niedziela, 26 października 2025

RAMZES i kryzys

Czekałem, czekałem i się nie doczekałem. Wymyśliłem fajne imiona dla bliźniaków – Ramzes i Kryzys. Przyszedł tylko jeden. Ten pierwszy. Ramzes.


Nie będę tłumaczył dlaczego akurat to imię bardzo do niego pasuje. Mogę jedynie zdradzić, że nie jest to chłopiec posiadający cechy przywódcze i na dobrą sprawę powinienem nadać mu imię Ciapek. Gdy przyszedł, miał osiem miesięcy i bardzo dobrze dopasował się do naszej rodziny.

Nie znaczy to jednak, że kryzys nie istnieje. Owszem, jest również – tylko taki pisany małą literą.

Pod ostatnim postem, Agata zadała pytanie, czy nie czuję się wypalony.
Zdecydowanie tak się czuję. Chociaż żeby czuć się wypalonym, najpierw trzeba zapłonąć. Ja chyba nigdy nie byłem nad wyraz ambitnym, nad wyraz entuzjastycznym. Nigdy nie traktowałem pieczy zastępczej jak misji... a nawet pasji. Robiłem swoje, to na co się zdecydowałem. I właśnie dlatego, swój obecny stan bardziej nazwałbym kryzysem. I temu zagadnieniu poświęcę dłuższą dygresję. Być może trwającą prawie do końca tego wpisu. Ale też tym wpisem zakończę pewien etap narzekania. Rozliczę się ze swoim dekadentyzmem i kolejne opisy życia naszego pogotowia rodzinnego będą bardziej kroniką wydarzeń.

Kryzys od wypalenia różni się moim zdaniem tym, że jest sytuacją przejściową. Jednak w przypadku pieczy zastępczej nie gwarantuje powrotu do poprzedniego stanu, tym bardziej pierwotnego postrzegania tematu jako takiego. Wydaje mi się, że funkcjonowanie naszej rodziny będzie ewoluowało w kierunku zadaniowości i optymalizacji szeroko pojętego dobra – każdego z uczestników danej sytuacji. A jest ich kilku. Ma to zarówno dobre, jak i złe strony – chociaż chyba więcej złych.

Patrząc z kilkunastoletniej perspektywy ojca zastępczego, jestem coraz bardziej przerażony. Bywają dni, że wręcz zastanawiam się, na co komu potrzebna jest ta piecza zastępcza. Podobnie jak w wielu innych sprawach, znów wychodzimy (jako państwo, blok) przed szereg... i mam duże wątpliwości, czy słusznie.

Do systemu pieczy zastępczej włączam również system adopcji. Niedawno na jednej z grup społecznościowych (dotyczącej adopcji) napotkałem na wpis, w którym młoda mama adopcyjna użala się na swój los. Jej smutek związany jest z tym, że półtoraroczne dziecko przez cały dzień za nią chodzi i coś chce. A przecież powinna być szczęśliwa, że nawiązało z nią więź, że jest emocjonalne i całkiem dobrze odnalazło się w nowej rodzinie.
Zaczynam odnosić wrażenie, że w tym systemie jest coraz więcej przypadkowości. Coraz więcej jest polityki, którą każdy może rozumieć jak chce.
Moje rozumienie jest takie, że im większy dobrobyt, tym mniejsze parcie na macierzyństwo i tacierzyństwo. Tym bardziej na chęć poświęcenia siebie dziecku, o którym niewiele wiadomo, które może mieć ukryte zaburzenia i w ostatecznym rozrachunku może zostać zinterpretowane jako porażka życiowa. Rodziców, gotowych na oddanie swojego czasu i energii obcemu dziecku, jest coraz mniej. A to powoduje obniżanie poprzeczki i jednoczesne zwiększanie zachęt. W jaki sposób? O tym za chwilę.

Prawie nie ma tygodnia, aby policja nie dzwoniła do nas w sprawie umieszczenia dziecka w trybie interwencyjnym. Doświadczeni przypadkiem Jacha, od razu oświadczamy, że mamy komplet i nawet jak przyjadą do naszego domu, to dziecka nie przyjmiemy. Pod płotem go chyba nie zostawią. Być może policjanci powinni mieć organizowane jakieś szkolenia w zakresie praw i obowiązków, ponieważ nie mają świadomości, że przywiezienie dziecka do nas, niejako z automatu wycina mu przynajmniej pół roku z życiorysu – blokując jednocześnie najbliższą rodzinę.

Majka powoli staje się adwokatem diabła i wprost sugeruje policjantom, żeby nie zgłaszali sądowi sprawy w środku nocy, tylko poczekali do rana i rozpoczęli poszukiwania jakiejś rodziny (bo interwencje najczęściej mają miejsce w porze wieczorno-nocnej). Niedawno szukano miejsca dla jakiegoś chłopca. My odmówiliśmy. Trafił do znanej nam rodziny, więc temat nie jest nam obcy. Rano zgłosiła się babcia dziecka. Cóż – klamka zapadła – sędzia wydał już postanowienie. Być może za pół roku będzie mogła zaopiekować się wnukiem.
I to mnie zawsze bardzo intryguje. Sędzia dyżurny w ciągu godziny potrafi umieścić zupełnie nieznane dziecko w zupełnie nieznanej rodzinie. Ale jak ma przenieść dziecko z jednej rodziny zastępczej (czyli od nas) do innej (również na czas trwania postępowania, ale mając mocne umotywowanie i docelowo), to grzebie się tygodniami.

Przypadek Ramzesa jest dla mnie jednym z tych, które określiłbym jako wątpliwy. Chłopca przywieziono w stanie idealnym. Ciuchy miał markowe, pupę wzorową, uśmiech na twarzy. Przez trzy tygodnie nie lubił się kąpać, co przy nowych dzieciach jest niemal normą i wcale nie świadczy o braku nawyków higienicznych. Od godziny trzeciej w nocy do piątej nad ranem, siedział w łóżeczku i odprawiał jakieś modły. Nie płakał, tylko gadał do siebie. A może śpiewał?

Najlepiej się czuł siedząc na naszych kolanach, patrząc w telefon. Teraz zmieniamy jego przyzwyczajenia i potrzeby. Ramzes nie protestuje.
Jedynym moim zarzutem w odniesieniu do chłopca jest jego otwartość. Może to się wydawać dziwne, ale dziesięciomiesięczne dziecko nie powinno już iść do każdego jak w dym. Naturalnym etapem rozwoju każdego malucha jest lęk separacyjny – strach przed rozstaniem z bliską osobą i nieufność wobec obcych. Ramzes nie szuka bliskości. Szuka rąk. Głównie takich, które obejmują telefon. Jego matką jest System Android.
Mam dużo wątpliwości, czy to co opisałem jest powodem do odebrania dziecka. Odnoszę wrażenie, że wchodzimy w erę, w której za chwilę nawet Bowlby sobie nie poradzi.
Przypadek Ramzesa z pewnością jest godny opisania. Ale jeszcze nie teraz. Zbyt dużo osób zostało już pozwanych do sądu przez mamę chłopca, a mi nie za bardzo chce się udowadniać, że przecież opisywałem zupełnie kogoś innego. Zwłaszcza, że w sądzie trzeba mówić tylko prawdę.

Odchodzę zatem od tematu Ramzesa – chwilowo Jachu jest ciekawszy.
Z coraz większym przekonaniem skłaniam się ku tezie, że odbieranie dziecka kilkuletniego z przyczyn niewydolności wychowawczej jest pozbawione większego sensu. Wiem, że istnieją państwa (i chyba my w tym kierunku zmierzamy), w których najpierw zabezpiecza się dziecko (nawet z błahego powodu), a potem sprawdza, czy były ku temu podstawy. Wiem też, że w naszym kraju czekają setki, a może tysiące takich dzieci. Czekają w niewydolnych rodzinach na wspaniałą rodzinę zastępczą, która zapewni im świetlaną przyszłość.
Uważam jednak, że krzywda wyrządzona w ten sposób dziecku i powstałe u niego traumy, często (a może prawie zawsze) są dużo większe niż zyski wynikające z dorastania w rodzinie zastępczej, a nawet tylko z pobytu krótkoterminowego – czyli tych kilku miesięcy.
Bo? Bo tych rodzin nie ma. A skoro ich nie ma, a muszą być, to trzeba je wykopać spod ziemi, nie zważając na dobro dziecka (bardzo szeroko pojęte dobro).
Nikt też nie patrzy na krzywdy jakie takie przyjęcie wyrządza rodzinie zastępczej. Głównie przebywającym w niej innym dzieciom. Dorośli mniej mnie interesują, bo to ich problem jeżeli idealizują sytuację i chcą być współczesnymi Judymami, Mesjaszami, czy kimkolwiek jeszcze.

Wrócę więc w tym kontekście do Jacha. Chłopiec przez prawie pięć lat mieszkał z matką, która czasami piła, czasami biła – a potem przepraszała. Przez pięć lat nikomu to nie przeszkadzało. Do czasu, aż jakiś sąsiad usłyszał krzyk dziecka, a matka miała pecha, bo wprawdzie tego dnia nie była pijana, ale trzeźwa też nie.

Przypomnę w wielkim skrócie sytuację.
Po przyjściu do naszej rodziny, Jachu zaczął bić nasze dzieci. Później trafił do ambitnej rodziny, która chciała go naprawić. Ale tam też bił dzieci. Wrócił zatem do nas, ponieważ dobro dzieci biologicznych okazało się ważniejsze – moim zdaniem słusznie. Ostatecznie został umieszczony w rodzinie zastępczej opiekującej się dwójką dzieci starszych od niego. Rodzinie, która po miesiącu mieszkania z chłopcem stwierdziła, że zna ten typ. Diagnoza - przynajmniej trzy lata ciężkiej pracy zanim będzie w miarę dobrze.
Jachu niedawno przyjechał do nas na tydzień. Można przyjąć, że na wakacje, z których jednak nie cieszył się nikt. Może poza nową rodziną, która wyjechała nad Morze Śródziemne na ostatni spokojny wypoczynek. Jachu został w kraju, bo okazało się, że rozszerzone uprawnienia w sprawach administracyjnych nie wystarczają do wyrobienia dziecku dowodu osobistego. Potrzebna jest decyzja sądu albo zaangażowanie mamy biologicznej dziecka, a na to zabrakło już czasu.

Jachu, po prawie dwóch miesiącach mieszkania z nową rodziną, nie zmienił się nawet o jotę. Przyszedł do nas w czasie, gdy był już Ramzes. I to ten chłopiec stał się obiektem jego zainteresowania – niestety w negatywnym znaczeniu. Już pierwszego dnia Jachu podszedł do niego i kopnął go w twarz. Nie wiem czy bardziej zdenerwowała go moja reakcja, czy to, że Ramzesowi udało się utrzymać równowagę, ale podszedł ponownie i kopnął go tak, że wreszcie upadł.
Niestety bycie pogotowiem rodzinnym powoduje, że wszelkie ideały wychowania dziecka sięgają bruku (że tak trochę powołam się na Norwida). Zacząłem od tego, że pokazałem Jachowi swoje niezadowolenie, wysyłając go do jego pokoju. Tym razem już zupełnie nie zwracałem uwagi na to, że ten pokój powinien być jego azylem, a nie miejscem odosobnienia i wykonania kary. Miał „wypad” i tyle. Po powrocie coś tam wymamrotałem umoralniającego, co i tak pewnie nie miało większego znaczenia. Ale dla zasady tak robię – najpierw pokazuję swoje niezadowolenie, a gdy emocje opadną – tłumaczę. Nie odwrotnie.
Pod poprzednim wpisem pojawił się komentarz, który po kilku dniach zniknął. Mogę tylko napisać, że nie ja go usunąłem (a przynajmniej nie świadomie, bo nie mam takiego zwyczaju). W ogólnym zarysie sens był taki, że wszystkie pięciolatki są mniej więcej takie jak Jachu.
Być może niektóre takie są, co jednak moim zdaniem nie świadczy o jakiejś prawidłowości. Bardziej skłaniałbym się ku twierdzeniu, że każde, nie do końca akceptowane zachowanie pięcioletniego dziecka jest próbą uzewnętrzniania tłumionych emocji z wykorzystaniem znanych sobie narzędzi. A tymi narzędziami jest to, czego dziecko uczy się od rodzica. Pewnie dlatego Jachu bije i dusi inne dzieci, bo sam tak był traktowany. I nie odrzucam takiej możliwości, że jego kolejne doświadczenia (pobyt u nas, przejście do pierwszej rodziny zastępczej, powrót, pójście do drugiej, kolejny powrót na tydzień) są dodatkową wodą na młyn jego negatywnych zachowań.
Zauważyłem bowiem, że Jachu jest rozwojowy. Już nie mówił do Majki, że jest stara i brzydka, ale wykrzykiwał: „Nie będziesz mi mówiła co mam robić jebana gówniaro”, a potem przechodził na najwyższe dostępnie sobie tony. Gdybyśmy mieszkali w bloku i mieli złośliwych sąsiadów, to pewnie policja też byłaby naszym częstym gościem.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Jachu powinien nadal mieszkać ze swoją mamą. Nie mam zdania. Rozważam tylko jaki jest rachunek zysków i strat. Zastanawiam się również, ile jest rodzin biologicznych i dzieci pokroju Jacha. Pewnie całe multum. Być może dużo tańszą, bezpieczniejszą i bardziej skuteczną receptą byłoby objęcie rodziny jakimś programem pomocy społecznej. Nie tym co jest teraz, gdy jakieś dziewczę po szkole przychodzi raz w tygodniu i pomaga zrobić obiad. Trochę przesadziłem, ale takie sytuacje również istnieją. Być może to tutaj należałoby szukać rozwiązania istniejącego kryzysu.

Zabawmy się zatem w psychologów, socjologów, a nawet „zwykłych zjadaczy chleba”, którzy mają (albo i nie) swoje zdanie w temacie pieczy zastępczej. Siłą rzeczy pomijam możliwość zintensyfikowania pomocy społecznej, bo ta nie ma ani funduszy, ani środków, ani wystarczającego personelu.

Matka Jacha nie ma odpowiednich kompetencji rodzicielskich. Jest kłębkiem nerwów, być może nadużywa alkoholu. Z pewnością stosuje przestarzałe środki dyscyplinujące – krótko mówiąc, daje raz na jakiś czas Jachowi „w dupę”. Ma jednak świadomość tego, że nie do końca jest to właściwe, więc w krótkim czasie przeprasza i prosi chłopca o wybaczenie. Nie rozmawia z Jachem o jego niewłaściwym zachowaniu tylko tłumaczy siebie.

W tym momencie chciałbym zwrócić uwagę na słowo „przepraszam”. Gdy pytaliśmy Jacha, dlaczego bije swojego nowego brata, odpowiadał krótko: „Ale przecież go przepraszam”. To jedno słowo jest dla niego wytrychem, który wymazuje wszystkie przewinienia.
Chłopiec zapewne gubi się w rozumieniu pewnych pojęć. Mi zdarzyło się powiedzieć do niego: „Mam w nosie twoje przeprosiny – nie masz robić mu krzywdy!”. Ostro? Może za ostro.
Ale nowa mama twierdzi, że jej dzieci oczekują słowa „przepraszam”. Czyli co?

Przejdźmy dalej. Jednak Jachu decyzją sądu ma zostać umieszczony w pieczy zastępczej – czyli tak jak się stało. Trwają poszukiwania. Ideałem byłaby rodzina, w której chłopiec byłby jedynym dzieckiem. Do tego taka, która widziałaby potrzebę utrzymywania kontaktów z matką, bo przecież Jachu często ją wspomina i wcale nie postrzega w kategorii kata.

Byłaby to jednak rodzina zastępcza, o której wszyscy mówią, ale nikt (dopuszczam słowo „prawie”) nigdy takiej nie widział.
Siłą rzeczy wszystko kończy się tak jak to opisałem. Na razie traumą jednych rodziców i dwójki dzieci. Zastanawiam się co będzie za te trzy lata, które daje sobie obecna rodzina zastępcza. Nawet jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem i Jachu wyjdzie na prostą (cokolwiek to znaczy), to jednak krzywdy wyrządzone dzieciom tej rodziny mogą pozostać żywe na lata. Chłopiec, którego Jachu teraz bije, wejdzie w okres dojrzewania. Co powie swoim rodzicom?

Trzecią możliwością byłoby umieszczenie Jacha w domu dziecka. W tej wrednej, archaicznej placówce, która nie powinna istnieć. Ale chociaż z pracownikami wypoczętymi i być może wielokrotnie z ambicjami. Takimi, którzy pracują po osiem godzin dziennie, mają wolne weekendy, urlopy i chorobowe. Nasza rzeczywistość jest taka, że pogotowie rodzinne z kilkunastoma podopiecznymi jest lepiej postrzegane niż dom dziecka. Mojej zgody na taką politykę nie ma i choćby dlatego trzymamy się ustawowej trójki. Czasy, w których mieliśmy piątkę, a nawet siódemkę dzieci, teraz traktuję jako przerost formy nad treścią. Teraz widzę, że było to zwyczajnie głupie. Oczywiście patrząc z perspektywy dobra dziecka. Ale naszego też.

Odpowiedzią, na ewentualne pytanie o sens takiego postępowania (czyli trzymania się ustawowej trójki), może być choćby Waleria. Z dziewczynką widujemy się niemal z dokładnością zegarka – raz w miesiącu. Mamy to szczęście, że nasz organizator pieczy zastępczej zaprasza chętne rodziny na zajęcia, mające u swojej podstawy szkolenie w zakresie nabycia umiejętności prowadzenia masażu Shantala u maluchów. Jego celem jest wyciszenie dziecka, poprawienie jakości snu, wyregulowanie trawienia (choćby przy pojawiających się kolkach) i również (a może przede wszystkim) budowanie więzi z dzieckiem. Spotkania szybko przekształciły się w coś, co bardziej należałoby nazwać grupą wsparcia, dzielącą się swoimi doświadczeniami w opiece nad malutkimi dziećmi i relacjami z rodzicami biologicznymi maluchów. Obawiam się, że my się tam zasiedzimy. Jakby na wszystko nie patrzeć, my cały czas mamy niemowlaki, a te pozostałe dzieci, które teraz przychodzą, za chwilę będą przedszkolakami i już nie będą się pojawiać. No, chyba że grupa po raz kolejny przekształci się w towarzystwo wzajemnej adoracji – co też będzie dobre. Póki co, na tych zajęciach pojawia się Waleria. Ja wcześniej upewniam się, czy dziewczynka również będzie. Gdyby jej nie było, to moje uczestnictwo nie miałoby większego sensu, bo moja gaduła (czyli Majka) i tak nie dopuszcza mnie do głosu, a opiekunką dla dzieci równie dobrze mogę być w swoim domu.

Waleria jest dziewczynką bardzo nieufną w stosunku do obcych, co zgodnie z teorią więzi dobrze o niej świadczy. A w zasadzie jeszcze lepiej o nas, ale nie będę się chwalił. Ja jestem osobą, którą Waleria zdecydowanie wyróżnia. Wchodzi mi na kolana, przytula się, zagląda w oczy i gładzi po brodzie. W miarę upływu czasu (na tych zajęciach), coraz bardziej mnie nie opuszcza – jakby sobie przypominała to, co było kiedyś. Do Majki też podchodzi. Ale tylko się uśmiechnie, chwilę posiedzi na kolanach i idzie dalej.
Moje wnioski są dość proste. Ponieważ nie uważam się za matkę roku, a nawet ojca roku – przyczyna musi być inna (tym bardziej, że Waleria nie jest jedynym dzieckiem tak reagującym). Uważam, że najważniejszą rzeczą jest stały, bliski kontakt od pierwszych miesięcy życia malucha. Wow. Odkryłem Amerykę. A jednak – dzieci, które widzą mnie ostatniego przed snem (bo je kąpię), do których przychodzę w nocy w razie potrzeby i które widzą mnie pierwszego po przebudzeniu, mają ze mną dużo silniejsze więzi niż te, których nocne życie obsługuje Majka. Tutaj role w pewien sposób się odwracają. Do tego Majka jest rzecznikiem naszej rodziny. Występuje wszędzie, gdzie trzeba ją reprezentować i wyjeżdżać z dziećmi (sądy, lekarze, rehabilitacje, posiedzenia zespołów w PCPR). A to powoduje, że dzieci widzą ją rzadziej, niż mnie. Do tego ciekawe jest to, że Majka dużo lepiej zajmuje się maluchami (dużo treściwiej), a jednak najważniejsza jest ciągła (nawet bierna) obecność.

Teoretycznie, rodzice adopcyjni mogliby się czuć w jakiś sposób pominięci w tym pierwszym okresie życia swojego przyszłego dziecka, w jakiś sposób pominięci w budowaniu silnych relacji.
Ja z uporem maniaka powtarzam, że umiejętność nawiązywania więzi jest taką samą umiejętnością, jak każda inna. Ja jestem tylko nauczycielem.
Ale też z dużym niepokojem patrzę na to co się dzieje. Co pewnie w jakiejś mierze przekłada się na kryzys, o którym piszę.
Jeszcze kilka lat temu po dzieci do adopcji ustawiały się kolejki. Teraz na pniu schodzą rodzice, którzy właśnie ukończyli szkolenie, a czasami nawet jeszcze nie mają kwalifikacji.
Majka niedawno rozmawiała z dziewczyną z dużego miasta. Osobą, która prowadzi takie samo pogotowie rodzinne jak my. Ma trójkę mniej więcej rocznych dzieci wolnych prawnie. Dzieci różnych ojców, różnych matek, zupełnie zdrowych. Rodziców adopcyjnych brak.

Malutka dygresja. Niedawno przeczytałem ogłoszenie jednego z powiatów, który poszukuje rodziny zastępczej w charakterze pogotowia rodzinnego. Już wtedy miało ono (to ogłoszenie) dwumiesięczną historię, więc może nawet jeszcze jest aktualne. Proponowana pensja – 15 tysięcy. To prawie trzy razy tyle, ile dostaje Majka. Widać, że powiat musi być bardzo zdesperowany. Ale też podejrzewam, że w umowie zostanie ujęty zapis, że rodzina zobowiązuje się do opieki nad dużo większą ilością dzieci, niż ustawowa trójka.

Czy znajdą się chętni. Zapewne tak. Ostatecznie wymagania na zawodowych rodziców zastępczych nie są wygórowane. Nie trzeba znać języków obcych, mieć wyższego wykształcenia. Nie trzeba mieć za sobą edukacji w kwestiach medycznych, czy pedagogicznych. Wystarczy chęć szczera i uzyskanie kwalifikacji po ukończonym szkoleniu.
Pewną ciekawostką dla mnie jest fakt istnienia wielu rodzin, które wprawdzie uzyskały kwalifikację do pełnienia funkcji rodzica zastępczego, ale nikt nie odważa się zaproponować im dziecka pod opiekę. Bo coś jest nie tak, bo nikt nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za daną rodzinę. Widnieją więc tylko w statystykach. Ale do czasu – tak długo, dopóki nie zaistnieje konieczność umieszczenia dziecka z interwencji i wtedy stają się ostatnią deską ratunku.
Chciałbym podkreślić jedną rzecz, żeby się większość zawodowych rodzin zastępczych na mnie nie obraziła. Absolutnie nie jestem za tym, aby profesjonalizm nie był w cenie. Również w przypadku pieczy zastępczej. Tyle tylko, że w naszych realiach płaca rośnie wraz z ilością przyjętych dzieci. A w mojej ocenie jest to odwrotnie proporcjonalne do fachowości. Bo albo nie ma już czasu i sił na podnoszenie kompetencji, albo teorię przywiązania można sobie wsadzić w ...

Mam coraz więcej zastrzeżeń do samego siebie. Coraz mniej mi się chce. Nie robię już notatek z codziennego życia – opisów ciekawych zachowań, śmiesznych powiedzeń. Poniekąd wynika to z wieku dzieci, które teraz do nas przychodzą, ale... czuję, że już nie ma tego flow.

Ostatnio robiłem jakiś przegląd szpargałów i znalazłem starą kartkę, której zapiski chyba nigdy nie ujrzały światła dziennego. Nawet musiałem się dłużej zastanowić, o jakim dziecku wówczas pisałem. Chyba tylko jedno słowo skierowało mnie na właściwy trop.
  • Chujek pomocy.

  • Synek chodź na obiad. Jeszcze lejem (głos z toalety).
  • Muszę spuścić wodę (po zrobieniu siku na nocnik).
  • Chcesz bułkę, czy pić? Bupić.
  • Ciocia się nie abudzi, nie abudzi. Może kiedyś.
  • Elegancko zrobiłem kupę.
  • To jest absolutnio okej.
  • Chyba jesteś chory? Nie chujek, nie jestem.
  • Cicho chujek, czekamy na obiad.
  • Powiedz hi-po-po-tam. Zebra.

Mógłbym powiedzieć – gdzie te dzieci z tamtych lat? I gdzie ten chujek?

Znam mnóstwo rodzin zastępczych, a tylko z kilkoma chciałbym zamieszkać będąc dzieckiem. Znam kilkoro dorosłych dzieci, które wychowały się w pieczy zastępczej i uznają ten okres za najgorszy w swoim życiu. Znam też dorosłych, którzy wychowali się w domu dziecka. Jedna taka dziewczyna przyszła do nas na praktyki po ukończeniu szkolenia na rodzica zastępczego. Przez całe swoje dziecięce życie marzyła o rodzinie. Idealizowała jakąś wymyśloną mamę i wymyślonego tatę. Ma dużą szansę taką zostać – chce być mamą zastępczą niezawodową.

Bo cały problem polega na przepełnianiu rodzin zastępczych i syndromie przemęczenia. Nie można zakładać, że dziecko będzie czuło się szczęśliwe w rodzinie, w której co drugi, to taki przemocowy Jachu, a co trzeci ryczący niemowlak. Do tego dzisiaj jeden odchodzi, drugi odejdzie za miesiąc, a w nocy policja przywiezie nie wiadomo kogo. Mama zastępcza nie dosypia, w ciągu dnia próbuje wszystko zorganizować i nie zwariować, a potem przychodzi w odwiedziny rodzic biologiczny, a nawet kurator sądowy lub ktoś od organizatora pieczy zastępczej i... stwierdza, że w domu jest syf.

Z kolei ojciec zastępczy pracuje na etacie. Musi się wyspać i jeszcze mieć wyprasowane ciuchy, ciepły obiad po powrocie i zadowoloną żonę chociaż raz w tygodniu.
Nie wiem, czy taka perspektywa jest warta nawet tych piętnastu tysięcy.
A gdzie pasja, zamiłowanie? Jest tylko poświęcenie. Początkowo w imię wyższych wartości. Ale do czasu.

My jesteśmy bardzo specyficznym przypadkiem. W zasadzie wyjątkiem potwierdzającym regułę.

Nie jesteśmy przepełnieni. Staramy się dać dobry start maluchom. Tym najmłodszym, które mają największe szanse.
I tutaj też mógłbym napisać: Ha, ha!
Podejrzewam, że większość rodziców zabierających od nas dziecko myśli: „wydzieram je z tej zaburzonej sytuacji”, „zabieram z tej patologicznej rodziny”, „ratuję je”, „muszę nadrobić jego stracone miesiące”?
A potem przychodzi zderzenie z rzeczywistością i być może też trzeba znaleźć winnego.

Do czego zmierza nasz – mój – kryzys?

Do stagnacji. A to już jest przedostatni, jeszcze w miarę bezpieczny dla dzieci etap.
Zadaniem pogotowia rodzinnego jest zrobienie wszystkiego, aby dziecko jak najszybciej znalazło się w spokojnej, docelowej rodzinie. Jeżeli ma wrócić do rodziny biologicznej, to powinno to mieć miejsce w ciągu trzech-czterech miesięcy. Nawet sąd, jak widzi taką potrzebę, to potrafi się „wyrobić” w czasie. Jak nic z tego nie wychodzi, to trzeba szukać rodziny na zawsze.

Mamy takiego ośmiomiesięcznego Casha. Dziecko idealne. Powstaje pokusa zatrzymania go jak najdłużej – bo kolejne dziecko zapewne będzie dużo gorsze (przynajmniej na początku).

Sporo znanych mi zawodowych rodzin zastępczych tak właśnie podchodzi do sprawy. Po co ponaglać sąd, po co przyspieszać wszystkie procedury. Po co się wychylać?
Cash jest wolny prawnie od przynajmniej trzech miesięcy. Do tego w zasadzie od samego początku było wiadomo, że do matki nie wróci – bo jak wyszła z porodówki, tak nikt nigdy już jej nie widział. Ale sąd jak zwykle się grzebał. Potem trzeba było zebrać wszystkie dokumenty potrzebne do zgłoszenia dziecka do adopcji. Może to się wydawać dziwnym, ale najszybszy w tym zakresie był PCPR. Nam udało się co prawda uzyskać kopię karty szczepień i ocenę lekarza pediatry, ale po kilku tygodniach stało się to nieco przeterminowane. Wąskim gardłem stała się ocena psychologiczna dziecka. Na tą otrzymaną z poradni psychologiczno-pedagogicznej trzeba czekać przynajmniej miesiąc (raczej bliżej dwóch). Do tego Majka zadarła z pracownikami poradni przy okazji diagnozy Kapsla (nie będę już do tego wracał), więc od kilku lat robiliśmy ją prywatnie. Kwota nie była przesadna, a czas realizacji – jakieś dwa tygodnie. Tym razem dostaliśmy propozycję wykonania diagnozy w pewnej fundacji – za darmo. Czekamy już trzy miesiące. Obiecanki, cacanki. Najpierw ponad miesiąc czekaliśmy na termin spotkania. Potem odbyły się trzy etapy. Najpierw sama Majka, potem z dzieckiem. Wyniki miały być po tygodniu. Organizator pieczy zastępczej zgłosił już chłopca do ośrodka adopcyjnego z adnotacją, że badanie psychologiczne będzie dosłane wkrótce. Ośrodek mógłby już wdrożyć całą procedurę, bo przecież zanim komukolwiek zaproponuje dziecko, musi przyjść na wywiad. A zanim na ten wywiad przyjdzie, musi ustalić termin. To często nie są dni – to są tygodnie.
Majka jeszcze jest ambitna, jeszcze jej zależy, jeszcze jej pasja nie legła w gruzach. Dzwoni, ponagla, przeklina i obiecuje, że już nigdy więcej nie zrobi żadnej diagnozy za darmo.

Teraz mamy trójeczkę, z którą szybko się pożegnamy. Majka właśnie wchodzi na najwyższe obroty. Gdy wkrótce zadzwoni do sędzi naszego sądu rodzinnego, to zapewne znowu usłyszy: „Pani Majko, a gdzie tym razem wyjeżdżacie, że sprawa jest tak pilna?”.

Kiedyś nam też przestanie zależeć. I wtedy nadejdzie koniec.