówiąc) nikt nie chce. Prawdopodobieństwo, że
tacy rodzice się poddadzą jest dużo większe. Nie znalazłem
żadnych danych dotyczących zwrotek z rodzin zastępczych.
Podejrzewam, że może chodzić o problemy z ustaleniem odpowiedniej
metodologii badań. Rodzina zastępcza, to również ta, która
zdecydowała się zaopiekować dzieckiem córki, czy wnuczki.
Siedemdziesięcioletnia babcia może nie dać rady opiekować się 15
letnią wnuczką (z przyczyn czysto fizycznych). Czy taki przypadek,
to już zwrotka? Albo przeniesienie dziecka z jednego pogotowia
rodzinnego do drugiego?
Do
rodzin zastępczych czasami trafiają dzieci, które tak naprawdę
nie powinny być umieszczone w żadnej rodzinie, bo jest to z góry
skazane na niepowodzenie. Bywa, że próba niesienia pomocy dziecku
„po przejściach”, może doprowadzić do rozpadu małżeństwa, a
w przypadku istnienia dzieci biologicznych, przyczynić się do
krzywdzenia ich w sferze psychicznej i emocjonalnej.
Powrót
dziecka do placówki, często jest jedyną możliwością ratowania
rodziny.
Zauważam
jednak, że wielokrotnie takie rozwiązanie nie jest brane pod uwagę
przez rodziców zastępczych, mimo że wszystko się sypie, a dzieci
zastępcze są agresywne i popadają w konflikt z prawem. Czy
podświadomie potrzebują one ciepła i rodziny? Może tak, chociaż
są dla niej ogromnym zagrożeniem, mogą ją zniszczyć.
A z
drugiej strony, czy dziecko oddane przez rodziców zastępczych, może
całkiem dobrze zafunkcjonować w innej rodzinie? Okazuje się, że
może. Znam jeden taki przypadek dość bliżej, ponieważ istniało
prawdopodobieństwo, że chłopiec zamieszka razem z nami. Tamten do
nas nie przyszedł, ale rok później pojawił się Kapsel. Zupełnie
inna osobowość, zupełnie inne problemy – ale poziom trudności
bardzo podobny.
Kilka
lat temu Majka zaproponowała mi pozostanie pogotowiem rodzinnym.
Musiałem tę propozycję dobrze przemyśleć, co spowodowało, że
opuściliśmy jeden cykl szkolenia. Nie żałuję podjętej decyzji,
chociaż czasami się zastanawiam jak bym postąpił, gdyby chciała
zostać tak zwaną rodziną zastępczą długoterminową. Dzisiaj
wiem, że nigdy bym się na to nie zgodził... ale jak postąpiłbym
wówczas? Nie chcę nikogo zniechęcać do pozostania rodziną
zastępczą. Sporo fajnych dzieciaków na taką rodzinę czeka i jest
wiele osób, które potrafią dać im to, co nie było im dane do tej
pory – zainteresowanie, ciepło, miłość. Trzeba jednak „mierzyć
siły na zamiary”. Trzeba mieć świadomość możliwości
wystąpienia sytuacji, których istnienia nikt się nie spodziewa. Ja
kilka lat temu nie miałem pojęcia o wielu rzeczach, chociaż
odbyłem szkolenie i dostałem kwalifikację do bycia rodzicem
zastępczym. Na zajęciach rozważaliśmy różne przypadki mogące
spotkać rodziców zastępczych. Była to jednak tylko teoria, trochę
tak jak dysputa z księdzem na temat seksu... chociaż może użyłem
niewłaściwego przykładu. Ja byłem pilnym uczniem. W teorii
wszystko było proste... dopóki nie poznałem Kapsla.
Prawdopodobnie
dla chłopca będziemy niedługo poszukiwać rodziny zastępczej.
Mówię „my”, chociaż ogrom pracy będzie spoczywał na Jowicie
– naszej koordynatorce z PCPR-u. Póki co, czekamy do rozprawy o
przywrócenie praw rodzicielskich mamie Kapsla. Jeszcze nie tak dawno
uważałem, że dla dziecka rodzina jest najważniejsza i trzeba ją
znaleźć za wszelką cenę. Wychwalałbym więc dobre cechy chłopca,
nieco marginalizując te złe. Teraz robię może trochę na odwrót,
bo wydaje mi się, że podstawą nie jest znalezienie jakiegokolwiek
rodzica, ale takiego, który po miesiącach i latach nadal będzie
się czuł szczęśliwy, spełniony i nigdy nie powie, że dokonał
najgorszego wyboru w swoim życiu.
Cofnijmy
się o pięć lat (gdy byłem dopiero co po szkoleniu) i przypuśćmy,
że razem z Majką decydujemy się podjąć wyzwania zaopiekowania
się jakimś dzieckiem. Kapsel przebywa w pewnym nieznanym nam
pogotowiu rodzinnym.
Wiemy,
że chłopiec bywał w kilku rodzinach i przynajmniej w jednym
przypadku można powiedzieć, że był „zwrotką”. Dlaczego? Tego
nikt dokładnie nie wie.
Chłopiec
niedługo skończy osiem lat, a z biedą rozwiązuje zadania dla
czterolatków. Nie potrafi dobrze liczyć, nie odróżnia dni
tygodnia, miesięcy, pór roku. Jest jednak bardzo grzeczny, bierze
udział w dyskusji, używa słów „proszę”, „przepraszam”,
„słucham”. Dochodzimy do wniosku, że to jest właśnie dziecko
dla nas. Ma orzeczenie o lekkim upośledzeniu wydane przez Poradnię
Psychologiczno-Pedagogiczną. Jednak Powiatowy Zespół do Spraw
Orzekania o Niepełnosprawności, nie zdecydował się na wydanie
orzeczenia o niepełnosprawności umysłowej. Jest to dla nas sygnał,
że chłopak ma potencjał, jest inteligentny, a jego opóźnienie
wynika z zaniedbań i przerzucania z rodziny do rodziny. Jesteśmy
zmotywowani do ciężkiej pracy, aby w krótkim czasie wyprowadzić
Kapsla „na ludzi”. Pogotowie rodzinne, w którym chłopiec
przebywa podjęło decyzję o umieszczeniu go w szkole specjalnej.
Czy nie była to zbyt pochopna decyzja? Przecież chłopiec mógł
pójść do szkoły integracyjnej, przysługiwałby mu nauczyciel
wspomagający, który siedziałby z nim na każdej lekcji, tłumaczył
co jest napisane na tablicy, wyjaśniał wszystko, czego Kapsel nie
zrozumie. Czy próba uzyskania orzeczenia o niepełnosprawności, nie
była tylko chęcią otrzymywania co miesiąc dodatkowych dwustu
złotych? Tyle się mówi o pazerności rodzin zastępczych.
Bierzemy
więc Kapsla do naszej rodziny. Mijają miesiące. Chłopiec robi
postępy – nie powiem, że nie. Jednak przepaść w stosunku do
rówieśników jest coraz większa. Nauczył się wymieniać dni
tygodnia i pory roku, ale zawsze w różnej kolejności. Wie, że
teraz jest zima, bo o tym rozmawiają w szkole. Ale co będzie po
niej? Wiosna? Lato? A może wtorek? Nauczył się liczyć... a w
zasadzie policzyć, bo przez długi czas traktował liczenie jak
wierszyk, jeden z niewielu, które zna. Literki są dla niego nadal
ciemną magią. Nie potrafi ich napisać i nie potrafi odczytać. Zna
tylko literkę „K”, bo na nią zaczyna się jego imię.
Byłem
niedawno świadkiem rozmowy Majki z chłopcem:
- Kapsel, jak ty się nazywasz?
- Kapsel.
- To jest twoje imię, a nazwisko?
- Kapsel Duży.
- Dlaczego Duży, przecież nazywasz się Pietrzak?
- Tak nazywam się Pietrzak.
- A twoja mama jak się nazywa? Tak samo jak ty.
- Mama Amanda.
- A nazwisko? Przypomnij sobie jak się nazywasz. Twoja mama nazywa się tak samo.
- „K”?
- Nazywasz się Pietrzak i twoja mama też Pietrzak. To jak się nazywasz?
- Pietrzak.
- A mama?
- Pietrzak.
Włączam
się do dyskusji:
- Kapsel, jak ty się nazywasz?
- Kapsel Duży.
Wraz z
upływem czasu, tracę zapał do pracy z chłopcem. Jedyne co go
interesuje, to zabawy ruchowe (i to niestety na poziomie
czterolatka), bajki i jedzenie. Zabawkami bawi się tak jak dwuletni
syn siostrzenicy Majki, a jej czteroletnia córka, zaczyna bić
Kapsla na głowę we wszystkich zadaniach wymagających chociaż
odrobiny myślenia. Dziewczynka wie, kto jest najstarszy, najmłodszy,
największy, najmniejszy. Kapsel też to wie. Jednak gdy zostają
postawione warunki dodatkowe np. z wyjątkiem osób dorosłych, to
Kapsel się gubi, a dla czterolatki nie stanowią one najmniejszego
problemu.
Kapsel
cały czas spotyka się ze swoją mamą, która czasami zabiera go do
swojego domu na weekend. Chłopak nie potrafi ze szczegółami
opowiedzieć, co robił w trakcie takiego pobytu... w zasadzie nie
potrafi nic opowiedzieć. Odpowiednio zadając pytanie, moglibyśmy
uzyskać taką odpowiedź, jaką byśmy chcieli usłyszeć. Jedyną
pewną rzeczą jest to, że po powrocie nie ma ochoty na jedzenie, a
nawet zdarza się, że wymiotuje.
A jednak
mama jest najważniejsza. Gdy coś jest nie po jego myśli, to kopie
w drzwi, rzuca zabawkami i przeraźliwie krzyczy „mamo gdzie
jesteś!”. A przecież to my zajmujemy się nim na co dzień, to my
zapewniamy mu rozmaite atrakcje, bawimy się razem, wozimy na różne
zajęcia. Chcieliśmy być jego światem, a jesteśmy tylko lokajami.
Najważniejsza jest mama, która nie ma żadnych kompetencji
rodzicielskich (poza tym, że go kocha), ale do której zapewne
wróci, gdy tylko skończy 18 lat.
Do tego
dość niebezpiecznie zaczyna rozwijać się w chłopcu seksualność,
czego zupełnie nie przewidziałem. Okazuje się, że zbyt wielu
rzeczy nie przewidziałem. Zaczynam coraz bardziej oddalać się od
Kapsla emocjonalnie. Zaczynam oddalać się od Majki, która cały
czas nie daje za wygraną. Mamy odmienne zdanie w związku z
wychowywaniem chłopca. Nie rozmawiamy już ze sobą na ten temat, bo
po co się kłócić. Majka czeka na tę chwilę, gdy cudownie
opadnie z Kapsla zasłona głupoty. Moim zdaniem nigdy nie opadnie,
chociaż może się mylę. Zaczynam mówić do chłopca krótkimi
zdaniami, właściwie to tylko wydaję mu polecenia. Czasami, gdy
widzę jego tępy wzrok i gdy w odpowiedzi na pytanie „rozumiesz
co do ciebie mówię?” - odpowiada „nie”, to jest mi go
zwyczajnie żal.
Ale nie
oddamy Kapsla, nie będzie po raz kolejny zwrotką. Chociaż jemu
chyba by to nie przeszkadzało. Spotykamy się na grupie wsparcia z
innymi rodzicami, mającymi podobne problemy. Każdy walczy z sobą,
szukając pomocy w rozmowie z innymi rodzinami, będącymi w podobnej
sytuacji. Czasami są to rodzice mający dawniej wielkie ideały,
czasami rodzice, którzy zaopiekowali się dzieckiem z rodziny (bo
tak podpowiadało im sumienie). Najczęściej są to jednak ludzie,
którzy czuli potrzebę niesienia pomocy, a mimo wszystko coś nie
wyszło.
W naszej
grupie szkoleniowej była rodzina gotowa pokochać dziecko
bezwarunkowo, chcąca podążać za jego potrzebami. Pewnie oni
daliby radę. Dlaczego to nam powierzono opiekę nad chłopcem?
Ostatecznie okazało się, że byliśmy zbyt ambitni. Nie wyszło,
wszystko się posypało. Na szczęście nie mamy już małych
własnych dzieci, więc chociaż one zostały ochronione. A
dokładniej, mówią dzisiaj do nas „no to macie przerąbane”.
Kapsel
chodzi do szkoły specjalnej. Zapominam o swoim pomyśle szkoły
integracyjnej. Jak nauczyciel miałby mu tłumaczyć co jest napisane
na tablicy, skoro chłopak zna tylko literkę „K”?. Dowożę go
codziennie kilkanaście kilometrów do szkoły specjalnej, a po
południu odbieram. Nie przysługuje nam transport busem z gminy, bo
Kapsel ma tylko lekkie opóźnienie rozwoju. Lekkie? Jego rówieśnicy
czytają książki, a on nie wie co to styczeń, luty... zna tylko
literkę „K”. Będziemy się starać o uzyskanie orzeczenia o
upośledzeniu w stopniu umiarkowanym. Nie dlatego, aby otrzymać
dodatkowe dwieście złotych (chociaż pewnie niektórzy tak
pomyślą). Mógłbym nawet te dwieście złotych dołożyć, byleby
tylko ktoś go zawoził i przywoził ze szkoły. Okazało się, że
chłopiec nie dlatego nie dostał orzeczenia o niepełnosprawności,
ponieważ okazał się zbyt inteligentny. Z nim zwyczajnie nikt nie
rozmawiał, nie zrobił mu żadnych testów. Decyzja została podjęta
na podstawie „papierów” - a tam miał tylko upośledzenie w
stopniu lekkim, na które niepełnosprawność nie przysługuje.
Na
szczęście powyższy opis jest tylko pewną projekcją mojego
umysłu. Cały czas jesteśmy tylko pogotowiem rodzinnym i Kapsel nie
będzie z nami wiecznie. Potrafimy z Majką rozmawiać. Mamy czasami
odmienne poglądy, ale jedno co nas łączy, to oczekiwanie, aż
wreszcie Kapsel od nas odejdzie. Będzie pierwszym dzieckiem, przy
którym rozstanie będzie dla nas wielką ulgą. A dla Kapsla? Ulgą
pewnie nie, bo nie okazujemy mu niechęci, staramy się traktować go
tak jak inne przebywające u nas dzieci. Pozytywne jest to, że
Kapsel jest swego rodzaju „obywatelem świata”. Wszędzie czuje
się dobrze, chociaż niestety pewnie wynika to z jakichś zaburzeń
więzi.
Kiedyś
wydawało mi się, że jego opóźnienie umysłowe w pewien sposób
go chroni przed poczuciem porzucenia. Teraz nie jestem tego taki
pewny. Kapsel nie może przechodzić koło śmietników, ponieważ
zawsze rozczula się nad wyrzuconą kuchenką, materacem, lodówką.
Dotychczas tłumaczyliśmy mu, że są to rzeczy zepsute, zużyte,
które już nikomu się nie przydadzą. Niedawno spotkaliśmy się z
opinią psychologa, że Kapsel czuje się właśnie taką lodówką
wyrzuconą na śmietnik.
Być
może tak właśnie jest. Być może nasza opieka nad nim powinna
sprowadzić się tylko do zabawy, przytulania się. Być może próby
sprowokowania go do wysiłku intelektualnego powodują takie
nagromadzenie emocji, że chłopak musi odkręcić zawór
bezpieczeństwa i co jakiś czas zaczyna walić głową w ścianę,
albo rzucać zabawkami, czy też zwyczajnie wyć z całych sił.
Kapsla
przerastają emocje, nas przerasta Kapsel. Nie jest rzeczą normalną,
kiedy sobota i niedziela są najgorszymi dniami tygodnia... bo
chłopak nie jest w przedszkolu. Ja opiekując się nim, idę na
łatwiznę i puszczam mu bajki (wybierając takie kanały, na których
jest jak najmniej reklam, podczas których Kapsel zaczyna szaleć).
Majka idzie w edukację, więc odpoczywać zaczyna od poniedziałku,
gdy zaprowadzi chłopca do przedszkola.
Kapsel
bardzo mnie lubi, często dopytuje, kiedy Majka gdzieś wyjdzie i
będziemy tylko razem. Przestałem już oszukiwać samego siebie.
Jestem taki sam jak jego mama biologiczna. Gdybym przed tym
telewizorem postawił jeszcze michę chipsów, to nawet bym ją
przebił.
Bibliografia
internetowa:
http://www.naszebabelkowo.pl/2016/02/nieudane-adopcje.html
http://www.naszmalyswiatek.pl/2017/11/nieudane-adopcje.html
http://www.rp.pl/Rodzina/301039936-Rozwiazywanie-adopcji-z-naruszeniem-praw-dziecka---RPD-
pisze-do-ministra-sprawiedliwosci.html
http://www.nasz-bocian.pl/phpbbforum/viewforum.php?f=82&start=50
http://www.nasz-bocian.pl/phpbbforum/viewtopic.php?f=87&t=92680
http://www.nasz-bocian.pl/phpbbforum/viewtopic.php?f=87&t=84972
http://www.psychotekst.com/artykuly.php?nr=127
Ważny wpis i samo życie. Do statystyk zwrotek adopcyjnych dodam tylko to, że ich spora (jesli nie większościowa) część dotyczy adopcji przez współmałżonka, więc trochę inna sytuacja niż w przypadku klasycznej adopcji. Losy adopcji przez współmałżonka często kończą się wraz z samym małżeństwem - jeśli adopcji się nie rozwiąże to rozwiedziony rodzic adopcyjny dalej musi łożyć na dziecko. Brutalny fakt, może niemówiący najlepszych rzeczy o naturze człowieka, ale wciąż fakt.
OdpowiedzUsuńAle to co napisałam wyżej tylko potwierdza Twoją tezę, Pikusiu, że nieudane adopcje klasyczne najczęściej... trwają dalej, jak ukazują to zacytowane wpisy.
Co do oczekiwań rodziców ado - pewnie nie da się ich jakoś prosto usystematyzować, bo tyle oczekiwań, ile ludzi. Myslę jednak, że spory udział w kształtowaniu tych oczekiwań ma sam model adopcji w Polsce, która wciaż jest 'odpowiedzią na niepłodność', od 2015 roku się to jeszcze nasiliło (wycofanie refundacji ivf).
Jeśli mam rację, to w polskim 'rynku adopcyjnym' najwiekszy udział mają kandydaci, którzy po prostu chcą odtworzyć wzór rodziny biologicznej, a więc będą preferować dzieci najmłodsze i najzdrowsze, bo tylko takie pozwalają na doświadczenie najpełniejszego rodzicielstwa w wydaniu "rodzicielstwo maksymalnie zbliżone do biologicznego, skoro juz niepłodność odebrała nam rodzicielstwo biologiczne'.
Można powiedzieć, ze to jest dobry fundament, bo on faworyzuje ludzi, którzy chcą być rodzicami dla bycia rodzicami - nie mają misji, nie chcą zbawiać świata, ich motywacja jest wspaniale egoistyczna w tym dobrym znaczeniu: chcą kochać i być kochani.
Ale można też powiedzieć, że ten medal ma dwie strony, bo taki model adopcji w Polsce nie popularyzuje w ogóle rodzicielstwa terapeutycznego, gdzie nacisk nie jest położony na 'chcę mieć rodzinę maksymalnie zbliżoną do biologicznej', a 'chcę dać dom dziecku, które potrzebuje pomocy i wsparcia'.
Takie rodziny są potrzebne własnie dzieciom takim jak Kapsel. Kapsel nie jest dzieckiem, które stanie się 'własnym' w tym sensie, że będzie można na niego przeprojektować marzenia o kontynuacji rodzinnej kariery i warsztatu; zapisać pustą książkę; stworzyć od nowa.
Dzieci jak Kapsel jest o wiele więcej niż tych czekających na adopcję - małych, w miarę zdrowych (lub przynajmniej na pierwszy rzut oka zdrowych), dających się wyprowadzić z deficytów itd. One nie czekają na rodziców chcących odtwarzać 'normę', a na rodziców, którzy podejmą się terapii trwającej całe życie; którzy godzą się z faktem, że ich dziecko nie zostanie stworzone na nowo, a raczej oni będą musieli przeprojektować własne życie; dla których nauczenie się literki L i M stanie się sukcesem, i jeszcze będą się z niego prawdziwie cieszyć.
Czasem myślę, że Kapslom tego kraju byłoby łatwiej, gdyby leczenie niepłodności było trwale dofinansowane, bo dopiero to uruchomiłoby w systemie konieczność przestawienia się na zupełnie inny model: koniec z reklamowaniem adopcji jako rozwiązania niepłodności, desperaci wam już nie pomogą. Musicie zacząć myśleć i mówić o adopcji, jako szczególnej formie rodziny, która niczego nie naśladuje i nie odtwarza, i która jest adresowana do wszystkich ludzi chcących ofiarować swój brak oczekiwań i miłość zranionym dzieciom - nawet jeśli te dzieci nie skończą studiów.
To by jednak wymagało uporania się z mitem, że adoptują jedynie ludzie bezdzietni - mam wręcz poczucie, że adopcja ludzi, którzy mają lub już wychowali swoje dzieci, powinna być szczególnie propagowana.
Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego adopcja nie jest tematem, poruszanym przez ra. Czemu to my nie powalczymy o wsparcie, o pomoc po zakończeniu procedur? Po prostu ciągniemy nasze wózki czy też nosimy krzyże. A przecież skoro jakby nie patrzeć, odciążamy państwo - coś od tego państwa powinno się należeć. A tak mamy roczne czekanie na wizytę do psychoterapeuty i różne cuda. I zamiast działać w momencie pojawienia się trudności, wołamy o pomoc, kiedy te problemy są wielkie jak góra i lawina nas zasypuje. Smutne to bardzo. Zapewne tkwi w tym lęk przed oceną, trudność do przyznania się przed sobą z własnej niemocy i błędów. Zapewne nie mam świadomości tego jak dziecko może wywrócić rodzinę do góry nogami. Ale mam nadzieję, że odpowiednio szybka reakcja, pomoc z zewnątrz, pomogłyby zatrzymać negatywy. Może, skoro sama adopcja jest coraz bardziej popularna , stworzą się jakieś ośrodki, formy pomocy rodzinom po procesie? Miejsca, gdzie będzie wiadomo, co to zaburzenia więzi , traumy itp? Tylko jak mają się stworzyć, skoro my sami mówimy o tym anonimowo, na zamkniętych forach? Częściowo sami robimy z siebie nadludzi...
OdpowiedzUsuńPomoc z zewnątrz nie istnieje. Miałam przypadek taki, że po wizycie dziecka u psychologa i nakreśleniu problemów ( jako rodzina zastępcza), gdzie dziecko miało olbrzymie problemy psycholog zbył mnie a potem przy przypadkowym spotkaniu na ulicy udawał, że mnie nie widzi.Zaś w OA - gdzie dziecko musiało być zgłoszone bo miało unormowaną sytuację prawną-zadano pytanie, czy mieliśmy terapię rodzinną?Nieomal parsknęłam śmiechem, jaka terapia rodzinna? Dziecko wchodzi do rodziny z interwencji a ja mam iść z mężem i tymże dzieckiem na terapię rodzinną Nie ma żadnej pomocy, nauczyciele w szkole i przedszkolu coś tam wiedzą ale unikają tematu ... dziwią, że dziecko było stale głodne i gromadziło jedzenie oddane przez kolegów, albo bało się głośnych rozmów.Patrzono na mnie tak, jakbym lodówkę zamykała przed dzieckiem i poradzono, ze powinnam więcej dawać mu do jedzenia. Wszyscy niby coś wiedzieli a jak przychodził problem,to skrzętnie to omijano.
UsuńNauczyciele niestety wiedzą o tych kwestiach bardzo mało. Jestem nauczycielką z kilkuletnim stażem, a np. o FAS czy RAD dowiedziałam się dopiero przy okazji adopcji. Idę o zakład, że bardzo wiele moich koleżanek i kolegów po fachu nie potrafi nawet rozwinąć tych skrótowców. I to jest kolejna luka albo błąd w systemie, bo uważam, że tę tematykę powinno się podejmować w procesie kształcenia nauczycieli. A mówi się głównie o dysortografii i dysleksji, okazyjnie o ADHD, teraz może również o autyzmie. W codziennej pracy z uczniem bardziej wymagającym opieramy się głównie na treści opinii poradni psychologiczno-pedagogicznych, które najczęściej są do bólu schematyczne i pełne ogólników, w dodatku nie zawsze przystających do realiów polskiej szkoły (to kolejny problem).
Usuń