Ploteczka
jest już z nami od kilkunastu dni. I niewiele dłużej trwa jej
życie.
Nie będę
na razie go opisywał, ponieważ w większości polega ono na spaniu
i jedzeniu.
Bardziej
skupię się na sobie, chociaż może to nieskromne.
W
pierwszej części opiszę swoje przemyślenia jako rodzica
zastępczego. Druga będzie pewnego rodzaju refleksją, zadumą nad
sobą, chcącym spełnić się w roli ojca adopcyjnego. Ponieważ
nigdy taka sytuacja nie miała miejsca, będzie to więc tylko moje
wyobrażenie, jak w takim przypadku bym się zachował.
6-dniowa Ploteczka |
Czasami
się zastanawiam, co myślą osoby czytające moje opisy dotyczące
rodziców biologicznych. Wprawdzie stosuję się do mickiewiczowskiej
zasady braku jedności miejsca, czasu i akcji... do tego nadając
moim bohaterom niepowtarzalne pseudonimy, to mimo wszystko może się
wydawać, że przedstawiane historie są wyjątkowe, że ktoś kto
zna taką rodzinę, bez problemu rozszyfruje wszystkich bohaterów.
Może i tak, chociaż niekoniecznie trafnie, bo takich (niemal
identycznych) przypadków jest mnóstwo. To co opisuję, to są tylko
ogólniki. Szczegóły, które mogłyby jednoznacznie zidentyfikować
daną osobę (czy rodzinę), muszę zachować dla siebie. A byłoby
co opisywać.
Ja,
jako rodzic zastępczy:
Bardzo
obawiam się tego, że któregoś dnia wpadnę w rutynę. Stanę się
ojcem zastępczym, który przyjmuje pod swój dach kolejne dziecko,
którym trzeba się zaopiekować. Dziecko, które nie będzie już
osobą, a przedmiotem mojej pracy.
Na
szczęście jeszcze nie tym razem. Cieszę się, ponieważ noworodki
nigdy nie robiły na mnie takiego wrażenia jak na Majce. W zasadzie
wszystkie są takie same … podobne do mnie, nieco pomarszczone i z
przerzedzoną czupryną. Plotka jest pod tym względem wyjątkowa.
Bardzo lubię spędzać z nią czas, a nawet zacząłem zazdrościć
kobietom urlopu macierzyńskiego. Życie z noworodkiem płynie w
zupełnie innym tempie. Nie istnieje słowo „musisz”. Nie musisz
posprzątać, nie musisz zrobić obiadu... wielu rzeczy nie musisz.
Trochę się rozmarzyłem, bo jednak my, mając pod opieką kilkoro
dzieci, wiele rzeczy zrobić musimy. Chociaż dużą przyjemność
sprawia mi świadomość tego, że gdy karmię (jakkolwiek by to
dziwnie zabrzmiało), wiem że nie muszę odebrać telefonu od
klienta.
Wracając
do Plotki. Dziewczynka grzecznie poczekała w szpitalu na wykonanie
postanowienia sądu, czyli umieszczenie jej w naszej rodzinie
zastępczej. Mama do ostatniego dnia była razem z nią. Miała
nadzieję, że uda jej się zabrać dziecko do swojego domu. Nie
słuchała lekarzy i pielęgniarek, którzy mówili jej, że
dziewczynka zostanie jej odebrana..., że musi zamieszkać w rodzinie
zastępczej. Co kilka godzin podchodziła do dyżurki pielęgniarek,
z prośbą o wypisanie się z dzieckiem na własne życzenie.
Lekarzom wydawało się, że robi im na złość. Oni mówią jedno –
ona drugie. Można powiedzieć, że na tej podstawie można by zrobić
niezły reportaż, napisać artykuł, który ujmowałby za serce.
Matka, która przytula swoje dziecko, ale ktoś każe jej to dziecko
zostawić, oddać obcym ludziom. Jest to przykre, bo mamie Ploteczki
niewątpliwie nie było łatwo. Dlaczego więc tak się stało?
Dlaczego to rozumiem, chociaż uważam się za człowieka obdarzonego
dość dużą dozą empatii?
Jakie
właściwie są powody ograniczania rodzicom władzy rodzicielskiej?
Z uporem
maniaka będę powtarzał, że nie bieda, chociaż ten element
występuje prawie zawsze (jako czynnik współistniejący).
Czyli
co?
Przemoc
w rodzinie, alkohol i inne uzależnienia, konflikt prawem,
molestowanie seksualne, upośledzenie umysłowe, brak
odpowiedzialności i świadomości obowiązków związanych z
macierzyństwem (co najczęściej jest związane z nieistnieniem
właściwych wzorców), a co jednym zdaniem można określić jako
brak kompetencji do sprawowania władzy rodzicielskiej.
Najczęściej
jest tak, że rodzina zmaga się z dwoma, trzema wspomnianymi
problemami. W przypadku Ploteczki wystąpiły wszystkie okoliczności
naraz. Gdyby dziewczynka miała zamieszkać ze swoją mamą, to
ładnie rzecz ujmując – wprowadziłaby się do rodziny
wielopokoleniowej. Jednak mówiąc wprost – znalazłaby się w
rodzinie, w której wszyscy żyją „na kupie”, bo nie mają
innego wyjścia. Brakuje tam tylko dzieci, ponieważ wszystkie
zostały umieszczone w pieczy zastępczej. Mama Plotki do niedawna
również przebywała w domu dziecka, ale cóż … ukończyła 18
lat i wróciła do mamusi.
Historie
takich młodych ludzi są bardzo przykre. Niestety mam świadomość
tego, że Kapsel prędzej czy później, też wróci do mamy. Jedyną
nadzieją dla niego byłaby adopcja, ale prawdopodobieństwo takiego
obrotu sprawy jest już bliskie zeru.
Mama
Ploteczki jest więc osobą bardzo młodą, ale też bardzo
doświadczoną przez życie. Chociaż nie wiem, czy życiem
powinienem nazywać osoby, które krzywdziły ją od najmłodszych
lat, zarówno w sensie psychicznym, jak i fizycznym. Pewnych spraw
już się pewnie nie da odwrócić (choćby zmienić jej
światopoglądu), a przynajmniej nikomu na tym nie zależy.
Mama nie
potrafi wskazać ojca dziewczynki... chociaż mówi o trzech
facetach, których teoretycznie może ścigać o alimenty. Pierwszy
jest kryminalistą z wieloma wyrokami, drugi - przemocowym
alkoholikiem. Trzeciemu oddała się za 80 złotych, tak po prostu,
bo to przecież zupełnie normalne. Tak więc Ploteczka pewnie będzie
miała wpisane w akcie urodzenia „ojciec nieznany”. Chociaż nie
wiem, czy teraz nie wpisuje się jakiegoś fikcyjnego nazwiska. Przez
chwilę jeden z tej trójki (a może nawet jakiś inny) zdecydował
się za flaszkę wódki przyznać do ojcostwa, ale pewnie gdy
wytrzeźwiał, to sprawę przemyślał.
Ktoś,
kto ma do czynienia z opieką zastępczą, zapewne nie jest tą
historią zdziwiony.
Dla mnie
też jest to już standard. Skupiam się na dziecku (chociaż Majka
ma w tym względzie dużo większe zasługi), aby dać mu wszystko
to, co dostaje dziecko urodzone w porządnej rodzinie, to co dostały
nasze dzieci.
Istnieje
jednak w mojej świadomości pewien zgrzyt. Teoretycznie celem
umieszczenia dziecka w rodzinie zastępczej, jest przywrócenie go
rodzinie biologicznej.
Znam się
z Plotką tylko nieco więcej niż tydzień. Gdybym jednak musiał
dzisiaj oddać ją mamie, to byłoby to dla mnie szalenie trudne.
Przyzwyczaiłem się do przekazywania dzieci rodzicom adopcyjnym, i
mam nadzieję, że ta dobra passa jeszcze przez długi czas nie
zostanie przerwana.
Ja,
jako rodzic adopcyjny:
Wczoraj
ośrodek adopcyjny zadzwonił do Majki, że jest noworodek, którego
szanse na zamieszkanie ze swoimi rodzicami praktycznie nie istnieją.
Jest to dziewczynka, która może stać się częścią naszej
rodziny. Może zostać naszym dzieckiem, o którym od tylu lat
marzyliśmy. Właśnie jedziemy na spotkanie do ośrodka adopcyjnego,
tam dowiemy się więcej szczegółów. W samochodzie panuje
przerażająca cisza. Majka, która wiecznie coś mówi, tym razem
siedzi i patrzy tępo przed siebie. Aż strach zapytać, o czym
myśli.
Ja
jestem jeszcze bardziej nerwowy. Lewa noga drży mi niemiłosiernie.
Na szczęście służy tylko do wciskania sprzęgła, więc jakoś
jedziemy.
Cały
czas zastanawiam się, co usłyszymy o dziecku. Pewnie Majce chodzą
po głowie takie same myśli. Zdecydowaliśmy się adoptować
zdrowego noworodka. Dlaczego zdrowego? Bo mamy takie prawo, a ja nie
wiem, czy byłbym w stanie pokochać dziecko upośledzone. A co
właściwie znaczy „dziecko zdrowe”? Naczytałem się rozmaitych
opinii, że nie ma zdrowych dzieci przeznaczonych do adopcji. Wiem,
że jest to wielka bzdura. Ale wiem też, że często trzeba pomóc
dziecku, kierując je na rozmaite terapie, rehabilitacje. Trzeba mu poświęcić wiele czasu, trzeba mu poświęcić siebie. Spoko, na
to jestem przygotowany. Przeraża mnie tylko FAS i niektóre
dziedziczone choroby psychiczne. Zespół Downa? Boże, oby nie. Dla
Majki chyba nie byłby to wielki problem. Zaczynam wariować... przecież
decydowaliśmy się na dziecko zdrowe.
Dojechaliśmy.
Trzymamy się za ręce... wszystko bez słów. Gul w gardle. Ogromne
emocje. Radość i strach w jednym. Wchodzimy.
Siadamy
przy okrągłym stole. Na wszelki wypadek dziękuję za proponowaną
kawę, bo wiem, że nie dam rady nasypać łyżeczką cukru (a
gorzkiej nie lubię). Znana mi od wielu miesięcy pani psycholog,
patrzy mi prosto w oczy. Co chce mi powiedzieć i czego oczekuje ode
mnie? Czasami się zastanawiałem, czy nie dostałem kwalifikacji do
bycia rodzicem adopcyjnym, tylko i wyłącznie w pakiecie z Majką.
Czy ja się nadaję, aby zostać ojcem dziecka urodzonego przez
zupełnie obcą kobietę i mającego geny zupełnie nieznanego mi faceta?
Nie
mówię o swoich wątpliwościach. Im mniej powiem, tym będzie
lepiej. Majka z pewnością zrobi dobre wrażenie – jak zawsze.
Otrzymujemy
wszelkie informacje na temat dziewczynki. Krótko mówiąc, mamy
podjąć decyzję. Dziewczynka jest zdrowa, jednak ilość złych
wiadomości o rodzinie dziecka mnie przytłacza. Mamy kilka godzin,
żeby powiedzieć "tak”, albo „nie”. Majka patrzy na mnie. Wiem
co myśli, ale potrzebuje mojej akceptacji. W naszej rodzinie, to ja
zawsze mam ostatnie zdanie. Jak zadaję pytanie „co mam kupić na
obiad?”, w odpowiedzi słyszę „co kupisz to zrobię”. No to
może golonkę z kapuśniakiem? Tylko ty to lubisz. A zupa jagodowa?
Przecież nikt tego nie zje.
Najczęściej
moje ostatnie zdanie sprowadza się do stwierdzenia „masz rację
kochanie”.
Bywają
jednak sytuacje, gdy faktycznie to ja muszę postawić kropkę nad
„i”.
Zaczynam
więc szybko analizować wszystko, czego się dowiedziałem. Być
może nie będziemy potrzebowali kilku godzin na podjęcie decyzji.
Zaczynam
od ostatniej otrzymanej informacji – upośledzenie umysłowe mamy.
Szybko to odrzucam. W mojej ocenie wpływ na to ma czynnik
środowiskowy połączony może z zaburzeniami okołoporodowymi. W
przypadku dziewczynki, nie ma mowy o jakiejkolwiek genetycznej
chorobie umysłowej.
Myślę
dalej... Przemoc stosowana wobec mamy naszego dziecka (w tym natury
seksualnej), tak zwane wrodzone lenistwo, dzieciństwo spędzone w
placówce.
Tak...
trochę czytałem o epigenetyce (której jednym z wniosków jest
dziedziczenie cech nabytych). Dziecko alkoholika będzie
alkoholikiem, leniucha – leniuchem, prostytutki – prostytutką (a
chłopiec to pewnie alfonsem). Być może wychowywane w takiej
rodzinie, może przejąć takie zachowania. Nawet jest to bardzo
prawdopodobne. W przypadku naszego noworodka, takie niebezpieczeństwo
również odrzucam. Staram się nie wierzyć w teorie, które cały
czas są tylko teoriami.
Jest
tylko jedna myśl, która nie daje mi spokoju. Jednym z partnerów
mamy naszej dziewczynki... już mówię naszej – nie wiem, czy
dalsze rozważania mają większy sens.
Więc
jednym z partnerów, był człowiek nie stroniący od alkoholu. Nikt
nam nie da gwarancji, że mama dziewczynki (będąc w ciąży),
przebywając w jego towarzystwie, nigdy nie wypiła. Myślę nawet,
że jest to mało prawdopodobne. Pierwsze miesiące będą więc
bardzo nerwowe. Ja chciałem adoptować dziecko nieco starsze. Zdaję
sobie sprawę z tego, że też nie dawałoby to gwarancji, iż nie
pojawią się nagle jakieś zaburzenia. Więc w zasadzie nie ma
znaczenia czy dziecko ma tydzień, czy dziesięć miesięcy. Cóż,
próbuję się jakoś pocieszyć. Jednak podświadomie cały czas
obawiam się noworodka. W końcu do adopcji nie idą dzieci z dobrych
domów. I wydaje mi się, że to co może być najgorsze, powinno się
pojawić w ciągu kilku pierwszych miesięcy życia. Nie potrafię
przewidzieć swojego zachowania, gdy coś pójdzie nie tak. Jestem
„dupkiem”, czy tylko przeciętnym facetem? Chcę być ojcem, czy wybieram się na zakupy do marketu? Gubię się.
Istnieje
też niebezpieczeństwo, że mama naszej dziewczynki nagle zechce
odzyskać córkę. Przecież ani nie zrzekła się praw
rodzicielskich, ani nie było jeszcze rozprawy, na której sąd
odebrałby jej te prawa. Będziemy zatem przez jakiś czas taką
trochę rodziną „na niby”. Oby przez bardzo krótki czas.
Jednak
Majka bardzo chciała adoptować noworodka. Chciała poczuć ten
specyficzny zapach, być mamą od samego początku. Rozumiem to. Uśmiecham się
więc do niej i mówię „no to jedziemy do szpitala”.
Oby
wszystko ułożyło się dobrze.
Hahah, jestem matką ,więc nie wiem do końca co czuł ojciec.. Na pewno u nas jadąc na spotkanie w ośrodku cały czas dyskutowaliśmy:) Ale to oddalanie od siebie, umniejszanie informacji nt dziecka i rodziny - tu trafiłeś po mistrzowsku! :) Myślę, że i ja, i mąż robiliśmy identycznie. Tyle, że na adopcję w tej formie byśmy się nie zdecydowali - ze względu na zawieszoną sytuację,choć rozumiem tych, którzy się decydują.
OdpowiedzUsuńMam jeszcze pytanie, z ciekawości, nie dotyczące małej Ploteczki.
Ostatnio zastanawiałam się nad dziećmi, które rodzą się pod wpływem alkoholu. Czy one nie są alkoholikami od urodzenia i później nawet pojedyncza próba z alkoholem u nastolatka nie skutkuje z dużym prawdopodobieństwem wpadnięciem w nałóg? Czy ktoś coś wie na ten temat?
Bardzo ciekawe pytanie, na które też nie znam odpowiedzi. Co więcej... nigdy sobie takiego pytania nie zadałem, chociaż wydaje się oczywiste.
UsuńWiele się mówi na temat predyspozycji do uzależnień u dzieci z FAS. Z drugiej strony – nie każde dziecko, które rodzi się z promilami, musi mieć FAS.
Zostało więc postawione pytanie, czy dziecko mamy-alkoholiczki, rodząc się, też już jest alkoholikiem. Wydaje mi się, że uzależnienie jest po części potrzebą organizmu, a po części siedzi gdzieś w psychice. Dorośli alkoholicy (po terapiach) pamiętają, że alkohol im pomagał zmagać się z przeciwnościami losu. Jeżeli po niego sięgają (nawet po wielu latach), to nie dlatego, że ich organizm się tego domaga. To ich umysł się tego domaga.
Być może podobnie może być u dzieci mających rodziców alkoholików, które zostały adoptowane. Odcięte od swoich korzeni, byłyby tylko dziećmi swoich rodziców adopcyjnych. Mając świadomość swojej przeszłości, mogą się łatwo usprawiedliwiać, a nawet być usprawiedliwiane przez swoich terapeutów.
Ja się właśnie obawiam tego, że w alkoholizmie sam organizm też jest uzależniony. I przypomnienie po latach - nawet jeśli taki nastolatek nie wiedział o sposobie w jaki się urodził - powoduje włączenie się pewnego łańcucha. To wydaje mi się dość logiczne, ale nie wiem czy ma jakieś podstawy. I broń Boże nie winię tu genów - winię uzależnienie i częste spożywanie alkoholu przez matkę w ciąży.
Usuńz tego co wyczytałam na szybko z badań (ofc musiałam sprawdzić ;) ) wynika, ze dzieci z FASD jako dorośli mają wyższe ryzyko wpadnięcia w uzaleznienie, zarówno nikotynizm, alkoholizm i narkotyki, ale nie do końca wiem, co o tym sądzić, bo:
Usuń1. na ogół dzieci z FASD wychowują się w domach rodzinnych lub przynajmniej mają kontakt z rodzinami z problemem alko, więc...
2. wcale nie musi byc tak, ze dziecko urodzone z promilami ma jednocześnie FASD, nie? Ok, prawdopodobnie FASD jako taki zwiększa ryzyko uzależnień, bo jedno badanie było robione z dobrą metodologią, tzn. porównano adoptowane dzieci z FASD z adoptowanymi dziećmi bez FASD, więc odcięto czynnik środowiskowy, i tam faktycznie ryzyko wpadnięcia w nałóg było wyższe w grupie dzieci adoptowanych z FASD. Natomiast jeśli FASD nie ma, a dziecko urodziło się z alkoholem we krwi, nie mam pojęcia, jak może być, nie dotarłam do badań nad tym szczególnym przypadkiem. Możliwe, że takie prace są, ale ich nie znalazłam.
Dziękuję. I podziwiam Twoją wiedzę i dociekliwość.Naprawdę.
Usuńdzięki, acz czasem się zastanawiam, czy nie robimy złego użytku z nauki. Dla wielu rodziców taka wiedza może być rozgrzeszeniem z własnych błędów, prawda? Dla innych może być poczuciem ulgi, w końcu są też dobrzy rodzice, którym trafiają się wymagające dzieci... Ale czy nie przywiązujemy nadmiernej wagi do determinizmu? Ten cały spór: geny czy wychowanie. Szukanie argumentów, że jednak geny, kiedy coś się psuje.
UsuńDla ilu ludzi wiedza o epigenetyce czy wpływie ekspozycji alkoholu na płód wcale nie staje się pomocą w codzienności i lepszym wspieraniu dziecka, a alibi dla odpuszczenia sobie?
Nie wiem.
Mała Plotka na razie jest rozkosznym noworodkiem. Wkrótce, o ile sprawy prawne potoczą się gładko, będzie wyczekiwanym adoptusiem. W wieku dwóch lat prawdopodobnie zacznie rzucać zabawkami i smarować pastą do zębów szyby okienne (moja dwulatka tak robi). W wieku siedmiu lat może powiedzieć, ze szkoła jest głupia i marzy o spuszczeniu na nią bomby (mój ośmiolatek). Czy pojawi się wtedy myśl, że gdyby była biologicznym dzieckiem to wszystko byłoby inaczej?
A na pewno by było. Tyle, że mogłoby być o wiele gorzej ;) Zastanawiające, że ten scenariusz nie jest brany pod uwagę przez zmęczonych rodziców. I zastanawiające, jak wielu z nas, zamiast być niedoskonałymi rodzicami zwyczajnych dzieciaków, woli być ich diagnostami, terapeutami, dociekliwymi badaczami i psychologami czerpiącymi wiedzę z poradników i internetu.
Trudno jest być dziś dzieckiem. Być może kiedyś wcale nie było łatwiej.
Czytając to wszystko oddycham z ulgą, że nasz synek pochodzi jednak ze stosunkowo "dobrej rodziny". Zapewne nie idealnej - ale przynajmniej takiej, gdzie nie było przemocy, matka nie piła i nadal wychowuje trójkę starszego rodzeństwa (a więc widocznie nieźle sobie z tym radzi - skoro przez tyle lat nie było podstaw do odebrania jej dzieci). Podejrzewam, że gdyby akurat nie znalazła się w naprawdę trudnej i patowej sytuacji losowej - to nie zrzekłaby się praw rodzicielskich i zatrzymałaby Młodego przy sobie. Co oczywiście nie oznacza, że nie mamy żadnych obaw - bo strach o przyszłość i zdrowie dziecka, jego podatność na uzależnienia i inne tego typu kwestie są chyba na stałe wpisane w rodzicielstwo, również to biologiczne.
OdpowiedzUsuńnapiszę totalnie obok, ale może przyda się do innych dyskusji lub wpisów. Jak może ktoś wie (a przynajmniej Majka wie), ostatnio wdałam się w ostre dyskusje ze zwolennikami tzw. reintegracji czyli powrotów dzieci do rodzin bio.
OdpowiedzUsuńPonieważ, aby się dobrze uzbroić merytorycznie, przekopałam się przez różne raporty zagraniczne, by sprawdzić, czy moja intuicja jest słuszna, czy jest oderwana od poręczy, wkleję tu parę swoich notatek (pochodzą z raportu z 2017 r. przygotowanego przez brytyjskie ministerstwo edukacji, więc najwyższy szczebel), indżojcie:
"Badania konsekwentnie pokazują, że edukacyjne i psychospołeczne skutki ponoszone przez dzieci, które powróciły do domów rodzinnych są gorsze iż u dzieci, które pozostały w pieczy (Elaine Farmer 2009). Dzieci, które wróciły do rodzin w badaniu prowadzonym przez Sinclaira i innych (2005) doświadczały większych emocjonalnych i behawioralnych problemów niż te, które umieszczono w długoterminowej pieczy zastępczej lub w rodzinach adopcyjnych; były również bardziej narażone na wykazywanie mniejszych postępów edukacyjnych, w integracji ze społeczeństwem i częściej wchodziły w konflikty z prawem (...).
Wśród dzieci, które wróciły do domów, istnieje wysokie ryzyko, że doświadczą ponownej przemocy lub zaniedbania. W badaniach Farmer (2011) wykazano, że niemal połowa z nich (46%) była krzywdzona po reintegracji. W kolejnych badaniach prowadzonych przez Farmer i Lutman (2012) w ciągu dwuletniego follow-up okazało się, że ponad połowa dzieci doświadczyła przemocy lub zaniedbania po reintegracji. Większość z tych dzieci była krzywdzona również we wcześniejszych okresach, co pokazuje trwałość modelu przemocowego w wielu rodzinach. (...)
Biehal i współlpracownicy (2015) na podstawie badań nad przypadkami 149 dzieci w siedmiu brytyjskich hrabstwach wykazali, że 35% dzieci, które wróciły do rodzin jest ponownie odbierana rodzinom w ciągu 6 miesięcy po reintegracji, a 63% dzieci ostatecznie zostało odebranych interwencyjnie, jeśli okres monitorowania wynosił cztery lata"
"badania pokazują też (Schofield i Stevenson 2009, Neil et al 2010), że rodziny, którym odebrano dzieci, najczęsciej same w dzieciństwie padły ofiarą maltretowania lub zaniedbania oraz wciąż są ofiarami jako dorośli" - sztafeta doświadczeń?
"Balsells 2014, hiszpania, pokazuje w badaniach, że jeśli reintegracja jest rozważana, kluczowe jest szkolenie RB: pielęgnacyjne, psychologiczne, umiejętności wychowawcze, emocje. Również włączenie rodziców w opiekę nad dziećmi, kiedy jeszcze są w RZ" - W ilu sprawach w polsce w ogóle każe się rodzicom szkolić i przejść terapię systemową, ile sędziów od tego uzależnia orzeczenie?
"Boddy i in. 2008 zaobserwowali, że ponad 40% dzieci, które powrócily do poeczy w wieku 10-15 lat wcześniej doświadczyło co najmniej trzech powrotow i ponownych interwencji" - to tz. efekt jojo, w Polsce w ogóle go nie badamy, bo nie monitorujemy losów dzieci po reintegracji
"Badania w Kaliforni (Tausig 2001), kohorta 149 dzieci 7-12 badanych na przestrzeni 6 lat: dzieci zreintegrowane doświadczały znacząco gorszych wyników w nauce i rozwoju społecznym niż dzieci, które zostały w pieczy. Te same wyniki uzyskała Farmer (2014): po 2letnim follow up okazało się, że prawie połowa dzieci po integracji trafiła ponownie do pieczy, a po pięciu latach było to już ponad 75% dzieci.
John Wade (2011) odkrył, że tylko 1/3 dzieci, które wróciła do domów pozostawała w nich przez kolejne 4 lata. 81% dzieci rodziców uzależnionych wróciła do pieczy zastępczej pomimo wczesniejszej reintegracji. Co więcej, nawet jeśli powrót był trwały, rezultaty po 4 latach (globalna skala dobrostanu) były wciąż gorsze niż rezultaty uzyskane u dzieci, ktore były wychowywane przez rodziny zastępcze."
teraz mój koment szybki do powyższego.
OdpowiedzUsuńwprawdzie od dawna uważam, że intuicje Pikusia i moje są co do zasady słuszne (hehe), ale ważne było dla mnie ich potwierdzenie w badaniach - kurna, no nie mylimy się. Wiec dlaczego w Polsce dalej tłuczemy mit o 'szczęsliwych powrotach"?
Przy okazji odkryłam też interpretację faktu, o którym kiedyś tu dyskutowaliśmy na blogu. Chodziło o taką tabelę czynników ryzyka, która pokazywała, ze jeśli doszło do molestowania z penetracją to szanse na udany powrót dziecka do RB są wyższe niż tam, gdzie doszło do wieloletniego zaniedbania.
Bardzo mnie to dziwiło i próbowaliśmy to rozkminiać, ALE ten raport z 2017 roku dostarczył klucza: chodzi o to, że w rodzinach, gdzie zabrano dziecko z powodu tzw. grubej sprawy (gwałt, przemoc skutkująca urazówką itd.) sprawcą przemocy najczęściej jest jakaś konkretna osoba, z którą rodzic dziecka się po tym incydencie rozstaje = znika powód izolacji dziecka od drugiego rodzica, a reintegracja się udaje, bo sprawcy zwyczajnie nie ma już w domu.
I to jest super logiczne, tak samo jak to, że jeśli w grę wchodzi 'tylko' zaniedbanie i brak umiejętności wychowawczych, to te przyczyny nie ustaną tez po reintegracji.
Tak że zagadka wyjaśniona.
i trzecia rzecz, już ogólnie napiszę - moim zdaniem gdybyśmy w Pl prowadzili statystyki powrotów do RB wyszłyby one znacząco gorzej niż w wielkiej brytanii, bo w Pl interwencje na ogół odbywają się o wiele później niż tam, więc sytuacja krzywdy jest zastana, dojrzała i rodzina już w nią wrosła, wiec jest bardziej zdemoralizowana.
Mimo to nawet w Wielkiej Brytanii wygląda to naprawdę słabo.
Moja szybka diagnoza jest taka: nie przewiduję, abym w najbliższym czasie zaczęła kwestionować adopcję, co stało się ostatnim polskim trendem ("dzieciom jest najlepiej w rodzinach, zmniejszyć liczbę adopcji, zwiększyć liczbę reintegracji"), a już na pewno nie mam zamiaru stać się zwolenniczką reintegracji, które - jak pokazują nasze doświadczenia i zagraniczne dane - są najczęściej realizacją chorych idei dorosłych i narażają realne dzieci na powtórną krzywdę.
kurna, co się dzieje z tym krajem?
a. - dziękuję za ten komentarz. Co prawda nigdy nie zgłębiałam tego typu statystyk, ale miałam podobne refleksje. Osobiście znam jeden przypadek udanej reintegracji. Myślę, że na jej sukces złożyły się dwie rzeczy: przejściowość problemu (matka leczyła się psychiatrycznie, stąd konieczność tymczasowego ograniczenia władzy rodzicielskiej) i fakt, że dziecko było już nastolatkiem, rozumiejącym wiele ze swojej sytuacji (chłopak przebywał w RZ przez 2 lata, jakoś pomiędzy 14 a 16 rokiem życia). Matka od wielu lat miała zaburzenia psychiczne, które odbijały się na dziecku, ale nie była to rodzina przemocowa ani uwikłana w uzależnienia, tak jak np. w przypadku bohaterki wpisu Pikusia.
OdpowiedzUsuńPikusiu - w drugiej części tekstu przedstawiłeś kropka w kropkę naszą wizytę w ośrodku przed poznaniem Księżniczki. Masz niesamowitą intuicję, wyobraźnię czy jak to tam jeszcze nazwać. Dokładnie tak to wszystko przebiegało, mieliśmy identyczne myśli i obawy. Wzruszyłam się...
zebrałam swoje przemyślenia plus dane tutaj:
OdpowiedzUsuńhttp://lemingarnia.blogspot.com/2018/02/ku-chwale-familiocentryzmu.html
spoko, nie łudzę się, ze zwolennicy reintegracji choćby ponownie przemyślą swoje idee
Nie wiedziałem, że prowadzisz bloga. Szkoda, że ostatnio coraz mniej wpisów.
UsuńZawsze fascynowało mnie, z jaką lekkością piszesz rozmaite komentarze.
Jednak na blogu jest coś, czego nie znalazłem ani na NB, ani na FB, ani… w innych opracowaniach. Są tutaj fakty (niemal praca naukowa, poparta bibliografią), humor, bezkompromisowość, ekspresja (gniew). Piszesz o sobie, własnych doświadczeniach.
Niby to samo, co gdzie indziej... ale jednak inaczej. Przeczytałem kilka notek, resztę zostawiam sobie na weekend.
Nie wiem, czy mogę zareklamować Twojego bloga, ale podam tylko jeden, z wielu fragmentów, który mi się spodobał:
Ostatni raz edukacyjny test własnej matki przeprowadziłam w dwunastej wiośnie życia pytając "mamo, co to znaczy impotent?" Spłoniła się i odpowiedziała "nie wiem, naprawdę nie wiem".
Szczęściara- pomyślałam.
no blog jest praktycznie martwy, czasem go tylko wskrzeszam.
UsuńJestem pod wrażeniem. Bardzo fajny artykuł.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawie to zostało opisane.
OdpowiedzUsuń