wtorek, 2 kwietnia 2019

CZUBAS


Czubas nie jest naszym nowym dzieckiem zastępczym.
W zasadzie, to napiszę coś o adopcji, o moich refleksjach, o tym jak ewoluowały pewne moje myśli w tym temacie. Ostatnio odnoszę wrażenie, że na tego bloga wchodzi sporo rodziców adopcyjnych, przygotowujących się do adopcji, albo zastanawiających się jeszcze, czy warto? Nawet w komentarzach daje się to zauważyć, jednak bardziej widzę to po prywatnych wiadomościach, które otrzymuję. Spróbuję rozważyć poruszane tam kwestie. Oczywiście będą to tylko moje prywatne odczucia, bo mimo oddania do adopcji ponad dwudziestu naszych dzieci zastępczych... jeszcze nie czuję się ekspertem. Ciągle obserwuję ten proces, i się uczę.

Ale to, co napisałem powyżej, nie jest wstępem. To tylko przedwstęp. Wstęp będzie w dużej mierze niezwiązany z tematem, chociaż na końcu do niego nawiążę.
Muszę przecież napisać, kim jest Czubas. Kilka tygodni temu pojechałem na pogrzeb Wojtka, mojego kolegi z liceum. Niestety chyba też powoli muszę zacząć się szykować. Majka tego dnia musiała jechać do sądu, więc miałem dwie opcje. Albo zostanę w domu, albo pojadę tam razem z Ploteczką. Wprawdzie wypadało to w porze jej południowego spania, to założyłem, że jak coś będzie się działo, to może da radę. Nawet miałem nadzieję na wspólną kawę... już po. Okazało się, że w kaplicy była pełna msza. Plotka świetnie ją przetrwała. Oskubała w trakcie całą wiązankę, którą kupiliśmy, ale myślę, że Wojtek nie miałby nic przeciw temu. Niestety do końca ceremonii pogrzebowej nie dotrwała i musieliśmy wrócić do domu.
Byliśmy jednak na tym pogrzebie tylko dlatego, że istnieje Czubas. Jest to koleżanka z liceum, która trzyma wszystkich „w kupie”. Wielokrotnie powtarza, że kocha naszą 4b, organizuje co jakiś czas spotkania i wszystkich z naszej byłej klasy informuje, co się dzieje. Nie mam żadnego kontaktu z nikim z podstawówki, a nawet ze studiów. A tutaj, po prawie czterdziestu latach, nadal się widujemy, rozmawiamy. A najciekawsze jest to, że cały czas mówimy do siebie tak jak dawniej. Podszedł do mnie na tym pogrzebie jeden z kolegów, powiedział „cześć Zbysiu” (chociaż nie przepadałem za tą ksywką), ja do niego „cześć Mazurek”. A potem zacząłem się zastanawiać, jak on właściwie ma na imię.

I właśnie takim Czubasem jest moja Majka. Tyle tylko, że w tym przypadku tą 4b są rodziny naszych byłych dzieci zastępczych. Podejrzewam, że gdyby miała ona inną duszę, to z wieloma dziećmi, które odeszły od nas do rodziny adopcyjnej, nie mielibyśmy żadnego kontaktu. Być może nawet wielu rodzicom brakowałoby tego, że nie mogą do nas przyjechać, pokazać dziecku jak wyglądał jego dawny dom. Być może nawet nie przysłaliby żadnego sms-a, żadnego zdjęcia – w obawie, że możemy to odebrać jak narzucanie się. Majka ma coś w sobie, że stwarza bardzo luźną, rodzinną atmosferę.
Pewnie, że jak ktoś nie chce, to się nie kontaktujemy... zresztą podobnie jak w 4b.

Często dostaję pytania, jak to właściwie jest z tymi kontaktami już po adopcji. Tutaj z uporem maniaka będę twierdził, że powinny one być. I wcale nie jest to (jak niektórzy uważają) rozdrapywanie ran. Chociaż jeszcze kilka lat temu miałem podobne obawy. Wydawało nam się, że pierwsze spotkanie powinno nastąpić po kilku miesiącach, że dziecko powinno o nas w jakiejś mierze zapomnieć. A jednak nie powinno, i spotkania w krótkim czasie po odejściu do nowej rodziny są bardzo ważne. Dwa dni temu byliśmy w odwiedzinach u Plotki. Tym razem zabraliśmy z sobą Bliźniaki. Oczywiście, że poznała nas wszystkich, chociaż była bardzo zaskoczona gdy zobaczyła nas w drzwiach. Na pożegnanie zrobiła nam pa-pa, po czym się rozpłakała. Nie był to jednak płacz wynikający z tęsknoty za tym, co było. Jej zwyczajnie było smutno, że skończyła się świetna zabawa i za chwilę będzie musiała pójść spać. W zasadzie to powinienem być zazdrosny, bo gdy poprzednim razem byliśmy sami (bez dzieci), to na pożegnanie było tylko pa-pa.
Planując takie kontakty trzeba też brać pod uwagę wiek dziecka i jego potrzeby. Gdy odchodzi ono w wieku trzech, czterech miesięcy – to wydaje mi się, że podtrzymywanie kontaktów jest tylko inwestycją na przyszłość. Z kolei dzieciom kilkuletnim pewnie wystarczy rozmowa przez telefon, albo przez skype-a. Chociaż Sasetce styczeń upłynął pod znakiem cioci Majki, a dokładniej „bo u cioci Majki to było...”. No i pewnego dnia, jej mama adopcyjna wysłała sms-a: „Majka musisz jutro przyjechać”. No to pojechała.

Uważam, że w późniejszym okresie dla dzieci korzystniejsze są spotkania w naszym domu. One na kilka godzin wracają do swojej przeszłości, bawią się zabawkami, które często jeszcze pamiętają, chcą zajrzeć do pokoju, w którym spały.
Jakiś czas temu odwiedziła nas właśnie Sasetka (sama, bo Maluda był akurat chory). Zajrzała do swojej byłej sypialni i zadała pytanie, dlaczego nie ma już łóżeczka Maludy?
Takie kontakty są dla dzieci dobre, ponieważ ich historia jest spójna, nie ma w niej białych plam. Rodzice adopcyjni, rozmawiając z dziećmi, nie mówią więc o jakiejś cioci, ale o tej konkretnej cioci. No i oczywiście o wujku.

Dawniej wydawało mi się, że dzieci adoptuje się z domu dziecka. Rodzina zastępcza była mi znana tylko z serialu telewizyjnego, który opisywał świat niewiele mający wspólnego z rzeczywistością (ale to wiem dopiero teraz). O tym, że istnieje taka forma pieczy zastępczej jak pogotowie rodzinne, nie miałem żadnego pojęcia.
Dlatego wcale się nie dziwię, że niektóre osoby, które spotykamy, uważają że pogotowie rodzinne, to taka rodzina, która opiekuje się dziećmi, gdy ich rodzice na przykład chcą wyjść do kina.
Wydawało mi się też, że po odbyciu szkolenia w ośrodku adopcyjnym, rodzice udają się do domu dziecka i zabierają biedne dzieciątko, które tylko marzy o zamieszkaniu w kochającej rodzinie. Moje rozumienie pojęcia „więź”, czy „autonomia”, było bardzo płytkie.
Nie dziwi mnie zatem, gdy ktoś zadaje mi pytanie typu „mamy swoje dziecko i możemy mieć następne, ale chcemy adoptować, bo chcemy pomóc jakiejś biednej sierotce – co ty na to?”. Myślę, że czasami moja odpowiedź nie jest odpowiedzią oczekiwaną.
Niestety teraz na adopcję patrzę już zupełnie inaczej niż kiedyś. Przede wszystkim wcale nie dziwię się, że niektóre rodziny nie otrzymują kwalifikacji do bycia rodzicem adopcyjnym. Mogę tylko ubolewać nad tym, że czasami decyzja nie jest omawiana z kandydatami na rodziców adopcyjnych, i że nie można się od niej odwołać.
Bywają jednak przypadki, gdy rodzic nie powinien tej kwalifikacji uzyskać. Do nas na praktyki przychodzą rodzice, którzy chcą pozostać rodzicami zastępczymi. Myślę, że w przypadku rodziców adopcyjnych mechanizm jest bardzo podobny. Jedni i drudzy rodzice często postrzegają dzieci, które mają być u nich umieszczone, jak biedne sierotki. Tyle, że sierotek nie ma prawie wcale. One mają nie tylko swoją historię, ale rodziców, których pamiętają i często chciałyby do nich wrócić, a przynajmniej się spotykać.

Nie jest też tak, że każde dziecko można pokochać. I tego nikt nie wie na początku.
Zanim zostałem rodzicem zastępczym, było dla mnie oczywiste, że dziecko powinno pójść do adopcji w jak najmłodszym wieku – najlepiej tuż po urodzeniu. Jednak w tym momencie obce mi były terminy typu FAS czy RAD. Autyzm, ADHD, zespół Aspergera, były tylko pojęciami, o których też miałem mgliste pojęcie. O tym ostatnim zaburzeniu wiedziałem tylko dlatego, że jedna z naszych córek miała kolegę (zresztą bardzo inteligentnego), którego pasją (a wręcz obsesją) były tramwaje – wiedział o nich wszystko.
Gdy zostałem rodziną zastępczą i zacząłem poznawać inne rodziny i ich dzieci zastępcze, doszedłem do wniosku, że jednak prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś zaburzenia, a nawet ciężkiej choroby, czy upośledzenia, w przypadku dzieci trafiających do pieczy zastępczej, jest dużo większe, niż w przypadku dzieci biologicznych. To przeświadczenie podsycały jeszcze komentarze niektórych ośrodków adopcyjnych, że do adopcji nie idą dzieci zdrowe. Pewnie koronnym argumentem był przypadek dziewczynki, która przyszła do naszej rodziny jako zupełnie zdrowy noworodek (jedynie z podejrzeniem jakichś zaburzeń wzroku). Po kilku miesiącach okazało się, że jest niewidoma, ma porażenie mózgowe, padaczkę, nikomu nieznaną chorobę skóry i jeszcze parę innych przypadłości. Później zmieniłem zdanie. Doszedłem do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem jest adopcja dziecka powyżej roku, które przebywało w rodzinie zastępczej i w miarę dobrze zostało zdiagnozowane.
Minął jakiś czas i wróciłem do punktu wyjścia. Adopcja noworodka jest najlepszym rozwiązaniem. Tyle tylko, że mało ośrodków adopcyjnych proponuje takie rozwiązanie rodzicom. Może przede wszystkim dlatego, że taki rodzic przez jakiś czas jest rodzicem zastępczym, co oznacza że mama biologiczna dziecka zna adres i nazwisko nowych rodziców. Jednak gdy patrzę na moją historię (jako rodzica zastępczego), to najsilniejsze więzi nawiązywały się z dziećmi, które pojawiały się u nas w kilku pierwszych miesiącach ich życia.

Niedawno przyszedł do nas czteroletni Ptyś. Chłopiec jest bardzo grzeczny, inteligentny, nawiązała się między nami dość silna więź. Chociaż dzisiaj (przy wyjściu z przedszkola) odstawił takie przedstawienie, że jak ktoś przejrzałby zapis z monitoringu, to miałbym wizytę policji, albo przynajmniej pani z pomocy społecznej. Nic takiego nie miało miejsca, więc chyba jednak nikt tego nie analizuje.
Może Majka ma nieco inną opinię co do inteligencji Ptysia, jednak ja stosuję bardzo prostą zasadę – kto potrafi ułożyć puzzle lepiej niż ja, to jest inteligentny. A on potrafi. Jednak jest jakiś dziwny. Nie odpowiem co w nim jest nie tak... bo nie wiem. Nawet jego mama mówi, że on nie do końca jest normalny. Ja uważam, że jest normalny, chociaż nie chciałbym, aby został moim synem.

Rodzice adopcyjni, którzy przychodzą do nas na pierwsze spotkanie z dzieckiem są w ogromnym szoku. Niby znają jego historię, stan zdrowia, opis zachowań. Ale po raz pierwszy widzą je fizycznie, odczuwają innymi zmysłami. I nagle pani psycholog zadaje pytanie „rozumiem, że... tak?”, a my dowalamy „czyli możemy o was mówić mama i tata?”.
I co mają odpowiedzieć?
Uważam, że okres kilku tygodni spotykania się z dzieckiem, ma służyć nie tylko nawiązywaniu więzi, nie tylko temu aby dziecko poczuło się członkiem nowej rodziny. Również rodzice adopcyjni powinni poczuć, że jest to ich dziecko. Jeżeli tego nie czują, to powinni mieć odwagę powiedzieć „nie”. Z kolei ośrodek adopcyjny powinien to zrozumieć (a pewnie nie zawsze tak jest).

Adopcja jest czymś zupełnie innym, niż dziecko biologiczne. Myślę, że trzeba zacząć od tego, aby sobie to jakoś poukładać w głowie. Osoba, o której wspomniałem powyżej, nie skomentowała mojej odpowiedzi. Być może oczekiwała, że napiszę „tak, trzeba adoptować biedną sierotkę”. A w sumie szkoda, że nie pociągnęła tematu, bo być może ta adopcja mogłaby być nawet lepsza niż ta, gdy do rodziny przychodzi pierwsze, wyczekiwane, wymodlone dziecko.
Przychodzi mi na myśl adopcja otwarta. W pewnym sensie występuje tutaj analogia do kontaktów dzieci z rodzicami zastępczymi. Kiedyś byłem zupełnie przeciwny takiej opcji. Jednak nie każdy rodzic biologiczny to ćpun, alkoholik i pedofil. Nie w każdej rodzinie jest przemoc fizyczna. Nie chcę powiedzieć, że dzieci odbierane są z biedy, bo tutaj akurat moje poglądy są stałe. Często jednak bywają przypadki, gdy rodzice zwyczajnie nie potrafią opiekować się swoim potomstwem. Po prostu ich to przerasta. To mniej więcej tak, gdy nastolatek czuje totalną niemoc, aby wynieść śmieci. To tak gdy osoba w depresji nie potrafi wstać z łóżka. Wspomniany przypadek miał miejsce kilka miesięcy temu i trochę żałuję, bo przecież ja też mogłem napisać kolejnego maila.

Uważam jednak, że trzeba maksymalnie wykorzystać wszystkie możliwości posiadania biologicznego potomstwa. Być może sporo naszych rodziców adopcyjnych by się z tym nie zgodziło. Bo przecież nie jest prawdą, że do adopcji idą tylko dzieci chore, mające FAS, czy RAD, czy jeszcze coś innego. Większość dzieci, które od nas odchodziły, było zupełnie zdrowych (zarówno fizycznie, psychicznie, jak też emocjonalnie). No ale... można trafić na niezgodność charakterów. Można też powiedzieć, że nie iskrzy. A potem wszystko zrzuca się na geny. Dzisiaj byliśmy na badaniu psychologicznym, które rodziny przechodzą co dwa lata. Nam wyszło półtora roku, więc może PCPR stwierdził, że coś z nami jest nie tak. Prawdę mówiąc, nie wiem czy nie oblałem tego egzaminu, i bardzo jestem ciekawy opinii, którą otrzymamy za dwa tygodnie. Miałem omówić nasze obecne dzieci i moje relacje z nimi. Powiedziałem nieopatrznie (a może celowo?), że Ptysie są mi jeszcze obce, że są jakieś dziwne, że Balbina często mnie wkurza swoim zachowaniem – stawaniem okoniem, mówieniem „nie, bo nie”. No i dostałem pytanie: „a co zamierza pan zrobić, aby poprawić relacje z Balbiną?”. No to powiedziałem, że nic. Powiedziałem, że czas pokaże, czy się polubimy, a może nawet pokochamy, czy też nie. Majka na podobne pytanie (rozmowy są zawsze prowadzone osobno, więc wiem to tylko z jej opowiadań), chociaż w odniesieniu do Ptysia, rzuciła kilka propozycji.
Może jednak być tak, że nigdy nie będziemy sobie bliscy. Może też być tak, że dziecko adopcyjne też na zawsze będzie dla rodziców obce. Dlatego całym sercem jestem po stronie osób decydujących się na in vitro. Wkurza mnie tylko narracja kościoła katolickiego, który nie tylko jest przeciwny metodzie zapłodnienia pozaustrojowego, ale wprowadza niczym niepoparte terminy jak choćby „bruzda dotykowa”, albo „dziecko z in vitro to produkt”. Ostatnio czytałem, że dziecko z in vitro nie ma duszy. Zresztą z kościołem mam nie po drodze od ponad trzydziestu lat. Wszystko zaczęło się w momencie, gdy poznałem Majkę i zaczęliśmy na poważnie rozważać założenie rodziny. Oboje pochodziliśmy z rodzin katolickich. Tyle, że ja miałem znajomych, którzy byli Świadkami Jehowy i od kilku lat prowadziliśmy dysputy, co paradoksalnie właśnie pozwoliło mi poznać biblię. Majka poprosiła swojego księdza, aby ze mną porozmawiał. Nie był to stary proboszcz, ale młody wikary, który jeździł z młodzieżą na pielgrzymki i podobno był bardzo otwarty, potrafił porozmawiać na każdy temat. Ze mną jednak nie chciał rozmawiać. Powiedział Majce, że ma mnie sobie odpuścić, bo jak nie, to sama zostanie „jehowitą”. Być może ten ksiądz miał małą wiarę w swoją wiarę. W każdym razie Majka została moją żoną, znajomi nadal nas odwiedzają, a ja nie zmieniłem swojej wiary... chociaż jestem tylko katolikiem na papierze.
Gdybym miał podjąć decyzję „in vitro”, czy „adopcja”, to bez wahania wybrałbym tą pierwszą opcję. Nie dlatego, że uważam iż dzieci idące do adopcji są gorszego sortu, albo jest to dla rodziców ostateczność. Są to takie same dzieci jak każde inne i bardziej wierzę w wychowanie niż geny. To dlaczego? Bo czasami może nie zaiskrzyć. Dzisiaj na spotkanie z panią psycholog przyszli rodzice zastępczy, którzy chcieli rozwiązać rodzinę zastępczą. Byli pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia instytucjonalnego. Nie wiem, czy pani psycholog im pomogła, bo my już wyjechaliśmy. Ale adopcja niesie z sobą podobne ryzyko. I pewnie dlatego starsze dzieci, mało kto chce przysposobić.

A co do duszy... to chyba wolałbym jej nie mieć. I pewnie właśnie tak jest. Przeraża mnie możliwość reinkarnacji... bo przecież w następnym wcieleniu mógłbym być dziewczynką mieszkającą w Sudanie. Przeraża mnie wiara w jakąkolwiek religię. Jako chłopiec (powiedzmy młodzieniec) wiele czytałem i starałem się poznać rozmaite światopoglądy, właśnie pod kątem wiary. Teraz zakładam, że za kilka lat dołączę do mojego kolegi Wojtka i nie będzie już nic. Czy taka świadomość nie pozwala mi być dobrym człowiekiem?



6 komentarzy:

  1. Pikuś dobrze, że opisujesz szczerze swoje odczucia w relacji z dziećmi i jak toczą się ich dalsze losy, bo to daje ralny obraz sytuacji nam przyszłym rodzicą adopcyjnym. Ja niestety nie mam opcji in vitro bo wypróbowalismy ją kilka razy i nawet to się nie udało. Po porażkach zaczełam pracę nad swoim rozwojem duchowym , aby jakoś sie pozbierac. Trafiłam w tych poszukiwaniach na nauki Łazariewa , w których stwierdza, że czasami te adotowane przez nas dzieci mogą być nam przeznaczone karmiczne z poprzednich wcieleń z uwagi na to, że w obecnym z jakiś powodów nasze dwie dusze nie moga miec własnego(to tak skrótowy opis). Niedlugo konczymy kurs adocyjny i już z większym spokojem czekamy na dziecko które mam nadzieje jest nam przeznaczone pozdrawiam inga pop

    OdpowiedzUsuń
  2. Hm,koniecznie chcę skomentować, a nie wiem w sumie od czego zacząć :)in vitro nie jest dla wszystkich, nawet pomijając kwestie religijne i finansowe- ja nie byłabym w stanie dźwignąć psychicznie nieudanych prób. Inni nie dźwigną adopcji itd itp. Co do iskrzenia, myślę że jest to w dużej mierze kwestia nastawienia. Człowiek tyle czeka, czuje się taki niespełniony, że wiele rodzin (w tym my) stwierdza, że jakiekolwiek to dziecko by nie było ( o ile wpisuje się w oczekiwania ) to jest ono po prostu nasze. Bez motylkow może, z lękiem, z poczuciem absurdalności tej sytuacji, ale to nasze dziecko. Różnice charakteru, no cóż.. Jak to w rodzinie, nasze dziecko jest od nas całkiem różne, aż się czasem człowiek dziwi, co nie znaczy że jest poczucie obcosci, na początku było, teraz po latach nie. Problemem w nieudanych czy tych niedopasowanych adopcjach jest jak dla mnie brak wsparcia. Pojawiają się problemy związane z trauma, przywiązaniem i szuka się na ślepo tracąc czas, energię i siły. To powoli się zmienia. Jednak gagatek w domu, który po prostu igra z ogniem nadwyrężając naszą cierpliwość, zadając rany wydawałoby się świadomie i testujący nasze deklaracje "na zawsze" to jest wyzwanie :)
    Nasze dziecko wspomina rodzinę zastępczą dość dobrze, ale nie chce żadnych odwiedzin, tak też się zdarza. Aż mi trochę żal, bo ja ich lubię i chętnie bym się pochwaliła i pogadala o tym co u nich slychac:)
    Zgadzam się z Tobą Pikusiu, że nie każdy powinien dostać kwalifikacje. Mam nadzieję że ośrodki wyczuwaja słabo rokującą motywację i podejście
    Co do dzieci zdrowych/chorych w adopcji. Czasem że smutkiem sobie myślę że te twarde, uparte pary, które stawiają warunki dość restrykcyjne, są (nie zrozumcie mnie źle) jakby na lepszej pozycji. Bo ich z dużym prawdopodobieństwem pewne rzeczy nie spotkają. Poczekaja dłużej, ale potem mają mniej walki. Nie byliśmy aż tak mocno wymagający, nie żałujemy, trafiliśmy na super dziecko, idealne dla nas i haha naszego rozwoju:) tylko czy nie jest tak, że jak kandydat zostawia uchylona furtkę na jakieś zaburzenie itp, to z dużym prawdopodobieństwem takie dziecko właśnie dostanie ? P.

    OdpowiedzUsuń
  3. Pikuś, ciekawie piszesz. I dobrze, że szczerze. Jak najbardziej zgadzam się z tym, że nie każde dziecko można pokochać. Czasami na placu zabaw widuję takie irytujące mnie egzemplarze, że.. No właśnie. Ja nie należę do osób, które zachwycają się bez opamiętania wszystkimi dziećmi dookoła. Lubię dzieci. Niektóre. Niektóre- toleruję. I tyle. I pojawiła się nasza córeczka. I przepadłam! Wygląd, charakter, to wszystko pozwoliło mi pokochać ją całym sercem. Czasami zastanawiam się, jak to możliwe,że córka jest tak bardzo podobna do nas? Przecież geny mamy zupełnie inne. Myślę, że kluczową rolą jest charakter. Owszem, dziecko można uczyć, przekazywać wartości, ale charakteru się nie zmieni.
    Druga sprawa. In vitro. Cóż, nóż mi się w kieszeni otwiera, gdy słyszę o "bruzdach na czole" itp. Jestem katoliczką, ale to właśnie sposób w jaki mówi się w kościele o in vitro, spowodował, że coraz krytyczniej patrzę na tą instytucję.
    I wbrew temu jak niby to propagowana jest w kościele adopcja, podczas kolędy, gdy wspomniałam o adopcji, usłyszałam, że to może lepiej najpierw pójść na jakąś pielgrzymkę i się pomodlić w intencji dziecka.. Taa.. Czyli in vitro nie, adopcja też nie bardzo.. Pozostaje się modlić. Tylko o co?
    My nie podeszliśmy do in vitro. Szanse na biologiczne dziecko prawie zerowe i po prostu mieliśmy już dość leczenia.
    Nie zrobiliśmy wszystkiego, by mieć biologiczne dziecko. I wcale tego nie żałuję. Od dawna gdzieś w sercu tliła się myśl o adopcji.
    Ja po prostu wierzę, że tak miało być.
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  4. Adopcja nie jest dla wszystkich, ale in vitro też nie. W ogóle błysnę tu myślą i napiszę, ze rodzicielstwo nie jest dla wszystkich (niestety nie wszyscy biorą sobie tę prawdę do serca).
    Myślę, że z tym błyskiem może być jednak trochę inaczej. Jadę na podobnym wózku w sensie podejścia i zapatrywań, co Ty, Pikuś, ale też właśnie z tego powodu nigdy nie zaczynałam pieczy z motywacją adopcyjną, nie chciałam także adoptować dziecka (również w czasach swojej niepłodności). I wydaje mi się, że to jest ta różnica.
    Kiedy poznałam swoje pieczowe dzieci (i kiedy poznaję cudze w pieczy) nie spoglądam na nie jako na 'moje potencjalne dziecko'. W ogóle nie otwieram się na błysk, bo nie ma we mnie takiej przestrzeni. Tymczasem ludzie czekający latami własnie na adopcję, własnie na swoje dzieci, tę przestrzeń sobie robią. I myślę, że to nas różni także w sensie tego, co może być później, a co się nie wydarzy.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ja nie zakładałam, że nie zaiskrzy. Czekałam po prostu na moje dziecko, to o którym tak długo marzyłam. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam synka nie miałam żadnych wątpliwości. Oczywiscie nie od razu poczułam się mamą. Synek miał 2,5 miesiąca. Osobiście uważam, że lepsze dla niego i dla nas byłoby gdyby szybciej z nami zamieszkał. Przez 1,5 miesiaca odwiedzaliśmy go w ośrodku preadopcyjnym. Przez ten czas bylismy u niego codziennie ale uważam, że więź nawiązaliśmy dopiero w domu. W ośrodku byłam raczej kolejną ciocią, wszyscy patrzyli nam na ręce, tuliły go do snu opiekunki, wolontariuszki. Uważam, że to ja powinnam być przy nim wtedy, gdy był taki malutki 24h na dobe...Po prostu czułam się mamą tak trochę przez szybę.Pewnie w przypadku dzieci starszych jest inaczej ale uważam, że takie maluszki powinny szybciej trafiac do rodziny. Co do kontaktu z ośrodkiem nie wiem, nie czuje szczególnej potrzeby utrzymywania częsstego kontaktu. Co roku orgaiują dzień dziecka dla "absolwentow". Uważam, że to w zupełności wystarczy. Tworzymy teraz swoj świat, swoja historię. Oczywiscie korzenie, początki sà wazne ale wazne jest tez tu i teraz, przyszłość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeszcze dodam, że nie zawsze trzeba wykorzystac wszystkie opcje. Ja in vitro nie czułam. Wiara wiarą ale po prostu wiedzialam, że nie tędy droga. Była jedna inseminacja ale troche wbrew sobie. Adopcje miałam z tyłu głowy od poczatku starań o dziecko. Może było mi łatwiej podjać tą decyzję bo kiedyś pracowałam w domu dziecka jako wychowawca. Także in vitro nie zawsze jest dla każdego. Ja po prostu czułam, że adopcja jest dla nas. Były leki, obawy ale kto ich nie ma.

      Usuń