sobota, 18 lipca 2020

--- Mielenko 2020

Pogoda nam tym razem nie dopisała... chociaż może to dobrze
Gdy kilka miesięcy temu Majka ustalała z panią Dorotką termin naszego wypoczynku w Mielenku, to zakładaliśmy, że może z nami już nie być Ptysi, albo Bliźniaków. Niestety były to płonne nadzieje.
Gdy przyszła do nas Stokrotka, to zarezerwowaliśmy dodatkowy (trzeci) pokój.
Paprotka już wiele nie zmieniła, poza tym, że musieliśmy zabrać dodatkowe łóżeczko i pojechać dwoma samochodami.

To było najbezpieczniejsze miejsce... i tylko dla nas
Tym razem wcale nie mam ochoty opisywać tego, jak było.
Jest nas zbyt dużo. Do tego przekrój wieku dzieci i istniejące zaburzenia powodują, że wcale nie czuję się fajną rodziną. Nie czerpię żadnej przyjemności z bycia rodziną zastępczą. Jestem tylko opiekunem... a to wcale nie jest miłe.

Zupełnie inaczej dzieci funkcjonują, gdy są osobno i zupełnie inaczej się wówczas z nimi pracuje. Dla przykładu, wczoraj po kolacji Majka stwierdziła, że jeszcze na pół godziny wyjdzie z maluchami na spacer do lasu (czyli Stokrotką i Paprotką). Ptyś chciał już się kąpać i pójść spać, a Balbina znowu się posikała w majtki, więc tym bardziej była gotowa do kąpieli. Remus z Romulusem poszli z ciocią zabierając swoje rowery. Bawili się w psi patrol, który gasi pożar lasu... potrafili wymyślać sytuacje i odgrywać scenki. Remus powiedział do Romulusa
  • Chodź, bo tam płonie las.
  • A co to znaczy płonie?
  • No... pali się.
  • To mów normalnie, a się nie wygłupiaj.
Była to sytuacja, kiedy Majka mogła z chłopcami porozmawiać, wytłumaczyć znaczenie pewnych słów.

Albo gdy po powrocie chłopcy podczas kąpieli zapytali mnie
  • Wujek, a ty masz dużego siusiaka?
  • No dużego, bo cały jestem większy od was.
  • A pokażesz nam?
Nie wiem, czy stanąłem na wysokości zadania w tłumaczeniu, że jednak im nie pokażę, ale chciałem tutaj zwrócić uwagę na pewne zachowania, które nie mają miejsca, gdy dzieci są w grupie.
Wyjście na spacer z całą czwórką (czyli Bliźniakami i Ptysiami), sprowadza się do bezsensownego biegania, rzucania kamieniami, czy łamania patyków.
Gdy dzieci są razem, to cały czas muszą być pod kontrolą, bo nie wiadomo co wymyślą i co zniszczą. Do tego skarżą na siebie tak, że nie można już tego słuchać. Balbina krzyczy – a Romulus wylał wodę, Romulus – wujek, Ptyś rozlał wodę, Ptyś – nie, to Balbina wylała. Tylko Remus najczęściej nic nie mówi.

Dlatego długo zastanawialiśmy się, czy w ogóle powinniśmy pojechać nad morze z całą szóstką. Mamy jeszcze zarezerwowany drugi termin. Jeżeli skład się nie zmieni, to pozostaniemy w domu. Tutaj przynajmniej jest bezpiecznie... ja czuję się bezpiecznie.

W zasadzie to już wiem, że skład się nie zmieni. Sąd Ptysi postanowił wykonać badanie więzi, co odwleka kolejną rozprawę o kilka miesięcy. Nie wiem tylko dlaczego nie wpadł na ten pomysł przez minione półtora roku. Ale chociaż nie wprost dał do zrozumienia, że ma w planie odebranie praw rodzicielskich i potrzebuje podkładki. A może potrzebuje podkładki na to, że mama Ptysi może być rewelacyjną matką? Chociaż takiej to pewnie nie dostanie, gdyż mama nie ogarnia niczego i nikogo nie słucha. Ciągle prosimy ją, aby nie przyjeżdżała na spotkania z dziećmi z wielkimi prezentami, a zwłaszcza z zabawkami militarnymi. Albo nie może zrozumieć, że to ona ma być na spotkaniu dla nich atrakcją, albo doskonale wie, że jak przyjedzie z pustymi rękami, to dzieci ją zwyczajnie „oleją”. Kilka dni temu przywiozła tak wielkie pudła, że ledwo z nimi doszła. I co było w środku? Dla Balbiny kolejna lalka, którą po powrocie do domu dziewczynka rzuciła do kąta, a dla chłopców pojazdy opancerzone, śmigłowce z karabinkami, czołgi i karabiny maszynowe.


Od momentu powrotu z Mielenka minęło już parę dni, i trochę ochłonęliśmy. Tak więc już wiem, że jednak za trzy tygodnie znowu pojedziemy na wakacje. Wiem, że znowu czeka nas ciężka praca i znowu będę mówił „już nigdy więcej”. Mam 55 lat i podobnie jak rodzice naszych dzieci, nie uczę się na własnych błędach. A może to widok tych niesfornych, acz uśmiechniętych pyszczków powoduje, że wciąż brnę wbrew temu, co podpowiada mi mój umysł? W zasadzie to jestem taki jak oni... jak ci rodzice, którzy wciąż powtarzają „to było ostatni raz”, „już więcej tego nie zrobię”, „dlaczego nie chce mi pani zaufać?”.

Mama Bliźniaków odwołała się od wyroku. Nie wiem jakimi kanałami udało nam się otrzymać i przeczytać uzasadnienie decyzji sądu, na podstawie którego takie odwołanie było w ogóle możliwe. Ktoś mi je zwyczajnie pokazał i powiedział „nie pytaj”.
Zastanawiam się tylko od czego mama się odwołała? Nie można przecież złożyć apelacji tylko dlatego, że decyzja sądu się komuś nie podoba. Tutaj sędzina w uzasadnieniu nie pozostawiła suchej nitki na rodzicach. Setki stron załączników. Opinie specjalistów, notatki policji, oceny osób mających kontakt z dziećmi i rodzicami chłopców (w tym również moje).

W związku z zaistniałą sytuacją, rozpoczęliśmy rozmowy z całą czwórką naszych przedszkolaków dotyczące zbliżającego się rozstania. Majka stwierdziła, że musimy w końcu dowiedzieć się, co myślą o przyszłości przebywające z nami dzieci. Czy uważają, że zawsze będą mieszkać w naszej rodzinie?
Bliźniakom było smutno, chociaż chłopcy przyjęli tę wiadomość po męsku. Powiedzieliśmy im, że za jakiś czas się rozstaniemy... że zamieszkają w innej rodzinie, prawdopodobnie nie ze swoją mamą (chociaż może). Ważne było dla nich to, czy my nadal będziemy w ich życiu. Czy będziemy się spotykać? Czy będą mogli do nas przyjeżdżać i czy my będziemy ich odwiedzać w domu, w którym zamieszkają? Dla mnie było to zadziwiające, jak dojrzały może być niespełna pięciolatek, który kilka godzin wcześniej ściągnął majtki i zrobił siku na fotel. Chociaż tak do końca nie jestem przekonany, czy chłopcy dobrze zrozumieli nasz przekaz.
Ptysie ucieszyły się, że zamieszkają w nowej rodzinie. Przypomniał mi się Kapsel, który też był „obywatelem świata”. Żadnych więzi, przynależności do rodziny, utożsamiania się z kimkolwiek.

Wczoraj odkryłem pewne magiczne słowo... „hipotetycznie”. Pozwoli mi ono opisać pewne sytuacje, zachowania, poglądy... coś, o czym nie chciałbym napisać wprost. Zostawię sobie to słowo na koniec.

Wrócę do naszych wakacji w Mielenku.
Był to tylko tydzień... ale tydzień najcięższej pracy, jaką miałem do wykonania w swoim życiu.





Każde z dzieci (poza niemowlakami) uwypukliło swoją ciemną stronę. Coś co pojawia się, gdy są one razem.

Balbina zgodnie z przewidywaniami musiała odnaleźć się w nowym otoczeniu, więc nie zrobiła ani jednej afery. Za to rozpoczęła od wyjedzenia wszystkich słodyczy, które z sobą przywieźliśmy, i które miały wystarczyć na cały czas naszego pobytu nad morzem.
Bardzo cierpiała, gdy szliśmy na lody, a ona dostawała tylko wafelek.
Często się zastanawiam, jak powinniśmy reagować na jej zachowania... i wciąż nie znajduję odpowiedzi. Kara? Konsekwencja? Czy ona w ogóle kojarzy przyczynę i skutek?
Zapytaliśmy ją już po powrocie znad morza (gdy tym razem wyjadła nutellę ze słoika), czy pamięta, co za takie przewinienie było karą na wakacjach? Po długim namyśle odpowiedziała, że nie mogła kąpać się w morzu. Co???
Tak więc Balbina nie jadła na wakacjach słodyczy i prała swoje majtki brudne od kupy. Ściany nie porysowała, bo kredki ciągle były pod moją kontrolą. Musieliśmy tylko zapłacić za poduszkę, na którą zwyczajnie się zsikała.
Wiele osób mówi mi „zaakceptuj to”. Ale przecież ona jest w normie rozwojowej. Psycholodzy nawet gdy mieliśmy Kapsla, mówili nam, że pewną metodą jest pranie przez dzieci zabrudzonej bielizny. Przy Kapslu wydawało nam się to trochę nieludzkie, gdyż chłopak może faktycznie nie do końca potrafił się kontrolować. Ale Balbina przecież doskonale zna zasady. Wie, że po zrobieniu kupy trzeba wytrzeć pupę, i potrafi to zrobić. Dlaczego zatem tego nie robi?
Czy zdanie, które kiedyś do mnie powiedziała „wygram z tobą”, jest w jakiś sposób przemyślane? Czy ona prowadzi ze mną jakąś grę?

Remus na wakacjach pokazywał swoją egocentryczno narcystyczną naturę. Rzucał się na ziemię niczym dwulatek i krzyczał „nieee!!!”, „pójdę!”, „chcę!”, „dostanę!”. Chłopiec jest bardzo inteligentny, ma ogromny zasób słów, którymi bardzo sprawnie się posługuje. Do tego jest filigranowy, co powoduje, że wszyscy są nim zauroczeni. Chłopak ma świadomość swojej ponadprzeciętności. Z jednej strony próbujemy umacniać w nim poczucie własnej wartości, a z drugiej bardzo się obawiamy, że z fajnego małego dziecka może wyrosnąć wcale niefajny dorosły. Mam nadzieję, że nieco odmienne podejście Majki i moje, pozwoli chłopcu w jakiś sposób zapanować nad swoją niezwykłością. Różnica między nami polega na tym, że ja w chwilach napadu szału chłopca, z nim nie dyskutuję, a Majka pozwala na prowadzenie negocjacji, które umożliwią mu wyjść z całej sytuacji z twarzą. Remus musi się jeszcze nauczyć, że nie należy rozpoczynać wojen, w których nie ma najmniejszych szans na zwycięstwo.
Bywa jednak, że chłopiec nas zaskakuje. Na ogół patrzy na pozostałą trójkę przedszkolaków nieco z góry. Nie bije się z nimi, nie wdaje w utarczki słowne. Wyraża swoją opinię i jak oni go nie rozumieją, to trudno. Miało jednak miejsce bardzo ciekawe zdarzenie, gdy Remus i Balbina huśtali się na wakacyjnym placu zabaw i dziewczynka tak starała się rozhuśtywać na boki, aby uderzać w siedzisko Remusa. Niby nic wielkiego, ale Remus raczej nie lubi tego rodzaju zaczepek. Gdy po którymś poskarżeniu się chłopca stwierdziliśmy „to uderz ją też”, Remus zwyczajnie zszedł ze swojej huśtawki, zatrzymał Balbinę i centralnie walnął ją przez łeb. Udaliśmy, że tego nie zauważyliśmy, bo przecież zrobił to niejako w majestacie prawa. Naszą winą było niedoprecyzowanie, jak ma ją uderzyć.

Romulus jeszcze bardziej pokazał nam, pod jak wielkim jest wpływem Ptysia. Ten drugi jest bardzo grzeczny , ale tylko wówczas, gdy wie, że ktoś go obserwuje. Jego zachowanie jest więc potwierdzeniem ciągle istniejących zaburzeń w sferze przywiązania, albo dowodem w fizyce kwantowej na to, że stan obiektu zależy od stanu obserwującego.
Romulus jest dużo bardziej inteligentny, niż Ptyś. Potrafi lepiej się wysławiać, rozumie związki przyczynowo skutkowe, wie co to jest konsekwencja i potrafi przyznać się do błędu. Ale Ptyś jest półtora roku starszy, co daje mu mandat bycia mądrzejszym. Remus i Balbina nic sobie nie robią z prawa starszeństwa. Remus na zachowania Ptysia patrzy z politowaniem, a Balbina przecież chce kontrolować wszystko i wszystkich.

W tej całej układance byłem jeszcze ja. Osoba, która wciąż nie może zrozumieć zachowań niektórych ludzi, widzących rodzinę z szóstką dzieci. Tym bardziej, że przecież wyglądam raczej na dziadka tych dzieci, a nie ich ojca. Nawet nie goliłem się przez cały tydzień, aby mój siwy zarost dawał do myślenia.
Nadal, gdy przedzierałem się wózkiem bliźniaczym przez zwały piasku na plaży, słyszałem teksty „ciung, ciung – chciałeś bliźniaki, to masz”. Chociaż tym razem nikt nie odniósł się do naszych pięcioletnich czworaczków. Zresztą już nie chce mi się odpowiadać nawet na sympatyczne komentarze. Uśmiecham się i idę dalej. Na idiotyczne uwagi, że dziecko płacze bo mu słońce świeci w oczy, odpowiadam „taaak”. Jest mi już zupełnie obojętne to, że ktoś traktuje mnie jak „patologię”, która za „pincet plus” wyjechała sobie nad morze.
Tylko Majka czasami wdaje się w dyskusję. Z nią to lepiej nie zaczynać. Była ostra jazda, gdy pewna przewrażliwiona starsza pani (w naszym wieku), podważyła nasze kompetencje rodzicielskie, kwestionując akceptowanie chodzenia naszych dzieci po murku umacniającym wydmy... bo przecież mogą spaść z wysokości około metra.
W takich sytuacjach jestem z Majki dumny, ponieważ potrafi wyrazić swoją opinię inteligentnie, z gracją, od razu odpowiadając na ewentualne kontrargumenty. Ja bym tylko powiedział „tak, najwyżej spadną”.

Jeszcze a propos dumy. Była pewna sytuacja na placu zabaw, na którym był przyrząd, który należało przejść, wisząc na samych rękach. Dwójka chłopców w wieku mniej więcej ośmiu lat próbowała się sprawdzić w tej materii, spadając po drugim, albo trzecim przełożeniu ręki. No to Majka krzyknęła do Balbiny „pokaż chłopcom, jak to się robi”. Więc ona pyk, pyk, pyk – wow!. Widziałem wzrok tatusiów tych dzieci, który niemal pożerał Majkę za to, że pozwoliła pięciolatce sprowadzić ośmiolatków do parteru. Widziałem też radość Balbiny, która pokazała swoją wyższość nad starszymi dziećmi. Są więc chwile, gdy przekonujemy się, że jednak to dziecko, które jest trudne, niegrzeczne, nieposłuszne i mamy go już szczerze dosyć... jednak jest naszym dzieckiem. Jest dzieckiem, o które jesteśmy gotowi walczyć do usranej śmierci.


Przejdę do słowa „hipotetycznie”, o którym wspomniałem na początku. Załóżmy, że nasz organizator rodzinnej pieczy zastępczej wchodzi w pewną polemikę z naszym sądem na temat szybszego podejmowania decyzji dotyczących dzieci przebywających w pieczy zastępczej.
Sąd, jak to sąd... nie ma sobie nic do zarzucenia. Co z tego, że Bliźniaki już trzeci rok z rzędu zwiedzały z nami molo w Chłopach? Co z tego, że Stokrotka i Paprotka powinny jak najszybciej znaleźć się w rodzinie, w której zostaną już na zawsze?
No ale przecież (zdaniem sądu) organizator pieczy może po ustawowych czterech miesiącach przebywania dzieci w pogotowiu rodzinnym, umieścić dziecko w rodzinie zastępczej... bo to przecież też jest tylko sytuacja tymczasowa.
Załóżmy więc hipotetycznie, że organizator pieczy znajduje rodzinę zastępczą dla Stokrotki i Paprotki. Nie byle jaką rodzinę zastępczą... nie taką jak nasza. Rodzinę, która zechce być rodziną już na zawsze, która w pewnym momencie podejmie decyzję o adopcji dziewczynek.
Ale wówczas do gry wchodzi ośrodek adopcyjny, i zadaje pytanie „jak można w ten sposób (poprzez pieczę zastępczą) obchodzić procedury adopcyjne?”

Tak więc hipotetycznie może być tak, że umieszczane u nas dzieci, po czterech (ewentualnie ośmiu) miesiącach będą kierowane do innych rodzin zastępczych... aby zwolnić miejsca w pogotowiach. Czy ktoś zadaje sobie pytanie, co czuje dziecko przerzucane z jednej rodziny do drugiej?
No tak, ale znowu pojawia się słowo „hipotetycznie”... bo przecież takich rodzin zastępczych zwyczajnie nie ma. To może należałoby zachęcać rodziców planujących adoptowanie dziecka do pójścia drogą pieczy zastępczej? Ale przecież większość z nich nie jest w stanie zaakceptować kontaktów przebywającego u nich dziecka z rodziną biologiczną, a tym bardziej możliwego powrotu do niej na stałe.

Ale to rozwiązanie ma moim zdaniem też zalety... w zasadzie jedną, ale ważną. Ostatnio dowiedziałem się, że zapis w ustawie o magicznych 18 miesiącach, po których dziecko powinno mieć uregulowaną sytuację prawną jest do wykorzystania, chociaż w zasadzie sam w sobie jest bez sensu i zupełnie nie trzyma się kupy.
Otóż przede wszystkim nie dotyczy on pogotowi rodzinnych, ponieważ dziecko w pogotowiu może przebywać do czasu uregulowania jego sytuacji prawnej... czyli bezterminowo. W związku z tym, fakt że Bliźniaki jakiś czas temu rozpoczęły już trzeci rok pobytu w naszej rodzinie, nikogo nie dziwi i jest zupełnie zgodny z prawem.
Jednak zapis ten obowiązuje, gdy dziecko przebywa w zwyczajnej rodzinie zastępczej. I chociaż jest to już uregulowana sytuacja prawna dziecka, to organizator pieczy zastępczej powinien po tych 18 miesiącach (liczonych łącznie z pobytem w pogotowiu rodzinnym, czy jakiejś placówce) wystąpić z wnioskiem do sądu. Tyle tylko, że nie o uregulowanie sytuacji prawnej (na co w zasadzie wskazuje zapis w ustawie, choć ta już przecież jest uregulowana), ale o odebranie władzy rodzicom biologicznym. No i gdy tak sobie patrzę na historię naszych dzieci zastępczych, to dwa razy taka sytuacja miała miejsce... i sąd rzeczywiście stanął na wysokości zadania.

Jednak konkluzja wcale nie jest optymistyczna. Wciąż mieszkamy w dziwnym kraju... tutaj nadal trzeba wszystko obchodzić.








19 komentarzy:

  1. Pomijając juz kwestię, że rozumiem, iż takie wakacje - to nie wakacje, w czasie których można odpocząć, to dlaczego było aż tak źle? W domu jest taka sama ekipa, a inaczej to znosisz, prawda? I wiesz, ja mam troje, nie mam ich zupełnie komu "podrzucać" ale czasami są dni takie jak dziś - mąż zabrał ich na kilka godzin i ja, pomimo, że robię jak wół (sprzątam) - bardzo, bardzo odpoczywam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie. W domu każdy ma inne obowiązki które paradoksalnie pozwalają odpocząć od dzieci. Czas wakacji to czas w całości poświęcony dzieciom a przy tym układzie było to 200% naszego czasu. Do tego jednak stres związany z bezpieczeństwem dzieci i otoczenia. Oczy wokół głowy przez 20 godzin na dobę. No i maluchy,nie zawsze mogące zasnąć na plaży czy po drodze. Nowe miejsce, modyfikowane zasady. Czułam się trochę jak generał bo tylko egzekwowanie zasad pozwoliło nam przetrwać🙉ale gdy biegali z tymi roześmianymi buziami po piachu wodzie to jednak miałam głębokie przekonanie że mimo wszystko warto. Dlatego za 3 tygodnie ponownie wyruszamy. Wierzymy że damy radę 😜bo tydzień po powrocie zaczynamy nasze WAKACJE 😎

      Usuń
    2. dokąd tym razem na wasze WAKACJE? no i miałaś mi dać namiary, pamiętasz? :-) chociaż to sie na skutek COVID jakby trochę zdezaktualizowało :(

      Usuń
    3. W tym roku trochę inaczej. Najpierw wydajemy córkę za mąż. Potem nasze morze z maluszkami a potem jak Covid-19 pozwoli to Kreta.

      Usuń
    4. to oby udało się odpocząć. Pierogi jakieś zrobić czy coś ;-)

      Usuń
  2. O Boże... Majka mam nadzieję, że coś Ci się pomyliło. To kiedy nasze dziecko wychodzi za mąż? Przecież nad morze z dzieciakami wyjeżdżamy już za trzy tygodnie. Wesele jest wcześniej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież za 3 tygodnie jedziemy z maluszkami i starszakami, a po weselu spędzamy urlop z maluszkami 🤪Nie martw się. Powiem Ci kiedy wskoczyć w garnitur a kiedy w kąpielówki 🤣

      Usuń
    2. ale jak się pomylisz, Pikuś, to nic się nie stało, nic się nie stało ;-). PS. na weselicho bierzecie całą szóstkę oczywiście haha

      Usuń
  3. To przykre że sądy w Polsce nie biorą pod uwagę dobra dzieci... kim byliby teraz Ptysie gdyby na samym początku tej drogi trafiliby do adopcji i jaka przyszłość ich czeka w obecnej sytuacji...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. sprawa nie jest jednak tak czarno - biała. Sądy z założenia biorą pod uwagę "dobro dzieci", nawet głównie to. Chodzi natomiast o poglądy i wypełnienie tego treścią. Jest rzesza ludzi, która uważa, że dzieci odbiera się bezpodstawnie (wbrew "dobru dzieci" bo to dobro to prawo do wychowania w rodzinie - biologicznej) i dzieci powinny wracać jak najszybciej do rodziny biol. Tendencje obecnej władzy są podobne. To nie jest takie oczywiste i łatwe.

      Usuń
    2. To prawda i nie ma co liczyć że będzie lepiej, bo według obecnych sądów i władzy jest coraz lepiej.

      Usuń
    3. skąd wiesz jakie jest zdanie "obecnych sądów"?, Anonimowy?

      Usuń
  4. Skoro coś jest kontynuowane lub nawet pogłębiane to znaczy że się sprawdza

    OdpowiedzUsuń
  5. Odniosę sie tylko do tego jednego kawałka o przenoszeniu dzieci z rodziny do rodziny i o tym, czy wobec tego nie lepiej umieszczać dzieci w RZ z motywacją adopcyjną, co zdaniem wielu OA jest obchodzeniem prawa...

    W ostatnich miesiącach mam sporo do czynienia z różnymi OA i obserwuję, że faktycznie to 'wejście przez pieczę' jest tak postrzegane przez ośrodki. Jako obejście, kombinowanie, zjawisko niepożądane. Tymczasem napiszę rzecz trudną, która jeszcze nie stała się ciałem, ale jesteśmy już w procesie tego ucieleśniania: adopcja w Polsce się zmienia i powoli wygasa w takiej formie, do jakiej się przyzwyczailiśmy. Właściwie powody opisujesz od lat na swoim blogu, który jest taką soczewką tych zmian. Widać je w historii dzieci. Do pieczy przychodzą dzieci coraz starsze, trudniejsze, bardziej zaburzone i ze skomplikowanymi sytuacjami rodzinnymi, a jeśli nawet są to maleństwa z porodówek to nierzadko 'utykają' w pieczy na lata. Zrzeczeń blankietowych jest coraz mniej, to akurat wyraźnie wyszło już w statystykach GUSu.
    Co to oznacza? Że upodobniamy się do innych krajów zachodnich, gdzie jest mniej więcej podobnie: coraz mniej adopcji, coraz więcej dzieci w pieczy.
    Kiedy ponad 10 lat temu zaczynałam przyglądać się adopcji, dominowały adopcje noworodków i niemowlaków, to nie były 'szczęśliwe zdarzenia', tylko norma. Ludzie adoptujący rodzeństwa byli postrzegani jako bohaterskie wyjątki.
    Dziś adopcja rodzeństwa nie jest żadnym novum, coraz więcej jest osób świadomie adoptujących dzieci z zaburzeniami, a 'małe dziecko' przesunęło się spokojnie do trzy-czterolatka. Kiedyś było to niemowlę.
    Pamiętam, że 10 lat temu sześciolatek był w zasadzie uznawany za 'nieadopcyjnego'. Za stary. Dziś takie teksty już tylko śmieszą.

    Patrzę na to 'obchodzenie adopcji' inaczej. Uważam, że stanie się ono naturalną i oczywistą ścieżką, to kwestia lat. Ośrodki mają z tym trudność, ponieważ tego nie kontrolują i to jest moim zdaniem główna, acz niekoniecznie werbalizowana przyczyna ich niechęci. To nie są 'ich' rodziny, nie testowali ich na szkoleniach, często wręcz je odrzucali, bo: staż za krótki, pan miał depresję, państwo mieli już dziecko biologiczne, pani była singielką, byli za starzy na małe dziecko. Okazuje się jednak, że te rodziny-odrzuty poszły ścieżką zastępczą, sprawdziły się w niej, a teraz wnoszą o przysposobienie, bo po 4 latach uregulowała się sytuacja prawna dziecka. I to jest nie ok, bo "inni czekają w kolejce" - mówi ośrodek. Czasem mówi też, ze to jest nie ok, bo to są ludzie niesprawdzeni adopcyjnie - no cóż, być może nie przeszli kursu adopcyjnego PRIDE w ich ośrodku, ale od 2 lat wychowują to konkretne dziecko i doskonale wiedzą, na co się piszą. Robią to świadomie, mają już doświadczenie praktyczne, nie teorię.
    Ciekawe są dla mnie te tarcia na linii adopcja-zastępczość, ale też napięcie, które wprowadzają same ośrodki. Nieelastyczność. Udawanie, ze adopcja jest jedna i to jest ta 'po bożemu', przez ośrodek, para niepłodna i bezdzietna, 27 lat, oczekiwanie w kolejce.
    Adopcji jest wiele - są adopcje przez współmałżonka, są adopcje przez krewnych, są adopcje przekształconych rodzin zastępczych. Każda z nich formalnie musi przejść przez ośrodek, bo tak mówi ustawa - to ośrodek opiniuje. Nie ma więc możliwości adoptowania dziecka bez zaangażowania ośrodka.
    A mimo to ośrodki konsekwentnie 'znikają' te inne adopcje i obstają przy stanowisku, że istnieje jeden najlepszy model.
    I jeszcze ciekawe jest to, jak mało jest w tym rzeczywistego dziecka. Zupełnie jakby można było je przestawiać z miejsca na miejsce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też to zauważam, i zastanawiam się po pierwsze jaka jest tego przyczyna, a po drugie, czy jest to pozytywny trend.
      Jeszcze siedem lat temu (gdy przyszły do nas pierwsze dzieci), nie był kładziony taki nacisk na pracę z rodziną. O ojcach biologicznych w zasadzie się nie wspominało, bo był to jakby inny gatunek. Bardziej przypominający męskie osobniki tygrysów, które denerwuje kwilenie ich kociąt i zupełnie nie biorą udziału w opiece nad swoimi młodymi.
      Od jakiegoś czasu, każda rodzina, której dzieci do nas przychodzą, ma swojego asystenta. To powoduje, że cztery, czy nawet osiem miesięcy – nie są czasem uznawanym za wystarczający do naprawienia się rodziny. Bo być może asystent nie wykonał jeszcze swojej pracy... bo może ma jakąś wizję rozłożoną na kilka lat.

      Gdy sześć lat temu mieszkał z nami Foxik, to nikt nie przejmował się jego ojcem, chociaż był to nawet całkiem sympatyczny chłopiec. Był w wieku, w którym ja będąc... byłem szczeniakiem, nie mającym pojęcia co chce w swoim życiu robić. Jemu nikt nie dał najmniejszej szansy. Jego dziewczynie (mamie Foxika) też nikt nie podał ręki. Na dobrą sprawę, tylko my byliśmy dla niej mili. Pozwalaliśmy jej na spotykanie się z dzieckiem w naszym domu.
      Teraz wszystkie mamy czują się silne wsparciem, które dostają od różnych instytucji. Nie ma dla nich znaczenia to, jakie są i co w swoim życiu zmieniły. Dostają listę zadań do wykonania. Wystarczy odkreślić to czy tamto, i dla sądu jest to wystarczający powód do powrotu dzieci do rodziców.

      Dlatego w pieczy zastępczej pojawiają się coraz starsze dzieci, które powinny opuścić swoją rodzinę kilka lat wcześniej. Nie mam więc pojęcia co będzie z Bliźniakami i z Ptysiami. Co z tego, że tata Bliźniaków wprost mówi, że nie oczekuje powrotu dzieci do niego. System wie lepiej. Co z tego, że mama Ptysi nadal mieszka z toksycznym partnerem, który bez skrępowania parkuje swój samochód pod jej mieszkaniem. W papierach jest, że już nie są razem.
      Mama Stokrotki już się dowiedziała, że jako osoba chora psychicznie, ma prawo wyzdrowieć. Mama Paprotki... jeszcze jest skruszona, bo właśnie siedzi. Zresztą podobnie jak ojciec dziewczynki. Ale zapewne wkrótce zostanie jej przydzielony asystent i kurator. Więc dowie się, że będąc w więzieniu nie ma możliwości na poprawę swojego zachowania i sąd raczej nie podejmie decyzji o pozbawienie jej władzy rodzicielskiej... poczeka, aż wyjdzie.

      Tak więc dzieci siedzą, i siedzą i siedzą. Najczęściej pojawiają się w systemie pieczy zastępczej mając kilka lat. Bliźniakom w zasadzie się udało, bo mają starsze rodzeństwo, które przetarło drogę odbiorów i powrotów. Chociaż nie wiem, jak chłopcy przeżyją rozstanie z nami. Będzie to ciężka praca dla nich, dla nas i rodziców adopcyjnych. A Ptysie? Tutaj bardziej patrzę na nie jak na najstarszą siostrę Bliźniaków. Na spotkania ze swoim rodzeństwem przyjeżdża jakby za karę. Jej nie zależy na niczym. Korzenie, historia? Jak ktoś chce, to może sobie o tym napisać pracę naukową.
      Więc gdy tak sobie patrzę na rozmaite dzieci, to cały czas motam się między wiedzą o swoich korzeniach, o świadomości swojej historii i ciągłym uczestniczeniem w tej historii... a prawem do posiadania nowych rodziców i nowej historii.
      I pewnie tak jest, że idziemy w kierunku, w którym podążyły inne kraje. Jednak gdy patrzę na Iskierkę, albo Plotkę... właściwie na każde z naszych byłych dzieci zastępczych, to nie wyobrażam sobie spotykania się tych dzieci z rodzicami biologicznymi. Może dlatego, że ich znam. Mama Ptysi przychodzi do nich w charakterze dawcy – zarówno prezentów, jak tez obietnic. Chłopiec kilka dni po takim spotkaniu jest rozbity. Nie wiem tylko, czy bardziej oczekuje powrotu, czy jest tą wizją przerażony.

      Ale wrócę na koniec do przykładowej Iskierki. Już sama świadomość istnienia innej mamy, jest wielkim obciążeniem dla dziecka. Być może opierając się na takiej czy innej idei, próbujemy zderzać dwa światy... zupełnie przeciwstawne. A przecież wiadomo, co dzieje się, gdy materia spotka antymaterię.

      Usuń
    2. Przyczynę częściowo zdiagnozowałeś: praca z rodziną biologiczną idąca w lata. Duże znaczenie mają też transfery socjalne (dla jasności - jestem ich zwolenniczką), które prawdopodobnie bezpośrednio odpowiadają za fakt spadku blankietówek. Wyprowadzam ten wniosek z obserwacji innych krajów w kontekście adopcji, bo transfery w rodzaju 500+ są europejską normą. Należałoby się w zasadzie cieszyć z tego, że część matek nie oddaje dzieci po narodzinach, bo nie czują już przymusu ekonomicznego. Na pewno jest wśród nich grupa kobiet, którym faktycznie dolega jedynie niedostatek, ale jest też grupa rodzin, gdzie niedostatek maskuje rzeczywisty problem: uzależnienie, niewydolność, przemoc. Dzieci tej ostatniej grupy w końcu trafią do systemu, przypuszczalnie w wieku szkolnym, bo wtedy zaczną z kolei przeszkadzać innemu systemowi- oświatowemu.
      Czy to jest pozytywny trend? Nie wiem, bo chyba jego jedyną znaną mi przeciwwagą jest system norweski, który się nie patyczkuje i zabiera dziecko po podejrzeniu zagrożenia, a dopiero potem to podejrzenie sprawdza.

      Dalej znów wracasz do adopcji otwartej, choć kamuflujesz tę kwestię ;) Nie dam się wciągnąć, ale zauważę, że łatwo jest mówić o prawie dziecka do nowej historii albo do kontynuacji starej, jeśli nie jest się tym dzieckiem. I w tym sensie nie wiadomo, kto z nas się myli, a kto nie.

      Usuń
    3. ...jeszcze odnośnie Paprotki: jeśli mama jest z ZK to umarł w butach. To nie jest zapisane prawo, jedynie praktyka, ale dzieci osób osadzonych niemal zawsze są zawieszane, tzn. zawieszana jest władza rodzicielska, a przez to i dziecko. Wyjątkiem są najcięższe przestępstwa, ale jeśli to był np. rozbój to zapomnij :(
      Natomiast zanim mama wyjdzie to pewnie doczekacie tzw. listów. Będą kwieciste, ilustrowane, ociekające obietnicami i miłością oraz pisane według sztampy. Jest to jedno z ciekawszych zjawisk pieczy, w które wgląd mają chyba tylko RZ opiekujące się dziećmi osadzonych i służba więzienna, a które służą zdobyciu punktów za dobre sprawowanie i wpłynięciu na skrócenie wyroku.
      Kiedy pierwszy raz zobaczyłam taki list poczułam nawet wzruszenie, bo był pierwszy. Kiedy zobaczyłam piętnasty, pisany przez kolejną osobę osadzoną w zupełnie innym ZK, dopiero zrozumiałam, że to jest całe zjawisko i kryjący się za tym więzienny przemysł korespondencyjny (osadzone użyczają sobie szablonów do rysunków, pożyczają całe frazy do tych listów i wzajemnie konsultują, które teksty przechodzą test 'najlepszej matki świata', a których w ogóle nie warto tam wsadzać).

      Usuń
  6. Ojej...oby się paprotkę udało wypchną. Do rz...

    OdpowiedzUsuń
  7. Wczoraj rozmawiałam z dziewczynką w rz. 7...która w pewnym momencie powiedziała, gdy skomentował jak się opiekuje braciszkiem: tak właściwie to jest nas 6 tylko mama mieszkała w innych krajach. - gdzie jest zatem twoje rodzeństwo? W innych krajach. Mama ich tam zostawiła. ...

    OdpowiedzUsuń