niedziela, 14 stycznia 2018

SASETKA

Jest to historia dziewczynki, dla której czas zaczyna biec coraz szybciej. Pewnie pierwszym skojarzeniem jest myśl o jakiejś ciężkiej chorobie, o pilnej potrzebie wykonania jakiejś operacji albo konieczności przeprowadzenia terapii. Nic z tych rzeczy. Sasetka ma cztery lata i jest zupełnie zdrowym dzieckiem. Jest też wolna prawnie, co oznacza … No właśnie, na tą chwilę jeszcze nic nie oznacza. Sędzia odebrał prawa rodzicielskie rodzicom dziewczynki, pozostawiając ją i jej brata nadal w naszej rodzinie.
Kiedyś powiedziałbym, że sprawa powinna być już dawno zamknięta. Dzieci powinny być już zgłoszone do adopcji, a w zasadzie mieszkać w kochającej je rodzinie. Teraz też tak myślę, chociaż coraz częściej patrzę na sprawę z punktu widzenia innych stron i zaczynam dostrzegać złożoność sytuacji.

Do sądu wpłynął wniosek rodziny spokrewnionej z mamą dzieci, o ustanowienie jej rodziną zastępczą. W takiej sytuacji sędzia wstrzymał się z wydaniem ostatecznej decyzji, do dnia rozpatrzenia tego wniosku na odrębnej rozprawie. Niestety powoduje to niepotrzebne wydłużenie pobytu dzieci w naszej rodzinie, co niczemu dobremu nie służy. Rozmawialiśmy niedawno z tą rodziną – termin rozprawy nie został jeszcze wyznaczony.
Patrząc z perspektywy władzy sądowniczej z pewnością jest to krok w dobrym kierunku (szkoda tylko, że tak bardzo rozłożony w czasie). Może się przecież okazać, że dzieci były bardzo związane z kimś bliskim (ciocią, babcią, kuzynką). Umieszczenie dziecka w takiej rodzinie, daje mu możliwość kontaktów z rodzicami biologicznymi (oraz dalszą rodziną, którą najczęściej zna) i jakieś prawdopodobieństwo powrotu do nich. Znajomość „korzeni” jest bardzo ważna z punktu widzenia psychiki człowieka. Często jednak bywa, że taka opieka zastępcza źle się kończy. Opisywałem kiedyś historię Sztangi i Asterii. Dziewczynki zostały odebrane mamie, która odeszła od taty. Starsza z sióstr została umieszczona w rodzinie siostry mamy, młodsza wróciła do taty. Po kilku latach mama wróciła do taty i przywrócono jej prawa rodzicielskie do starszej dziewczynki. Historia zatoczyła koło. Podobno wcale nie jest lepiej, niż było kiedyś.

Dla rodzin zastępczych spokrewnionych, opieka nad dzieckiem kogoś z rodziny, też często nie jest sytuacją komfortową. Zupełnie inaczej układają się relacje z kimś obcym, a zupełnie inaczej z rodziną. Gdy my rozmawiamy z rodzicami biologicznymi przebywających u nas dzieci, to jest „krótka-piłka”. Konkretne zasady i żadnych ustępstw. W ostatnim czasie „ożywił” się tata Sasetki, nawet przyjechał się spotkać z nią i Marudą. O ile chłopiec zupełnie go już nie pamięta, to dla dziewczynki jest to nadal ważna osoba. Obiecał, że będzie dzwonił w każdy piątek. W przeciwieństwie do Kapsla, Sasetka wie, kiedy jest piątek. Wczoraj podczas kąpieli opowiadała mi, że rozmawiała wieczorem z tatą przez telefon, że niedługo z nim zamieszka. Wprawdzie gdy zapytałem „kiedy zamieszkasz?”, odpowiedziała, że „wczoraj”, ale pewne pojęcia jeszcze się jej czasami mylą. Byłem przekonany, że dzwonił. Okazało się, że nie. Majka nie popuści, następną okazję będzie miał za tydzień. Jak postąpiłaby, gdyby tatą Sasetki był jej brat? Bardzo często rodzice biologiczni „wchodzą na głowę” spokrewnionej rodzinie zastępczej.

A teraz strona rodziców biologicznych. Mama stwierdziła, że nie dorosła do posiadania dzieci i godzi się na pozbawienie jej praw rodzicielskich. Ja staram się odbierać to jako mądrą i przemyślaną decyzję. Majka mówi, że nie ma w tym żadnej mądrości – zwyczajnie idzie na łatwiznę. Chociaż gdy tata chce walczyć o odzyskanie dzieci, stwierdza że tylko im szkodzi. Obie postacie są dla mnie tragiczne. Mama musi zmierzyć się zarówno z faktem, że już nigdy dzieci nie zobaczy, jak też z krytycznymi ocenami otoczenia. Tata chodzi po wsi i opowiada jaka to ona wredna s...ka, która zdecydowała się oddać własne dzieci. Z kolei on sam jest alkoholikiem z zasądzoną terapią odwykową (jeszcze na etapie, gdy dzieci mieszkały razem z nim). Od piątku do niedzieli nie trzeźwieje. Pewnie wczoraj spotkał się z kolegami i zapomniał, że miał zadzwonić. Nie chcę go ani oskarżać, ani usprawiedliwiać. Niech robi co chce, ale niech pozwoli dzieciom zamieszkać w szczęśliwej rodzinie.

A co na to ta szczęśliwa rodzina? Nawet jeżeli sąd zadecyduje o skierowaniu dzieci do adopcji, to zawsze będzie istniało niebezpieczeństwo, że któryś z rodziców złoży wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich. Procedura adopcyjna zostanie wstrzymana (nawet na etapie spotykania się z dzieckiem). Takie niebezpieczeństwo istnieje zawsze, jednak w tym przypadku, prawdopodobieństwo jest dużo większe. Jak taka aktywność ojca może wpłynąć na decyzję rodziny adopcyjnej? Owszem może, wielu rodziców może się przerazić.
Aktualnie tata chyba nie rozumie całej sytuacji. Deklaruje chęć walki o odzyskanie dzieci, chociaż od wyroku się nie odwołał. Mam wrażenie, że w jego mniemaniu, dzieci jeszcze przez długi czas będą mieszkać z nami, i ta świadomość, póki co zwalnia go z podejmowania szybkich decyzji. Zresztą nawet mu się nie dziwię takiej niewiedzy, bo sędzia sądu rodzinnego też nie za bardzo miał pojęcie czym jest pogotowie rodzinne. Chciał pozostawić dzieci u nas bezterminowo. Dlatego po raz pierwszy w życiu byłem wezwany na rozprawę i musiałem wyrazić swoje zdanie. Biorąc pod uwagę sam sposób wypowiedzi, ktoś mógłby pomylić mnie z tatą biologicznym. Wprawdzie on mówił bzdury, to jednak był wyluzowany. Ja byłem tak zestresowany, że do teraz nie pamiętam co powiedziałem. Ale Majka twierdzi, że mądrze (albo tylko mnie pociesza).

Żyjemy więc cały czas w niepewności. Mam nadzieję, że od przysposobienia dzieci, dzielą nas już tylko tygodnie. Niestety doświadczenie nauczyło mnie, że równie dobrze może to być wiele miesięcy. Wystarczy, że tata złoży wniosek o przywrócenie praw rodzicielskich. Do najbliższej rozprawy miną jakieś trzy miesiące (bo takie są u nas terminy). Jeżeli coś zacznie z sobą robić, choćby uda się na terapię odwykową, to pewnie sędzia da mu szansę... wszystko przeciągnie się o kolejne miesiące. A czas biegnie coraz szybciej. Jeszcze trochę i Sasetka będzie miała już pięć lat. W tym wieku szanse na adopcję zaczynają już bardzo szybko maleć. Dziewczynkę ratuje na szczęście Maruda. Adopcja w pakiecie z młodszym rodzeństwem jest dużo łatwiejsza.

Niestety w przypadku opieki zastępczej, czas nie jest sprzymierzeńcem. Jesteśmy dla dzieci coraz ważniejsi, a i one też są nam coraz bliższe. Kilka dni temu obudziłem się w środku nocy. Z jednej strony przytulała się do mnie Majka, a z drugiej … Sasetka.
Raz na kilka dni zdarza się, że przychodzi do nas do łóżka. Jest bardzo bystra. Zawsze zakrada się cichutko, niemal bezszelestnie. Robi to tak, aby nie obudzić Majki, bo wie, że wówczas zostanie odprowadzona przez nią do swojego łóżeczka. Niestety dzieci tak mają, że utulenie ich we własnym łóżeczku ma dużo mniejszą rangę, niż przytulenie się do rodziców w ich łóżku. Być może nie bez powodu ulubionym refrenem Sasetki (który często śpiewa) jest " ...jak się zbudzi, to nas zje". W każdym razie, ja nawet jak słyszę, to udaję, że nic nie słyszę. Co mi szkodzi. Niezależnie od wszystkiego, przejście dziecka do nowej rodziny jest dla niego ogromnym przeżyciem (nawet jeżeli zostanie rozłożone na kilka tygodni). Jeżeli rodzice adopcyjni będą chcieli wprowadzić swoje zasady, to dawne przyzwyczajenia szybko zostaną zapomniane.
Psychika dzieci jest dla mnie niepojęta. Niedawno zauważyliśmy (ciężko to przeoczyć), że dzieciaki (zwłaszcza Maruda) trudno zasypiają. Ciekawe było to, że w te wieczory, gdy Majki nie było w domu, wszystko przebiegało bez najmniejszych problemów. Po kąpieli dostawały po buziaku i nastawała cisza. Majka początkowo mi nie wierzyła. Myślała, że pewnie wrzeszczą (nie mogąc zasnąć), a ja na to nie reaguję. Od kilku dni, gdy kąpię dzieci, Majka ubiera się w kurtkę i przychodzi do łazienki mówiąc, że wychodzi do sklepu, albo do kina. Działa... wszyscy spokojnie śpią.
Sasetka często kaszle. Ma wręcz napady kaszlu, zwłaszcza rano. Nawet panie w przedszkolu zwróciły na to uwagę (wywiesiły kartkę na drzwiach, z prośbą o nieprzyprowadzanie chorych dzieci … być może chciały napisać „chorej Sasetki”). Tyle tylko, że nasza lekarka rodzinna zawsze stwierdza, że nic jej nie jest.
Ostatnio przeczytałem gdzieś o kaszlu psychogennym, mającym podłoże w mózgu. Pobiegłem więc do Majki, podzielić się tą informacją. Dowiedziałem się, że już na ten temat rozmawialiśmy. Może to już starość, a może tata (nawet zastępczy) to ktoś inny niż mama. Nie wszystko musi pamiętać, płazem uchodzą mu wszelkie odstępstwa od reguły... jest tylko tatą.
Sasetka dużo więcej czasu spędza z Majką. Ja w zasadzie się tylko pojawiam (co jakiś czas, na jakiś czas). A jednak dziewczynka dużo częściej przychodzi przytulić się do mnie, niż do Majki (chociaż, gdy dzieje się jej krzywda, to biegnie do niej).
Niedawno byliśmy na uroczystości rodzinnej u Gacka (naszego byłego podopiecznego). Chłopiec wyłowił mnie wzrokiem z tłumu i krzyknął „cześć!!!”. Gdy jego mama zaprosiła wszystkie dzieci do pokoju na piętrze, to przyszedł do Kubusia i do mnie, każąc wstać i zbierać się na górę. Kubuś ma niecałe dwadzieścia lat, więc może jeszcze uchodzić za dziecko … ale ja?
Nie uważam, abym miał jakieś niezwykłe predyspozycje do bycia ojcem, ani też nie poświęcam naszym dzieciom zastępczym więcej czasu, niż poświęcałem naszym córkom.
Raczej dochodzę do wniosku, że łatwo być ojcem.

Niby wpis miał dotyczyć Sasetki, a znowu rozpisałem się na różne tematy.
Załączam więc opis dziewczynki, z którym niedługo (mam nadzieję) zapoznają się rodzice adopcyjni Sasetki i Marudy. Poza suchymi faktami przedstawianymi w opiniach psychologów, lekarzy i innych osób prowadzących dane dziecko, są to pierwsze, dużo bardziej osobiste relacje zachowań dzieci. Dopiero potem następuje pierwsze spotkanie z nimi. W jakiś sposób takie opisy budują wyobrażenie o dziecku.
Nawet ja, gdy teraz przeczytałem ten opis sprzed trzech miesięcy, zacząłem się zastanawiać, czy faktycznie dotyczy on Sasetki. Nastąpił kolosalny rozwój, zwłaszcza w zakresie mowy i zachowań społecznych. A najbardziej chyba w układaniu puzzli. Jest lepsza od Kapsla, a być może nawet ode mnie – nie próbuję stawać z nią w szranki.


Ocena rozwoju dziecka na podstawie obserwacji opiekunów (3,5 roku).

Dziewczynka mieszka w naszej rodzinie od ponad trzech miesięcy. Z pozoru można powiedzieć, że wyrwanie z domu rodzinnego, nie wywarło na niej większego wrażenia. Od samego początku była bardzo otwarta w stosunku do nas, chociaż nieśmiała (co zresztą zostało do teraz). Lubi się przytulać, często do nas przychodzi, patrzy prosto w oczy i się uśmiecha. Coś chce, ale nie potrafi tego wyrazić. Początkowo myśleliśmy, że takie zachowanie jest właśnie reakcją na rozstanie ze swoimi rodzicami. Jednak miały miejsce już trzy wizyty jej mamy i te spotkania wyglądały bardzo podobnie … zresztą z obu stron.


Wykaz umiejętności dziecka:

  • Biorąc pod uwagę rozwój fizyczny i motoryczny, można powiedzieć, że wszystko jest bez zarzutu. Dziewczynka świetnie sobie radzi na placu zabaw czy w przedszkolu, do którego uczęszcza. Biega, skacze na trampolinie, kopie piłkę.
  • Sama potrafi się ubrać i rozebrać. Trudność sprawiają jej guziki, zamki błyskawiczne i sznurowadła, ale na to ma jeszcze czas.
  • Kontroluje swoje potrzeby fizjologiczne. Bez problemu korzysta z toalety, sama potrafi się umyć.
  • Pod względem społecznym, również nie jest najgorzej. Sasetka słucha i wykonuje polecenia opiekunów. Chętnie współpracuje, pomagając w wykonywaniu prostych czynności.
  • Nie umie bawić się samodzielnie, zawsze potrzebuje kogoś, kto jej tę zabawę zorganizuje. Jednak, gdy to nastąpi, to potrafi bawić się z innymi dziećmi, a nawet dzielić się z nimi zabawkami, czy smakołykami. Od samego początku zwłaszcza dbała o swojego młodszego brata. Nie zjadła niczego, dopóki on nie dostał tego samego. Staramy się ją nauczyć, że wcale nie musi pełnić funkcji matki dla chłopca i widać już pierwsze efekty (zaczyna coraz częściej myśleć również o sobie).
  • Jest jednak bardzo nieśmiała. Trudno jeszcze powiedzieć z czego to wynika, ale na każdą sytuację, z którą nie potrafi sobie poradzić, reaguje uśmiechem. Często nie odpowiada na zadane pytanie, tylko się uśmiecha. Gdy ktoś na kogoś krzyknie (niekoniecznie na nią), również się uśmiecha. Kiedy nie czuje się obserwowana, albo jest świetna zabawa, czy chociażby kąpiel, to potrafi wypowiadać swoje emocje pełnymi zdaniami. Wystarczy jednak zapytać: „słucham, bo nie zrozumiałem?” i nagle jest cisza.
  • Z rozwojem intelektualnym jest nieco gorzej. Dziewczynka potrafi mówić, jednak gdy do nas przyszła, posługiwała się pojedynczymi słowami. Do tego były to wyrazy bardziej odpowiednie dla dwulatka, typu: am, pi, ti-ti, chał, miał, halo i … gacie. Proste zdania, które wypowiadała zaczynały się od słów: „Maruda chce …”, albo „Maruda ma kupę” i służyły głównie zwróceniu naszej uwagi na jej brata. Teraz jest już trochę lepiej. Coraz częściej sama potrafi powiedzieć jakieś inne proste zdanie, choćby „proszę pić”, albo bardziej skomplikowane „wujek zobacz, tu jest rybka” (patrząc na akwarium). Cały czas ma jednak trudności z odpowiadaniem na zadawane pytania. Albo się uśmiecha, albo powtarza ostatnie usłyszane słowo (zupełnie się nie zastanawiając nad sensem swojej odpowiedzi). Na przykład „Czujesz się dobrze, czy źle?” - „źle”, „Czujesz się źle, czy dobrze?” - „dobrze”, „Jak się czujesz?” - uśmiech. Często się też zdarza, że chodzi za kimś krok w krok i powtarza ostatnio wypowiadane przez niego słowa, a nawet sylaby. Staramy się uczyć ją nazywać kolory, których nie zna (ani słów, ani ich nie odróżnia). Mówimy „zielony” - cisza. Na to my „zie-lo-ny” - w odpowiedzi słyszymy „ny”.
  • Potrafi powiedzieć jak ma na imię i ile ma lat, chociaż gdyby ktoś nie wiedział, że to Sasetka, to z pewnością by się nie domyślił. Raczej zajęcia z logopedą będą konieczne. Jutro pierwsze (wstępne) spotkanie.
  • Poza kolorami, ma trudności z rozróżnianiem pojęć teraźniejszości, przyszłości i pór dnia. Z pewnym trudem posługuje się wyrażeniami dłuższy-krótszy, większy-mniejszy, bliżej-dalej. Dla przykładu, gdy na rysunku były dwie kiełbasy, to potrafiła wskazać dłuższą, jednak na pytanie „a jaka jest ta druga?, odpowiadała „parówka”.
  • Za to całkiem dobrze liczy. Jak do tej pory jeszcze z naszą pomocą, ale aż do jedenastu (z pominięciem dziesięciu – ta liczba jakoś jej nie pasuje).
  • Układa proste puzzle (składające się z 3-4 elementów).
  • Nauczyła się kolorować obrazki i wykonywać proste rysunki. Na początku nie wiedziała, co to jest kredka. Nie miała pojęcia, że kredkę trzeba przycisnąć. Być może wcześniej posługiwała się tylko długopisem, albo pisakami, bo stwierdzała, że „kredka nie rysuje”.
  • Ogólnie rzecz biorąc, lubi i potrafi się skupić na drobnych pracach ręcznych. Przyjemność sprawia jej wyklejanie (chociaż rzadko potrafi dopasować naklejkę do konkretnego obrazka) i lepienie z plasteliny (chociaż trudno odgadnąć, co przedstawia jej praca).


Sasetka jest dzieckiem nie sprawiającym problemów wychowawczych. Jest grzeczna i posłuszna, można ją zabrać wszędzie razem z sobą (do sklepu, urzędu). Troszkę przypomina naszą najstarszą córkę. Gdy do niej mówiliśmy „idź pobiegaj”, to przebiegła ze 3-4 metry i wracała z uśmiechem „już pobiegałam”. Z Sasetką jest trochę podobnie.
Będziemy się starać wykonać jej badania psychologiczne, ponieważ nieco nas martwi to jej „uśmiechanie się”. Obawiamy się tylko, że w obecności obcej osoby, może odpowiadać uśmiechem na każde zadane polecenie.


17 komentarzy:

  1. Oj Pikuś. Nie przesadzaj z tym uaktywnieniem tatusia. To że raz się spotkał niczego nie zwiastuje. Jak widać w piątek nie był już aktywny. Zapomniał? Nie miał czasu? Czy może już zabrakło chęci? Zdarzali się nam rodzice którzy już po odebraniu praw podejmowali jakieś kroki w celu odzyskania dzieci ale gdzieś po drodze zabrakło determinacji i nic z tego nie wychodziło. Nie uważam aby w tym przypadku ryzyko było wyższe niż przeciętne. Ponadto prawdopodobnie tata nie wykorzystał pierwszej możliwości jaką jest odwołanie się od wyroku co pokazuje że jego deklaracje walki o dzieci nie są poparte żadnym działaniem. To tylko słowa jak przez ostatnie dwa lata kiedy ich rodzina była monitorowana przez OPS.

    OdpowiedzUsuń
  2. no ja nie wiem. Po pierwsze nie do końca zgadzam się z 'lenistwem' decyzji o zaprzestaniu walki o dzieci. Żyjemy w różnych światach, my i rodzice biologiczni. Tak po prostu jest, choć jest to smutne itd., ale ta różnica to też różnica przywilejów, które często *normalne* rodziny mają i traktują jak przezroczyste, a te *dysfunkcyjne* ich nie mają, bo ich nie dostały od swoich wcześniejszych rodzin. Naprawdę nie wiem, kim bym była, gdybym urodziła się w rodzinie ojca naszych zastępczych dzieci. Też bym skończyła wszystkie szkoły? Też bym kochała swoje dzieci z poczuciem, że robię to dobrze i wspierająco? Wątpię. A przeciez nie jest żadną moją zasługa, ze urodziłam się w rodzinie dwóch osób z wyższym wykształceniem, w dodatku stosunkowo zamożnej, z szeroką siecią krewnych i to ciepłych krewnych, mającej dostęp do tzw. dóbr kultury, co z kolei dało mi szerokie wejście w świat ludzi myślących podobnie do mnie, itp. itd. Rodzice 'naszych' dzieci nie mieli żadnej z tych rzeczy i też nie jest to ich winą, tak jak nie jest moją zasługą (nie wierzę w mit self made mana, sorry).
    Oczywiście zżymam się słysząc, że 'nasza' mama doszła do podobnych wniosków, jak 'wasza', ale mimo wszystko szala przechyla się u mnie w stronę szacunku. Czasem uświadomienie sobie własnej niemożności jest wielką rzeczą. Przynajmniej oszczędza dzieciom tułaczki rozciągniętej w czasie, po której mozliwe są już tylko domy dziecka.

    druga rzecz dotyczy rodzin spokrewnionych. Od razu powiem, że nie mam żadnych kwitów ani dowodów, a jedynie własne uprzedzenia, przykro mi. Ale tak, niespecjalnie ufam rodzinom spokrewnionym, choć na pewno są wspaniałe wyjatki. Generalnie jednak uważam, ze dysfunkcja jest sprawą szerokiej sieci rodzinnej, a rzadko kiedy dotyczy jednostki, której się powinęła noga. Choc własnie sobie przypomniałam, że znam wyjątek od tej reguły i wspaniale funkcjonującą rodzinę spokrewnioną (hej, znam nawet dwie! ;) i faktycznie w obu chodziło o powinięcie nogi jednostce, gdzie jednak reszta krewnych funkcjonowała bardzo wysoko). Pytanie, jak często się to zdarza i czy faktycznie kontakt z rodziną przysłuży się dzieciom, czy niekoniecznie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę się wytłumaczyć. Nie wiem kiedy Pikuś usłyszał, że mama Sasetki zrezygnowała z walki o dzieci z lenistwa, bo ja tego nigdy nie powiedziałam. Czyżby to jego wewnętrzne rozważania i nieświadome próby włożenia ich w czyjeś usta? Nie wiem, ale muszę chyba uważniej wykonywać tzw. pierwsze czytanie (nie pomiędzy gotowaniem obiadu a układaniem puzzli)
      Moje zdanie w poruszonej kwestii jest podobne do Twojego. Staram się nie oceniać z jakich pobudek matka "odpuszcza" walkę o dziecko. Czasem jest mi ich żal bardziej czasem mniej, ale zawsze jestem wdzięczna, że w momencie kiedy zdają sobie sprawę, że nie dadzą rady, dają dziecku szansę na nowe życie. Żadna z nich nie usłyszała ode mnie złego słowa, a wręcz przeciwnie. Mówię, że może właśnie ta decyzja jest dowodem miłości, że to najlepsze co mogą w tej sytuacji zrobić dla swojego dziecka.

      Co do rodzin spokrewnionych, oczywiście nie można generalizować, ale mam mocno mieszane uczucia, choć z bardzo różnych powodów. Myślę, że dobrze, że to nie my podejmujemy te decyzje, bo czasem łapię się na tym, że chciałabym dla naszych dzieci rodziny idealnej, a przecież takie nie istnieją ( pomijam już fakt definiowania rodziny idealnej ). Miejmy tylko nadzieję, że Sąd będzie brał pod uwagę różne aspekty a nie tylko więzy krwi.

      Usuń
  3. Ja myślę sobie, że nie każda rodzina dysfunkcyjna jest w swojej całej rozciaglosci źle funkcjonująca. Toby przekreślalo szansę człowieka, a zakładali tylko tyle, że podchodzisz z rodziny x to funkcjonujesz w sposób patologicznych, jak Oni. Różne osoby żyją zupelnie inaczej niż ich bliscy i jest ich całkiem sporo.
    Chociaż myślę, że może to być trudne, by przyjąć własny wzorzec myślenia.
    Pikuś, są alkoholic y, którzy korzystają z terapii i normalnie potem żyją. Osobiście poznałam 3 takie osoby w moim życiu. Nie piętnuj ich na wstępie, bo tak to brzmi. Co do taty Saszetki, to Wy go znacie. Co do rodziny biologicznej, dobrze, że się znaleźli, mnie martwi tylko, czy kontakt z rodzicami biologicznymi przysłuzy się dzieciom. Pozdrawiam. Nikola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miało być, co do rodziny spokrewnionej

      Usuń
    2. Oczywiście, że po terapii czasem można żyć normalnie, ale w przypadku, gdy przez ponad dwa lata ktoś jest zachęcany a wręcz sądownie przymuszany i nic się nie dzieje, mamy prawo przypuszczać, że i teraz nie skończy się sukcesem. Poza tym sama terapia to za mało żeby dzieci mogły wrócić do ojca. Trzeba by było dać czas aby zbudował swoje życie na trzezwo od nowa. A czas leci... Jak długo dzieci miałyby czekać? Uważam, że on swój czas już miał. To nie jest piętnowanie na wstępie tylko brak wiary, że coś nagle się zmieni po takim czasie tzw. dawania szansy.
      Teraz czas dać szansę dzieciom.

      Usuń
    3. Oczywiście, że tak. Jest wielu, którzy mają problem z alkoholem i Nic z Tym NIE robią. Też znam takich, co aj niej z 5 osób. Też uważam, że ciągle dawanie szansy rodzicom to bezsens zupełny, bo dzieci rosną... I ich szanse maleją. Z jakiegoś w końcu powodu z tego domu zostały zabrane. Dlatego pisałam, że ojca dzieci znacie Wy. Zresztą te słowa, które Pikuś przytoczyć, jak tata dzieci wypowiada się we wsi o ich matce..., brak starości tego związku... to mnie za trwaza, bo to oznacza, że ten człowiek być może nie chce się zmienić, nie chce podjąć pracy nad samowychowaniem Siebie najpierw. Więc chyba niefajnie by wychowywał dzieci. Ja tylko chciałam zwrócić uwagę, że z tymi alkoholika i różnie jest i z ich terapia. Tu jednak źle jest. Nikola.

      Usuń
  4. możliwe, ja się nie upieram. Niemniej nie widzę we wpisie Pikusia piętnowania alkoholizmu, a jedynie piętnowanie faktu, że pomimo skierowania na terapię ojciec dzieci jej nie podjął.

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj, przypomiało mi się jak tuż przed pieczą na scenę wkroczyła u nas ciocia biol. ( była w życiu dziecka zawsze ). Baliśmy się, że złoży wniosek i wszystko wstrzyma. Obawiam się, że jeśli w momencie, kiedy jeszcze dziecko było tylko "na papierze " powiedziano by nam o takim ryzyku, nie zdecydowalibyśmy się na poznanie. Na szczęście to wyszło na jaw dopiero po poznaniu i daliśmy radę,mimo że żyliśmy w lęku.
    Szczęścia dla Sasetki i Marudy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Być może właśnie dlatego dokumenty nie są jeszcze przesłane do ośrodka adopcyjnego. Gdy Sąd rozpatrzy wniosek o utworzenie rodziny zastępczej wszystko będzie jasne.

      Usuń
  6. Przelewając myśli na papier, staram się ważyć słowa, chociaż nie zawsze mi się to udaje.
    Majka przed chwilą przyszła i krótko stwierdziła, że nigdy nie powiedziała, iż mama Sasetki poszła na łatwiznę. Faktycznie zastosowałem pewien skrót myślowy (jak się okazało - nieudolny). Mama Sasetki jest bardzo młodą dziewczyną, podatną na wszelkie sugestie, do tego ma stwierdzone lekkie upośledzenie umysłowe. Prawdopodobnie dlatego decyzja, którą podjęła, nie była jej decyzją i dlatego Majka nie ma do niej takiego szacunku, jak do mamy biologicznej Irokeza, a nawet Smerfetki. Jednak szanuje jej zdanie, a z pewnością cieszy się z takiego obrotu sprawy.
    Pisząc o uzależnieniu taty Sasetki, nie miałem w zamyśle piętnowania kogokolwiek. Wydaje mi się nawet, że jestem bardzo tolerancyjny w stosunku do osób zmagających się z rozmaitymi problemami. Nie tylko alkoholem, ale też narkotykami, seksem, hazardem, grami komputerowymi. Uważam, że wiele rodzin, które nie wpadły w szufladkę tak zwanych rodzin patologicznych (będących już obiektem zainteresowania różnych urzędów), potrafi jakoś funkcjonować, mimo zmagania się z takim, czy innym uzależnieniem (nawet nie podejmując leczenia). Tata naszych dzieci nie ma pomysłu na przyszłość. Wydaje mu się, że opiekunka do dziecka załatwi sprawę. Moim zdaniem, nawet po ukończeniu terapii, nie będzie osobą pozbawioną problemu. Opiekunka rozwiąże sprawę w ciągu dnia. Popołudnia, wieczory i noce (często nieprzespane) będą należały do niego (a od rana praca). Zero czasu dla siebie, ciągłe monitorowanie przez pomoc społeczną. Bez wsparcia kogoś bliskiego nie da rady… ja bym nie dał. Może jestem człowiekiem małej wiary, jednak nie wynika to ani ze złej woli, ani niechęci do taty dzieci. Obawiam się jednak, że rola samotnego ojca może go przerosnąć i kwestią czasu będzie powrót do dawnego życia.

    Zwróciło jednak moją uwagę to, że zarówno a. jak i Nikola, dość sceptycznie odniosły się do kontaktów dzieci z rodziną biologiczną (przy założeniu, że dzieciaki znalazłyby się w rodzinie zastępczej spokrewnionej). Mam takie same wątpliwości. Tyle tylko, że pozostawiając dzieci w naszej rodzinie na zawsze, również musielibyśmy takie kontakty zapewniać. Czy jako rodzina niespokrewniona, potrafilibyśmy jakoś lepiej nad tym zapanować? A co właściwie znaczy „lepiej”?
    Od kilku lat jestem rodziną zastępczą, poznałem wiele innych rodzin zastępczych i adopcyjnych, spotkałem się z rozmaitymi poglądami dotyczącymi kwestii „korzeni”. Czytałem wypowiedzi dorosłych dzieci adoptowanych, jak ważna jest świadomość swojego pochodzenia, jak często dzieci poszukują swoich rodziców biologicznych, albo rodzeństwa. A mimo tego, ciągle się miotam w swoich poglądach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. korzenie są niewątpliwie ważne, co więcej jestem raczej przychylna adopcjom otwartym, natomiast z tego nie wynika jeszcze nic dla intensywności kontaktów z RB i ich częstotliwości. To znaczy mamy tu taką paletę możliwości, ze sama fraza "korzenie są ważne i warto je pielęgnować" jest w sumie zdaniem pustym, bo nie niesie żadnego konkretu: czy taka otwartość będzie pokazywaniem zdjęć? Obecnością RB na urodzinach czy komunii? Przesłaniem RB zdjęć dziecka co jakiś czas? Spotkaniami? Weekendami?
      W ogóle wydaje mi się, że tego nie sposób okreslić jak długo nie mówimy o konkretnej sytuacji, dziecku, rodzinie biologicznej i adopcyjnej/zastępczej. W grę przecież wchodzi też ocena dojrzałości wszystkich stron i raczej żadna RA nie chciałaby 'adopcji otwartej' z posesywnym i zaborczym rodzicem biologicznym, bo to by groziło ryzykiem rozsadzenia ich własnej rodziny. Z kolei jeśli RB jest w stanie zachować we własnej głowie dystans i zaakceptować nowe linie podziału (X i Y są właściwymi rodzicami mojego dziecka, a ja mam przywilej okazjonalnego kontaktu na ich zasadach) to pewnie więcej rodzin adopcyjnych mogłoby rozważać taki wariant.
      Moja znajoma z USA adoptowała dziecko wiele lat temu w ramach adopcji otwartej. W jej przypadku częścią procesu preadopcyjnego było przekazanie zdjęć rodziny pochodzenia, włączając w to zdjęcia dziadków, ciotek etc. Te zdjęcia zawsze były częścią ich albumu rodzinnego. Była też fotografia mamy w ciąży. Mama jest z innego kraju, czasem piszą do niej życzenia świateczne, czasem ona przysyła nowe zdjęcia (ma już nową rodzinę, tj. dzieci). W ubiegłym roku moja znajoma odwiedziła rodzinę biologiczną razem z synem, dziś 17letnim. Było wzruszająco, ale bez trzęsień ziemi, bo wszystkie strony wiedziały, jakie jest ich miejsce w tym układzie.
      Czy to lepiej niż w Polsce? Nie wiem, piszę tylko, że i tak można to poukładać.
      Być może warunkiem konstruktywnego układu jest właśnie to, że korzenie ze sobą nie konkurują i nie ma licytowania się o to, kto jest prawdziwszy i ważniejszy dla dziecka.

      A co do walki rodziców o samych siebie: moim zdaniem częscią całego problemu, ktorego finałem jest odebranie praw, jest właśnie to, że rodzice często żyją w świecie równoległym, którego cechą jest brak umiejętności realnej oceny sytuacji. Czasem myślę sobie (bo mamy niemal identyczną sytuację, jak Pikuś i Majka), że to jest rodzaj przedłużenia dziecinnych fantazji z czasów, kiedy ci rodzice sami byli dziećmi i marzyli o innym życiu. Teraz są dorośli, ale te fantazje zostały i nierzadko mylą się z rzeczywistością.

      Usuń
    2. Czym innym jest spotkanie dzieci z rodziną biologiczna 1 raz w tygodniu, a czym innym... to, że rodzina spokrewniona i rodzina biologiczna maja ściśle wieży, odwiedzają dwie często, wiedza co u siebie słychać, a przede wszystkim spędzają że sobą bardzo dużo czasu.I działa to na zasadzie, że matka czy ojciec wpada, balet na umówioną wizytę może, ale często, dzieci spędzają razem z Nią lub u Niej święta, urodziny spędzają razem,matka czy ojciec biologiczna zabierają je na ferie lub na wszystkie weekendy, a rodzina zastępcza spokrewniona i biologiczna... piją razem kawusię... Uważam, że lepiej, by Ci przeszkoleni ludzie dostali Obce dziecko, a te dzieci trafiły do Obcej rodziny. Inaczej jest ryzyko, że pół życia spędza jednak w towarzystwie mamy i taty biologicznych. Którzy do tego wg. Twoich słów Pikusincognito.blogspot.com, są w konflikcie, no bo tata oczenie mamę itd. Bycie osoba spokrewniona dla dziecka, gdzie jest konflikt między rodzicami, którzy wciągają w ten konflikt i w swoje życie nie podoba mi się. Chyba... Chyba że te rodziny się nie znają zupełnie mimo więzów krwi i będą to tylko spotkania typu raz w tygodniu. Bez kaw, życia życiem tej niewydolność rodziny biologicznej. Nikola

      Usuń
    3. Moje wątpliwości dotyczą tego, czy warto umieszczać dzieci w rodzinie zastępczej spokrewnionej, i czy warto być rodzicem (również adopcyjnym) otwartym na rodzinę biologiczną.
      Gdy patrzę na znanych mi rodziców biologicznych, to nie znają oni swojego miejsca w szeregu. Owszem, początkowo są bardzo ugodowi. Wszystko się jednak zmienia z biegiem czasu. Zaczynają mieć wymagania, zaczynają oceniać, chcą wpływać na podejmowane przez nas decyzje. Ostatnio mama Kapsla zadała pytanie: „dlaczego jest on taki siny?”, tonem jakby zarzucała nam, że jest bity. Były to ślady po gencjanie, którą smarowaliśmy chłopca gdy miał ospę. Można było zapytać inaczej. Albo sytuacja, gdy Majka prosiła, aby nie oglądał bajek w telewizji po 18-tej, bo jego mózg jest jeszcze pobudzony przez 2 godziny i ciężko mu zasnąć. O 20:30 mama przysłała SMS-a, że wszystko jest w porządku, teraz oglądają bajki i za chwilę idą spać. U nas Kapsel śpi już o dwudziestej.
      Trudno powiedzieć z czego to wynika. Czy mama chce pokazać, że jak jest u niej, to ona decyduje, czy może jest to zwyczajna niefrasobliwość? Chłopiec po powrocie wymiotował i przez następny dzień nie miał ochoty na jedzenie (co mu się nie zdarza). Emocje, czy przekarmienie?
      Mogę tylko dodać, że mama Kapsla jest jedną z mam, z którą można porozmawiać i deklaruje ona współpracę. Inne są dużo trudniejsze.
      Mieliśmy w swojej historii do czynienia z jedną mamą, która sama zrzekła się praw rodzicielskich i chciała aby jej synek jak najszybciej został umieszczony w rodzinie adopcyjnej. Jak do tej pory, była to jedyna osoba, która w mojej ocenie wpisywałaby się w schemat adopcji otwartej. Tyle, że ona tego nie chciała. Nowi rodzice dziecka, mimo że doceniali jej decyzję, też chyba nie zgodziliby się na daleko idące kontakty z mamą.

      Być może nasza rodzina jest dla rodziców adopcyjnych pewnym substytutem korzeni dziecka – chociaż może bardziej pewnym fragmentem życia, który pozwala zapomnieć o tym, co było wcześniej. Rodzice Chapicka (Włocha) nigdy nie nawiązywali do rodziny biologicznej, chociaż wiedzą, że chłopiec ma trójkę (chyba, bo mi też już się mylą różne rodziny) rodzeństwa. Za to z nami utrzymują częste kontakty. Podobnie jest z wieloma innymi rodzinami.

      Mój problem polega na tym, że z jednej strony staram się być otwartym na rodzinę biologiczną… bo tak mówi teoria i pewne przykłady z życia innych rodzin. Niestety coraz większe doświadczenie w rodzicielstwie zastępczym powoduje, że staję się coraz bardziej gruboskórny. Nie potrafię sobie wyobrazić powrotu Sasetki i Marudy do taty. Trudno mi też przyjąć możliwość umieszczenia dzieci w jakiejkolwiek rodzinie zastępczej, która będzie musiała zapewniać kontakty z tatą. Czemu miałoby to służyć?
      Teoria coraz bardziej rozjeżdża mi się z praktyką.

      Usuń
  7. odniosę się jedynie do rodzin spokrewnionych. No więc nie mam pojęcia, czy warto. To zawsze zależy od przypadku przecież. Podejrzewam też, że może zależeć od wieku dziecka: mam wrażenie, że im starsze dziecko tym mniej system o nie walczy, bo wiadomo, alternatywą jest placówka. Skoro więc krewni bardzo chcą to czemu nie? Możliwe więc, że wtedy patrzy się przez palce na kwalifikacje takich krewnych.
    ale to moja spekulacja, nie wiem, czy tak jest w istocie - takie wrażenie odniosłam robiąc swój kurs, w którym brały udział rodziny z tymczasowym prawem opieki nad nastolatkami, a których - mimo iż były sympatyczne dość - nie nazwałabym raczej rodzinami terapeutycznymi. Niektóre z nich mieszkały na tym samym osiedlu, co rodzice biologiczni.
    Nie mam jednak pojęcia o nastolatkach w pieczy, to nie moja działka. Może ten system ma mimo wszystko sens, tak sobie wyobrażam, bo powiedzenie 13latkowi, że nie zamieszka z koleżanką mamy, "bo nie", może wywołać odwrotne do zamierzonych skutki. Do złości z powodu rozłączenia z rodzicem dojdzie jeszcze złość z powodu niebrania pod uwagę jego/jej opinii (sędziowie rzadko korzystają z możliwości wysłuchania dziecka). A że wtedy kontakty z mamą będą częste? Pewnie będą. Ale przynajmniej nie będzie to placówka.
    Z dziećmi młodszymi może być inaczej, z reguły inwestuje się w nie więcej nadziei i może dlatego mamy więcej determinacji, by sprawdzać dokładnie, wymagać dobrych opiekunów itd.

    OdpowiedzUsuń
  8. ...w sumie życie mi zrobiło komentarz do powyższego komentarza. Kompletnym przypadkiem trafiłam wczoraj na badania z dziećmi, bo rozchorowała się koleżanka, i bach! w grupie badawczej miałam dzieciaki z domu dziecka. Dodam, że pierwszy raz się tak zdarzyło, odkąd moje koleżanki te badania prowadzą.
    Rozmawiałam więc z 11 i 9-latkiem. Ten drugi przynajmniej formalnie powinien być skierowany do rodzinnej pieczy zastępczej, ale wiadomo: nie ma miejsc.
    Wiecie co mnie uderzyło? Jak małe sa to jeszcze dzieci. I jakie fajne. I jak okropne jest to, że system umieścił je w domu dziecka, choć - dotarło to do mnie wczoraj - gdyby były w rodzinie skorzystałyby o wiele bardziej, bo w ich wieku wciąż jest na to czas. Różne głupie sprawy: wspólne robienie obiadów w kuchni, przygotowywania do świąt, leniwe poranki w niedziele. Tego się nie doświadczy nawet w mieszKaniu filialnym, choć jest lepszą opcją niż klasyczny dom dziecka.
    Tak, mają nawet super konsolę do gier. I na nogach miały buty ecco (mam emocjonalny stosunek do tej marki, bo kocham ją okropnie, ale generalnie nie stać mnie na nią - swoje dzieciaki obkupuję w CCC niestety). Oraz mówiły różne ciepłe rzeczy o wychowawcach. Więc teoretycznie fajnie, nie?
    Guzik prawda, bardzo mnie te badania rozwaliły od środka, bo zobaczenie małych chłopców, którzy są w wieku wciąż jeszcze chłonności wzorów, elastyczności wobec zmian, otwartości na dobre przykłady, a którym daje się wychowawców i piętrowe łóżka... nie, świat nie powinien tak wyglądać.
    Nie powinniśmy uzależniać nadziei na zmianę od rzeczy tak trywialnej, czy ktoś skończył 10 lat czy jeszcze nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami dochodzę do wniosku, że mam więcej wątpliwości, niż jakichś ugruntowanych przekonań. Takim trudnym tematem są właśnie starsze dzieci. Przebywające u nas jakiś czas temu dwie siostry (13 i 8 lat) bardzo chciały pozostać u nas na zawsze. Nie było to możliwe, bo po pierwsze jesteśmy pogotowiem, a po drugie nigdy nie rozważaliśmy takiego scenariusza. Zostały rozdzielone, młodsza wróciła do taty, starsza poszła w opiekę zastępczą do siostry mamy. W tej chwili sytuacja wygląda tak jak 5 lat temu (tylko dziewczynki są starsze). Być może gdyby sąd rozważył umieszczenie dzieci w rodzinie zastępczej niespokrewnionej, to wszystko potoczyłoby się inaczej. Dziewczynki były na to gotowe, a może nawet oczekiwały takiego rozwiązania ich sytuacji.
      Przebywająca niedawno u nas 9-letnia Landryna jest już wolna prawnie i zgłoszona do adopcji. Oczekuje na rodziców w pakiecie z Cezarem, swoim trzyletnim bratem. Nie ma chętnych. Czego można byłoby się spodziewać, gdyby nie było Cezara?
      Starsze dzieci bardzo potrzebują zainteresowania. Ja nie jestem osobą, która chętnie inicjuje dyskusję. A jednak te starsze dzieci chciały ze mną rozmawiać, opowiadały mi o tym co było w szkole, mówiły o swoich marzeniach … a przynajmniej najbliższych planach.
      Zastanawiam się tylko, czy nie jest to jakaś sytuacja przejściowa. Czy nie zaczyna się to wszystko zmieniać w momencie, gdy dziecko znajdzie się już w rodzinie docelowej. Z jednej strony przestaje już ono zabiegać o akceptację, a z drugiej znajduje się w świecie, w którym musi stać się kimś, musi zacząć odnosić sukcesy (na miarę swoich możliwości).
      Być może rodzice biorący do siebie starsze dziecko, czują potrzebę „wyprowadzenia go na ludzi”. Znamy rodzinę zastępczą, w której wszystko zaczęło się psuć w momencie odejścia dzieci z domu dziecka, do tej rodziny. Wcześniej kontakty układały się wzorowo, dzieci bardzo chciały zamieszkać w rodzinie. Teraz chyba każda ze stron, żałuje podjętej decyzji.
      Niedawno na Bocianie (na forum rodzin zastępczych) pojawiła się dziewczyna, która bardzo chciała zaopiekować się 15 letnim chłopcem, przebywającym w domu dziecka. Nie wziąłem udziału w dyskusji, bo musiałbym dorzucić kolejne zdanie na „nie”. Postawiła na swoim i chłopak jest już z rodziną. Chciałbym, aby był to przykład, który za jakiś czas mógłbym wykorzystać w jakimś wpisie, że jednak warto.
      Chociaż może problem tkwi w rodzicach… oni tak bardzo chcą, a może nie powinni chcieć. Może powinni odpuścić, wyluzować. Przynajmniej w przypadku naszego Kapsla tak mówią specjaliści mający z nim do czynienia. Ja się do tego stosuję z braku czasu (chociaż pewnie właściwiej byłoby napisać, że z lenistwa i awersji do wysłuchiwania krzyków „mamo, gdzie jesteś”). Ostatnio byłem świadkiem, gdy Majka rozwiązywała z chłopcem i czteroletnią Sasetką rozmaite zadania. Pojawił się obrazek z czterema domkami. Dwa były identyczne i takie było pytanie. Sasetka odpowiedziała prawidłowo, niemal od razu. Kapsel myślał i myślał. Po kilku minutach i wielu podpowiedziach, w końcu odpowiedział prawidłowo. Było „hurra” - udało się. Powiedziałem do Majki – zadaj mu jeszcze raz to samo pytanie. To samo zadanie, te same domki, prawidłowa odpowiedź może minutę wcześniej. Wszystko rozpoczęło się od początku.

      Usuń