Czekałem, czekałem i się nie
doczekałem. Wymyśliłem fajne imiona dla bliźniaków – Ramzes i
Kryzys. Przyszedł tylko jeden. Ten pierwszy. Ramzes.
Nie będę tłumaczył dlaczego akurat
to imię bardzo do niego pasuje. Mogę jedynie zdradzić, że nie
jest to chłopiec posiadający cechy przywódcze i na dobrą sprawę
powinienem nadać mu imię Ciapek. Gdy przyszedł, miał osiem
miesięcy i bardzo dobrze dopasował się do naszej rodziny.
Nie znaczy to jednak, że kryzys nie
istnieje. Owszem, jest również – tylko taki pisany małą literą.
Pod ostatnim postem, Agata zadała
pytanie, czy nie czuję się wypalony.
Zdecydowanie tak się czuję. Chociaż
żeby czuć się wypalonym, najpierw trzeba zapłonąć. Ja chyba
nigdy nie byłem nad wyraz ambitnym, nad wyraz entuzjastycznym. Nigdy
nie traktowałem pieczy zastępczej jak misji... a nawet pasji.
Robiłem swoje, to na co się zdecydowałem. I właśnie dlatego,
swój obecny stan bardziej nazwałbym kryzysem. I temu zagadnieniu
poświęcę dłuższą dygresję. Być może trwającą prawie do
końca tego wpisu. Ale też tym wpisem zakończę pewien etap
narzekania. Rozliczę się ze swoim dekadentyzmem i kolejne opisy
życia naszego pogotowia rodzinnego będą bardziej kroniką
wydarzeń.
Kryzys od wypalenia różni się moim
zdaniem tym, że jest sytuacją przejściową. Jednak w przypadku
pieczy zastępczej nie gwarantuje powrotu do poprzedniego stanu, tym
bardziej pierwotnego postrzegania tematu jako takiego. Wydaje mi się,
że funkcjonowanie naszej rodziny będzie ewoluowało w kierunku
zadaniowości i optymalizacji szeroko pojętego dobra – każdego z
uczestników danej sytuacji. A jest ich kilku. Ma to zarówno dobre,
jak i złe strony – chociaż chyba więcej złych.
Patrząc z kilkunastoletniej
perspektywy ojca zastępczego, jestem coraz bardziej przerażony.
Bywają dni, że wręcz zastanawiam się, na co komu potrzebna jest
ta piecza zastępcza. Podobnie jak w wielu innych sprawach, znów
wychodzimy (jako państwo, blok) przed szereg... i mam duże
wątpliwości, czy słusznie.
Do systemu pieczy zastępczej włączam
również system adopcji. Niedawno na jednej z grup społecznościowych
(dotyczącej adopcji) napotkałem na wpis, w którym młoda mama
adopcyjna użala się na swój los. Jej smutek związany jest z tym,
że półtoraroczne dziecko przez cały dzień za nią chodzi i coś
chce. A przecież powinna być szczęśliwa, że nawiązało z nią
więź, że jest emocjonalne i całkiem dobrze odnalazło się w
nowej rodzinie.
Zaczynam odnosić wrażenie, że w tym
systemie jest coraz więcej przypadkowości. Coraz więcej jest
polityki, którą każdy może rozumieć jak chce.
Moje rozumienie jest takie, że im
większy dobrobyt, tym mniejsze parcie na macierzyństwo i
tacierzyństwo. Tym bardziej na chęć poświęcenia siebie dziecku,
o którym niewiele wiadomo, które może mieć ukryte zaburzenia i w
ostatecznym rozrachunku może zostać zinterpretowane jako porażka
życiowa. Rodziców, gotowych na oddanie swojego czasu i energii
obcemu dziecku, jest coraz mniej. A to powoduje obniżanie poprzeczki
i jednoczesne zwiększanie zachęt. W jaki sposób? O tym za chwilę.
Prawie nie ma tygodnia, aby policja nie
dzwoniła do nas w sprawie umieszczenia dziecka w trybie
interwencyjnym. Doświadczeni przypadkiem Jacha, od razu oświadczamy,
że mamy komplet i nawet jak przyjadą do naszego domu, to dziecka
nie przyjmiemy. Pod płotem go chyba nie zostawią. Być może
policjanci powinni mieć organizowane jakieś szkolenia w zakresie
praw i obowiązków, ponieważ nie mają świadomości, że
przywiezienie dziecka do nas, niejako z automatu wycina mu
przynajmniej pół roku z życiorysu – blokując jednocześnie
najbliższą rodzinę.
Majka powoli staje się adwokatem
diabła i wprost sugeruje policjantom, żeby nie zgłaszali sądowi sprawy w środku nocy, tylko poczekali do rana i rozpoczęli poszukiwania jakiejś rodziny (bo
interwencje najczęściej mają miejsce w porze wieczorno-nocnej).
Niedawno szukano miejsca dla jakiegoś chłopca. My odmówiliśmy.
Trafił do znanej nam rodziny, więc temat nie jest nam obcy. Rano
zgłosiła się babcia dziecka. Cóż – klamka zapadła – sędzia
wydał już postanowienie. Być może za pół roku będzie mogła
zaopiekować się wnukiem.
I to mnie zawsze bardzo intryguje.
Sędzia dyżurny w ciągu godziny potrafi umieścić zupełnie
nieznane dziecko w zupełnie nieznanej rodzinie. Ale jak ma przenieść
dziecko z jednej rodziny zastępczej (czyli od nas) do innej (również
na czas trwania postępowania, ale mając mocne umotywowanie i
docelowo), to grzebie się tygodniami.
Przypadek Ramzesa jest dla mnie jednym
z tych, które określiłbym jako wątpliwy. Chłopca przywieziono w stanie idealnym.
Ciuchy miał markowe, pupę wzorową, uśmiech na twarzy. Przez trzy
tygodnie nie lubił się kąpać, co przy nowych dzieciach jest
niemal normą i wcale nie świadczy o braku nawyków higienicznych.
Od godziny trzeciej w nocy do piątej nad ranem, siedział w łóżeczku
i odprawiał jakieś modły. Nie płakał, tylko gadał do siebie. A
może śpiewał?
Najlepiej się czuł siedząc na
naszych kolanach, patrząc w telefon. Teraz zmieniamy jego
przyzwyczajenia i potrzeby. Ramzes nie protestuje.
Jedynym moim zarzutem w odniesieniu do
chłopca jest jego otwartość. Może to się wydawać dziwne, ale
dziesięciomiesięczne dziecko nie powinno już iść do każdego jak
w dym. Naturalnym etapem rozwoju każdego malucha jest lęk
separacyjny – strach przed rozstaniem z bliską osobą i nieufność
wobec obcych. Ramzes nie szuka bliskości. Szuka rąk. Głównie
takich, które obejmują telefon. Jego matką jest System Android.
Mam dużo wątpliwości, czy to co
opisałem jest powodem do odebrania dziecka. Odnoszę wrażenie, że
wchodzimy w erę, w której za chwilę nawet Bowlby sobie nie
poradzi.
Przypadek Ramzesa z pewnością jest godny opisania. Ale jeszcze nie teraz. Zbyt dużo osób zostało już pozwanych do sądu przez mamę chłopca, a mi nie za bardzo chce się udowadniać, że przecież opisywałem zupełnie kogoś innego. Zwłaszcza, że w sądzie trzeba mówić tylko prawdę.
Odchodzę zatem od tematu Ramzesa – chwilowo Jachu
jest ciekawszy.
Z coraz większym przekonaniem skłaniam
się ku tezie, że odbieranie dziecka kilkuletniego z przyczyn
niewydolności wychowawczej jest pozbawione większego sensu. Wiem,
że istnieją państwa (i chyba my w tym kierunku zmierzamy), w
których najpierw zabezpiecza się dziecko (nawet z błahego powodu),
a potem sprawdza, czy były ku temu podstawy. Wiem też, że w naszym
kraju czekają setki, a może tysiące takich dzieci. Czekają w
niewydolnych rodzinach na wspaniałą rodzinę zastępczą, która
zapewni im świetlaną przyszłość.
Uważam jednak, że krzywda wyrządzona
w ten sposób dziecku i powstałe u niego traumy, często (a może
prawie zawsze) są dużo większe niż zyski wynikające z dorastania
w rodzinie zastępczej, a nawet tylko z pobytu krótkoterminowego –
czyli tych kilku miesięcy.
Bo? Bo tych rodzin nie ma. A skoro ich
nie ma, a muszą być, to trzeba je wykopać spod ziemi, nie zważając
na dobro dziecka (bardzo szeroko pojęte dobro).
Nikt też nie patrzy na krzywdy jakie
takie przyjęcie wyrządza rodzinie zastępczej. Głównie
przebywającym w niej innym dzieciom. Dorośli mniej mnie interesują,
bo to ich problem jeżeli idealizują sytuację i chcą być
współczesnymi Judymami, Mesjaszami, czy kimkolwiek jeszcze.
Wrócę więc w tym kontekście do Jacha. Chłopiec przez prawie pięć lat mieszkał z matką, która
czasami piła, czasami biła – a potem przepraszała. Przez pięć
lat nikomu to nie przeszkadzało. Do czasu, aż jakiś sąsiad
usłyszał krzyk dziecka, a matka miała pecha, bo wprawdzie tego
dnia nie była pijana, ale trzeźwa też nie.
Przypomnę w wielkim skrócie sytuację.
Po przyjściu do naszej rodziny, Jachu
zaczął bić nasze dzieci. Później trafił do ambitnej rodziny,
która chciała go naprawić. Ale tam też bił dzieci. Wrócił
zatem do nas, ponieważ dobro dzieci biologicznych okazało się
ważniejsze – moim zdaniem słusznie. Ostatecznie został
umieszczony w rodzinie zastępczej opiekującej się dwójką dzieci
starszych od niego. Rodzinie, która po miesiącu mieszkania
z chłopcem stwierdziła, że zna ten typ. Diagnoza - przynajmniej
trzy lata ciężkiej pracy zanim będzie w miarę dobrze.
Jachu niedawno przyjechał do nas na
tydzień. Można przyjąć, że na wakacje, z których jednak nie
cieszył się nikt. Może poza nową rodziną, która wyjechała nad
Morze Śródziemne na ostatni spokojny wypoczynek. Jachu został w kraju, bo okazało się, że rozszerzone uprawnienia w sprawach administracyjnych nie wystarczają do wyrobienia dziecku dowodu osobistego. Potrzebna jest decyzja sądu albo zaangażowanie mamy biologicznej dziecka, a na to zabrakło już czasu.
Jachu, po prawie dwóch miesiącach
mieszkania z nową rodziną, nie zmienił się nawet o jotę.
Przyszedł do nas w czasie, gdy był już Ramzes. I to ten chłopiec
stał się obiektem jego zainteresowania – niestety w negatywnym
znaczeniu. Już pierwszego dnia Jachu podszedł do niego i kopnął
go w twarz. Nie wiem czy bardziej zdenerwowała go moja reakcja, czy
to, że Ramzesowi udało się utrzymać równowagę, ale podszedł
ponownie i kopnął go tak, że wreszcie upadł.
Niestety bycie pogotowiem rodzinnym
powoduje, że wszelkie ideały wychowania dziecka sięgają bruku (że
tak trochę powołam się na Norwida). Zacząłem od tego, że
pokazałem Jachowi swoje niezadowolenie, wysyłając go do jego
pokoju. Tym razem już zupełnie nie zwracałem uwagi na to, że ten
pokój powinien być jego azylem, a nie miejscem odosobnienia i
wykonania kary. Miał „wypad” i tyle. Po powrocie coś tam
wymamrotałem umoralniającego, co i tak pewnie nie miało większego
znaczenia. Ale dla zasady tak robię – najpierw pokazuję swoje
niezadowolenie, a gdy emocje opadną – tłumaczę. Nie odwrotnie.
Pod poprzednim wpisem pojawił się
komentarz, który po kilku dniach zniknął. Mogę tylko napisać, że
nie ja go usunąłem (a przynajmniej nie świadomie, bo nie mam
takiego zwyczaju). W ogólnym zarysie sens był taki, że wszystkie
pięciolatki są mniej więcej takie jak Jachu.
Być może niektóre takie są, co
jednak moim zdaniem nie świadczy o jakiejś prawidłowości.
Bardziej skłaniałbym się ku twierdzeniu, że każde, nie do końca
akceptowane zachowanie pięcioletniego dziecka jest próbą uzewnętrzniania
tłumionych emocji z wykorzystaniem znanych sobie narzędzi. A tymi
narzędziami jest to, czego dziecko uczy się od rodzica. Pewnie
dlatego Jachu bije i dusi inne dzieci, bo sam tak był traktowany. I
nie odrzucam takiej możliwości, że jego kolejne doświadczenia
(pobyt u nas, przejście do pierwszej rodziny zastępczej, powrót,
pójście do drugiej, kolejny powrót na tydzień) są dodatkową
wodą na młyn jego negatywnych zachowań.
Zauważyłem bowiem, że Jachu jest
rozwojowy. Już nie mówił do Majki, że jest stara i brzydka, ale
wykrzykiwał: „Nie będziesz mi mówiła co mam robić jebana
gówniaro”, a potem przechodził na najwyższe dostępnie sobie
tony. Gdybyśmy mieszkali w bloku i mieli złośliwych sąsiadów, to
pewnie policja też byłaby naszym częstym gościem.
Nie chcę przez to powiedzieć, że
Jachu powinien nadal mieszkać ze swoją mamą. Nie mam zdania.
Rozważam tylko jaki jest rachunek zysków i strat. Zastanawiam się
również, ile jest rodzin biologicznych i dzieci pokroju Jacha.
Pewnie całe multum. Być może dużo tańszą, bezpieczniejszą i
bardziej skuteczną receptą byłoby objęcie rodziny jakimś
programem pomocy społecznej. Nie tym co jest teraz, gdy jakieś
dziewczę po szkole przychodzi raz w tygodniu i pomaga zrobić obiad.
Trochę przesadziłem, ale takie sytuacje również istnieją. Być
może to tutaj należałoby szukać rozwiązania istniejącego
kryzysu.
Zabawmy się zatem w psychologów,
socjologów, a nawet „zwykłych zjadaczy chleba”, którzy mają
(albo i nie) swoje zdanie w temacie pieczy zastępczej. Siłą rzeczy
pomijam możliwość zintensyfikowania pomocy społecznej, bo ta nie
ma ani funduszy, ani środków, ani wystarczającego personelu.
Matka Jacha nie ma odpowiednich
kompetencji rodzicielskich. Jest kłębkiem nerwów, być może
nadużywa alkoholu. Z pewnością stosuje przestarzałe środki
dyscyplinujące – krótko mówiąc, daje raz na jakiś czas Jachowi
„w dupę”. Ma jednak świadomość tego, że nie do końca jest
to właściwe, więc w krótkim czasie przeprasza i prosi chłopca o
wybaczenie. Nie rozmawia z Jachem o jego niewłaściwym zachowaniu
tylko tłumaczy siebie.
W tym momencie chciałbym zwrócić
uwagę na słowo „przepraszam”. Gdy pytaliśmy Jacha, dlaczego
bije swojego nowego brata, odpowiadał krótko: „Ale przecież go
przepraszam”. To jedno słowo jest dla niego wytrychem, który
wymazuje wszystkie przewinienia.
Chłopiec zapewne gubi się w
rozumieniu pewnych pojęć. Mi zdarzyło się powiedzieć do niego:
„Mam w nosie twoje przeprosiny – nie masz robić mu krzywdy!”.
Ostro? Może za ostro.
Ale nowa mama twierdzi, że jej dzieci
oczekują słowa „przepraszam”. Czyli co?
Przejdźmy dalej. Jednak Jachu decyzją
sądu ma zostać umieszczony w pieczy zastępczej – czyli tak jak
się stało. Trwają poszukiwania. Ideałem byłaby rodzina, w której
chłopiec byłby jedynym dzieckiem. Do tego taka, która widziałaby
potrzebę utrzymywania kontaktów z matką, bo przecież Jachu często
ją wspomina i wcale nie postrzega w kategorii kata.
Byłaby to jednak rodzina zastępcza, o
której wszyscy mówią, ale nikt (dopuszczam słowo „prawie”)
nigdy takiej nie widział.
Siłą rzeczy wszystko kończy się tak
jak to opisałem. Na razie traumą jednych rodziców i dwójki
dzieci. Zastanawiam się co będzie za te trzy lata, które daje
sobie obecna rodzina zastępcza. Nawet jeżeli wszystko pójdzie
zgodnie z planem i Jachu wyjdzie na prostą (cokolwiek to znaczy), to
jednak krzywdy wyrządzone dzieciom tej rodziny mogą pozostać żywe
na lata. Chłopiec, którego Jachu teraz bije, wejdzie w okres
dojrzewania. Co powie swoim rodzicom?
Trzecią możliwością byłoby
umieszczenie Jacha w domu dziecka. W tej wrednej, archaicznej
placówce, która nie powinna istnieć. Ale chociaż z pracownikami
wypoczętymi i być może wielokrotnie z ambicjami. Takimi, którzy
pracują po osiem godzin dziennie, mają wolne weekendy, urlopy i
chorobowe. Nasza rzeczywistość jest taka, że pogotowie rodzinne z
kilkunastoma podopiecznymi jest lepiej postrzegane niż dom dziecka.
Mojej zgody na taką politykę nie ma i choćby dlatego trzymamy się
ustawowej trójki. Czasy, w których mieliśmy piątkę, a nawet
siódemkę dzieci, teraz traktuję jako przerost formy nad treścią.
Teraz widzę, że było to zwyczajnie głupie. Oczywiście patrząc z
perspektywy dobra dziecka. Ale naszego też.
Odpowiedzią, na ewentualne pytanie o
sens takiego postępowania (czyli trzymania się ustawowej trójki),
może być choćby Waleria. Z dziewczynką widujemy się niemal z
dokładnością zegarka – raz w miesiącu. Mamy to szczęście, że
nasz organizator pieczy zastępczej zaprasza chętne rodziny na
zajęcia, mające u swojej podstawy szkolenie w zakresie nabycia
umiejętności prowadzenia masażu Shantala u maluchów. Jego celem
jest wyciszenie dziecka, poprawienie jakości snu, wyregulowanie
trawienia (choćby przy pojawiających się kolkach) i również (a
może przede wszystkim) budowanie więzi z dzieckiem. Spotkania
szybko przekształciły się w coś, co bardziej należałoby nazwać
grupą wsparcia, dzielącą się swoimi doświadczeniami w opiece nad
malutkimi dziećmi i relacjami z rodzicami biologicznymi maluchów.
Obawiam się, że my się tam zasiedzimy. Jakby na wszystko nie
patrzeć, my cały czas mamy niemowlaki, a te pozostałe dzieci,
które teraz przychodzą, za chwilę będą przedszkolakami i już
nie będą się pojawiać. No, chyba że grupa po raz kolejny
przekształci się w towarzystwo wzajemnej adoracji – co też
będzie dobre. Póki co, na tych zajęciach pojawia się Waleria. Ja
wcześniej upewniam się, czy dziewczynka również będzie. Gdyby
jej nie było, to moje uczestnictwo nie miałoby większego sensu, bo
moja gaduła (czyli Majka) i tak nie dopuszcza mnie do głosu, a
opiekunką dla dzieci równie dobrze mogę być w swoim domu.
Waleria jest dziewczynką bardzo
nieufną w stosunku do obcych, co zgodnie z teorią więzi dobrze o
niej świadczy. A w zasadzie jeszcze lepiej o nas, ale nie będę się
chwalił. Ja jestem osobą, którą Waleria zdecydowanie wyróżnia.
Wchodzi mi na kolana, przytula się, zagląda w oczy i gładzi po
brodzie. W miarę upływu czasu (na tych zajęciach), coraz bardziej
mnie nie opuszcza – jakby sobie przypominała to, co było kiedyś.
Do Majki też podchodzi. Ale tylko się uśmiechnie, chwilę posiedzi
na kolanach i idzie dalej.
Moje wnioski są dość proste.
Ponieważ nie uważam się za matkę roku, a nawet ojca roku –
przyczyna musi być inna (tym bardziej, że Waleria nie jest jedynym
dzieckiem tak reagującym). Uważam, że najważniejszą rzeczą jest
stały, bliski kontakt od pierwszych miesięcy życia malucha. Wow.
Odkryłem Amerykę. A jednak – dzieci, które widzą mnie
ostatniego przed snem (bo je kąpię), do których przychodzę w nocy
w razie potrzeby i które widzą mnie pierwszego po przebudzeniu,
mają ze mną dużo silniejsze więzi niż te, których nocne życie
obsługuje Majka. Tutaj role w pewien sposób się odwracają. Do tego Majka jest rzecznikiem naszej rodziny.
Występuje wszędzie, gdzie trzeba ją reprezentować i wyjeżdżać z dziećmi (sądy, lekarze, rehabilitacje, posiedzenia zespołów w PCPR). A to powoduje,
że dzieci widzą ją rzadziej, niż mnie. Do tego ciekawe jest to, że Majka dużo lepiej zajmuje się maluchami (dużo treściwiej), a jednak najważniejsza jest ciągła (nawet bierna) obecność.
Teoretycznie, rodzice adopcyjni mogliby
się czuć w jakiś sposób pominięci w tym pierwszym okresie życia
swojego przyszłego dziecka, w jakiś sposób pominięci w budowaniu
silnych relacji.
Ja z uporem maniaka powtarzam, że
umiejętność nawiązywania więzi jest taką samą umiejętnością,
jak każda inna. Ja jestem tylko nauczycielem.
Ale też z dużym niepokojem patrzę na
to co się dzieje. Co pewnie w jakiejś mierze przekłada się na
kryzys, o którym piszę.
Jeszcze kilka lat temu po dzieci do
adopcji ustawiały się kolejki. Teraz na pniu schodzą rodzice,
którzy właśnie ukończyli szkolenie, a czasami nawet jeszcze nie
mają kwalifikacji.
Majka niedawno rozmawiała z dziewczyną
z dużego miasta. Osobą, która prowadzi takie samo pogotowie
rodzinne jak my. Ma trójkę mniej więcej rocznych dzieci wolnych
prawnie. Dzieci różnych ojców, różnych matek, zupełnie
zdrowych. Rodziców adopcyjnych brak.
Malutka dygresja. Niedawno przeczytałem
ogłoszenie jednego z powiatów, który poszukuje rodziny zastępczej
w charakterze pogotowia rodzinnego. Już wtedy miało ono (to
ogłoszenie) dwumiesięczną historię, więc może nawet jeszcze
jest aktualne. Proponowana pensja – 15 tysięcy. To prawie trzy
razy tyle, ile dostaje Majka. Widać, że powiat musi być bardzo
zdesperowany. Ale też podejrzewam, że w umowie zostanie ujęty
zapis, że rodzina zobowiązuje się do opieki nad dużo większą
ilością dzieci, niż ustawowa trójka.
Czy znajdą się chętni. Zapewne tak.
Ostatecznie wymagania na zawodowych rodziców zastępczych nie są
wygórowane. Nie trzeba znać języków obcych, mieć wyższego
wykształcenia. Nie trzeba mieć za sobą edukacji w kwestiach
medycznych, czy pedagogicznych. Wystarczy chęć szczera i uzyskanie
kwalifikacji po ukończonym szkoleniu.
Pewną ciekawostką dla mnie jest fakt
istnienia wielu rodzin, które wprawdzie uzyskały kwalifikację do
pełnienia funkcji rodzica zastępczego, ale nikt nie odważa się
zaproponować im dziecka pod opiekę. Bo coś jest nie tak, bo nikt
nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za daną rodzinę.
Widnieją więc tylko w statystykach. Ale do czasu – tak długo, dopóki nie zaistnieje konieczność umieszczenia dziecka z interwencji i wtedy stają się ostatnią deską ratunku.
Chciałbym podkreślić jedną rzecz,
żeby się większość zawodowych rodzin zastępczych na mnie nie
obraziła. Absolutnie nie jestem za tym, aby profesjonalizm nie był
w cenie. Również w przypadku pieczy zastępczej. Tyle tylko, że w
naszych realiach płaca rośnie wraz z ilością przyjętych dzieci.
A w mojej ocenie jest to odwrotnie proporcjonalne do fachowości. Bo
albo nie ma już czasu i sił na podnoszenie kompetencji, albo teorię
przywiązania można sobie wsadzić w ...
Mam coraz więcej zastrzeżeń do
samego siebie. Coraz mniej mi się chce. Nie robię już notatek z
codziennego życia – opisów ciekawych zachowań, śmiesznych
powiedzeń. Poniekąd wynika to z wieku dzieci, które teraz do nas
przychodzą, ale... czuję, że już nie ma tego flow.
Ostatnio robiłem jakiś przegląd
szpargałów i znalazłem starą kartkę, której zapiski chyba nigdy
nie ujrzały światła dziennego. Nawet musiałem się dłużej
zastanowić, o jakim dziecku wówczas pisałem. Chyba tylko jedno
słowo skierowało mnie na właściwy trop.
Chujek pomocy.
Synek chodź na obiad. Jeszcze
lejem (głos z toalety).
Muszę spuścić wodę (po
zrobieniu siku na nocnik).
Chcesz bułkę, czy pić? Bupić.
Ciocia się nie abudzi, nie
abudzi. Może kiedyś.
Elegancko zrobiłem kupę.
To jest absolutnio okej.
Chyba jesteś chory? Nie chujek,
nie jestem.
Cicho chujek, czekamy na obiad.
Powiedz hi-po-po-tam. Zebra.
Mógłbym powiedzieć – gdzie te
dzieci z tamtych lat? I gdzie ten chujek?
Znam mnóstwo rodzin zastępczych, a
tylko z kilkoma chciałbym zamieszkać będąc dzieckiem. Znam
kilkoro dorosłych dzieci, które wychowały się w pieczy
zastępczej i uznają ten okres za najgorszy w swoim życiu. Znam też dorosłych, którzy wychowali się w domu dziecka. Jedna taka dziewczyna
przyszła do nas na praktyki po ukończeniu szkolenia na rodzica
zastępczego. Przez całe swoje dziecięce życie marzyła o
rodzinie. Idealizowała jakąś wymyśloną mamę i wymyślonego
tatę. Ma dużą szansę taką zostać – chce być mamą zastępczą
niezawodową.
Bo cały problem polega na
przepełnianiu rodzin zastępczych i syndromie przemęczenia. Nie
można zakładać, że dziecko będzie czuło się szczęśliwe w
rodzinie, w której co drugi, to taki przemocowy Jachu, a co trzeci
ryczący niemowlak. Do tego dzisiaj jeden odchodzi, drugi odejdzie za
miesiąc, a w nocy policja przywiezie nie wiadomo kogo. Mama
zastępcza nie dosypia, w ciągu dnia próbuje wszystko zorganizować
i nie zwariować, a potem przychodzi w odwiedziny rodzic biologiczny,
a nawet kurator sądowy lub ktoś od organizatora pieczy zastępczej
i... stwierdza, że w domu jest syf.
Z kolei ojciec zastępczy pracuje na
etacie. Musi się wyspać i jeszcze mieć wyprasowane ciuchy, ciepły
obiad po powrocie i zadowoloną żonę chociaż raz w tygodniu.
Nie wiem, czy taka perspektywa jest
warta nawet tych piętnastu tysięcy.
A gdzie pasja, zamiłowanie? Jest tylko
poświęcenie. Początkowo w imię wyższych wartości. Ale do czasu.
My jesteśmy bardzo specyficznym
przypadkiem. W zasadzie wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Nie jesteśmy przepełnieni. Staramy
się dać dobry start maluchom. Tym najmłodszym, które mają
największe szanse.
I tutaj też mógłbym napisać: Ha,
ha!
Podejrzewam, że większość rodziców
zabierających od nas dziecko myśli: „wydzieram je z tej
zaburzonej sytuacji”, „zabieram z tej patologicznej rodziny”,
„ratuję je”, „muszę nadrobić jego stracone miesiące”?
A potem przychodzi zderzenie z
rzeczywistością i być może też trzeba znaleźć winnego.
Do czego zmierza nasz – mój –
kryzys?
Do stagnacji. A to już jest
przedostatni, jeszcze w miarę bezpieczny dla dzieci etap.
Zadaniem pogotowia rodzinnego jest
zrobienie wszystkiego, aby dziecko jak najszybciej znalazło się w
spokojnej, docelowej rodzinie. Jeżeli ma wrócić do rodziny
biologicznej, to powinno to mieć miejsce w ciągu trzech-czterech
miesięcy. Nawet sąd, jak widzi taką potrzebę, to potrafi się
„wyrobić” w czasie. Jak nic z tego nie wychodzi, to trzeba
szukać rodziny na zawsze.
Mamy takiego ośmiomiesięcznego Casha.
Dziecko idealne. Powstaje pokusa zatrzymania go jak najdłużej –
bo kolejne dziecko zapewne będzie dużo gorsze (przynajmniej na początku).
Sporo znanych mi zawodowych rodzin
zastępczych tak właśnie podchodzi do sprawy. Po co ponaglać sąd,
po co przyspieszać wszystkie procedury. Po co się wychylać?
Cash jest wolny prawnie od przynajmniej
trzech miesięcy. Do tego w zasadzie od samego początku było
wiadomo, że do matki nie wróci – bo jak wyszła z porodówki, tak
nikt nigdy już jej nie widział. Ale sąd jak zwykle się grzebał.
Potem trzeba było zebrać wszystkie dokumenty potrzebne do
zgłoszenia dziecka do adopcji. Może to się wydawać dziwnym, ale
najszybszy w tym zakresie był PCPR. Nam udało się co prawda
uzyskać kopię karty szczepień i ocenę lekarza pediatry, ale po
kilku tygodniach stało się to nieco przeterminowane. Wąskim
gardłem stała się ocena psychologiczna dziecka. Na tą otrzymaną
z poradni psychologiczno-pedagogicznej trzeba czekać przynajmniej
miesiąc (raczej bliżej dwóch). Do tego Majka zadarła z
pracownikami poradni przy okazji diagnozy Kapsla (nie będę już do
tego wracał), więc od kilku lat robiliśmy ją prywatnie. Kwota nie
była przesadna, a czas realizacji – jakieś dwa tygodnie. Tym
razem dostaliśmy propozycję wykonania diagnozy w pewnej fundacji –
za darmo. Czekamy już trzy miesiące. Obiecanki, cacanki. Najpierw
ponad miesiąc czekaliśmy na termin spotkania. Potem odbyły się
trzy etapy. Najpierw sama Majka, potem z dzieckiem. Wyniki miały być
po tygodniu. Organizator pieczy zastępczej zgłosił już chłopca
do ośrodka adopcyjnego z adnotacją, że badanie psychologiczne
będzie dosłane wkrótce. Ośrodek mógłby już wdrożyć całą
procedurę, bo przecież zanim komukolwiek zaproponuje dziecko, musi
przyjść na wywiad. A zanim na ten wywiad przyjdzie, musi ustalić
termin. To często nie są dni – to są tygodnie.
Majka jeszcze jest ambitna, jeszcze jej
zależy, jeszcze jej pasja nie legła w gruzach. Dzwoni, ponagla,
przeklina i obiecuje, że już nigdy więcej nie zrobi żadnej
diagnozy za darmo.
Teraz mamy trójeczkę, z którą
szybko się pożegnamy. Majka właśnie wchodzi na najwyższe obroty.
Gdy wkrótce zadzwoni do sędzi naszego sądu rodzinnego, to zapewne
znowu usłyszy: „Pani Majko, a gdzie tym razem wyjeżdżacie, że
sprawa jest tak pilna?”.
Kiedyś nam też przestanie zależeć.
I wtedy nadejdzie koniec.