piątek, 17 maja 2024

--- Odgrzany kotlet

Matejko malował „Bitwę pod Grunwaldem” siedem lat, a Leonardo da Vinci wielu prac nigdy nie ukończył. Oczywiście nie śmiem porównywać się do tych mistrzów, ale tym sposobem chciałem powiedzieć, że są rzeczy, które rodzą się w bólach.

Pewnie każdemu się zdarza, że coś zacznie i nie może tego skończyć, albo zwyczajnie przechodzi mu ochota, aby to dokończyć. Ja w tym jestem mistrzem, a Majce zostało tylko się do tego przyzwyczaić.

Dotyczy to również pisanych tekstów. Dokopałem się ostatnio do takiego jednego (nawet całkiem świeżego), którego nigdy nie skończyłem. Był w nim wprawdzie tylko zarys problemu, ale nawet tak nieskładnie rzucone wątki dały mi do myślenia w kontekście przebywających teraz z nami dzieci. Tekst zacząłem pisać w czasie gdy Majka była jeszcze w sanatorium i tylko krótko odpowiedziała na komentarz pod ówczesnym postem. A w zasadzie pytaniem, na które nawet zobowiązała się odpowiedzieć. Zapomniała wtedy tylko dodać, że przez najbliższe dwa tygodnie nie zawita do domu i nie będzie miała okazji zajrzeć do swoich notatek, bo cały czas się jeszcze rehabilituje. Wówczas chadzała na spotkania z jakimś panem Jackiem, a mi zostało tylko samemu sobie odpowiedzieć na postawione pytanie na bazie dostępnych materiałów i nie zaprzątać głowy tymi wszystkimi panami Pawłami, Przemkami, Jackami i jeszcze innymi. Do ich istnienia zwyczajnie musiałem się przyzwyczaić. Nie było to proste, zwłaszcza że po powrocie od takiego pana Jacka, Majka mówiła: „Ale to była rozkosz”, a po powrocie od rehabilitantki Moniki: „No wiesz, taka mała pyskata, która chyba za mną nie przepada”.

Ale do rzeczy. Majka do pytania zadanego we wspomnianym komentarzu się nie odniosła. Za to ja doszedłem do wniosku, że albo nigdy nie znałem na nie odpowiedzi, albo wszystko zapomniałem. Tak czy inaczej wyszło na to, że czas zabrać się do pracy i sobie o tym przypomnieć.

Gdy przychodzą do nas jakieś dzieci, to na dobrą sprawę skupiamy się na tym jak im pomóc w danym momencie. Staramy się zgłębić ich problemy i próbujemy coś naprawić „tu i teraz”. Jakoś nie zastanawiamy się zbytnio nad ich przyszłością wynikającą z przeszłości, a jeżeli już, to nasze konkluzje są bardzo proste i krótkie. Powiedziałbym nawet, że prymitywne. Na przykład: „Ci to będą mieli w życiu przechlapane”. Szczytem inteligencji jest stwierdzenie: „Będą mieli trudności w nawiązywaniu relacji z innymi ludźmi”, albo: „Za parę lat to się może skończyć nadmierną skłonnością do uzależnień”. Owszem, to są moje teksty – Majka jest dużo bardziej rozgarnięta, ale publicznie się nie opowiada.

Przypomnę pytanie, bo jak do tej pory to w zasadzie mówię o wszystkim i niczym.

...a może jesteś w stanie polecić (Ty, bądź Majka) podcasty o traumie w dzieciństwie i jak wpływa ona później na zachowania/wybory w dorosłym życiu?”

Punktem wyjścia niech będą nasze obecne dzieci – Luna, Anna i Marko. Żadne nie skończyło jeszcze trzech miesięcy życia, a każde spędziło przynajmniej miesiąc w szpitalu. Żadne nie doświadczyło ciągłej obecności mamy w początkowym okresie życia.


Anna

Luna (ta mniejsza)


Awanturnik



Oj, znowu Anna

Istnieje takie pojęcie jak epigenetyczne dziedziczenie traumy – nawet do trzeciego pokolenia. Nie będę zbytnio rozwijał tematu, bo nawet naukowcy jeszcze wszystkiego nie wiedzą i nie rozumieją. W skrócie można powiedzieć, że jest to dziedziczenie cech nabytych. W tym wypadku traumy. W miarę potrafię zrozumieć dziedziczenie po linii żeńskiej. Bo jeżeli dziewczynka dozna traumy w okresie prenatalnym i potem przekazuje ją w pewien sposób dziecku będąc samą w ciąży, to można to tłumaczyć pojęciem określanym pamięcią ciała, czy też pamięcią komórkową. Do tego umysł broniąc się przed traumą, potrafi wydzielić pewien fragment mózgu niedostępny dla świadomości, który jakby żyje swoim odrębnym życiem. W związku z tym te elementy ciała, których nie kontrolujemy umysłem i nawet o nich nie wiemy, w jakiś sposób mogą wpływać na potomstwo matki. Jeżeli jednak przyjąć istnienie epigenetyki po linii męskiej, to raczej należałoby założyć, że możliwa jest jakaś modyfikacja na poziomie genów. Jest to teza bardzo ciekawa, ale też straszna, bo może oznaczać, że dla przykładu mój dziadek, który stracił matkę na wojnie, przekazał mi jakieś nieuświadomione lęki.

Zatrzymam się chwilę na hipotetycznych traumach naszych obecnych malutkich dzieci.

Przede wszystkim mogą one mieć rozmaite traumy prenatalne. Jedną z odmian traum tego okresu są zaburzenia będące następstwem rozmaitych używek. Wiadomo jak alkohol, czy narkotyki wpływają na dorosłego człowieka, więc tym bardziej można sobie wyobrazić jaki mają wpływ na płód. Luna urodziła się z prawie jednym promilem alkoholu we krwi i w zasadzie można powiedzieć, że od pierwszego dnia po porodzie przeszła na odwyk. Jej ciało jednoznacznie mówiło co wtedy czuła. Oczywiście mama dziewczynki broniła się, że u nich jest taki zwyczaj i że do porodu idzie się lekko wstawionym. Tyle, że ten zwyczaj trwał również w czasie ciąży. Po kilku latach bycia ojcem zastępczym, z niemal stuprocentową pewnością jestem w stanie rozpoznać poalkoholową dysmorfię twarzy. I nie potrzebuję do tego żadnych testów, pomiarów i wyliczeń.
Jednak nie tylko rozmaite substancje przedostające się poprzez łożysko mogą mieć traumatyczny wpływ na dziecko. Ogromne znaczenie ma stan psychiczny i przeżycia ciężarnej matki. No i tutaj można by wymieniać ogrom przypadków. Podam tylko kilka: gwałt, niechciana ciąża, przymus zajścia w ciążę, a nawet traktowanie jej jako ratunku dla rozpadającego się związku. Takie przeżycia matki nie tylko powodują silny i przewlekły stres u niej, ale również mają wpływ na rozwój mózgu płodu, którego zmiany już na tym etapie mogą powodować depresję, choroby psychiczne, somatyczne, a nawet zaburzenia osobowości. Dziecko w łonie matki odczuwa takie same emocje jak jego mama. Gdy mama jest smutna albo zła, dziecko to odczuwa. Nie potrafi jednak ocenić skąd pochodzą te uczucia i uznaje je za własne. Podobnie gdy zaczyna się bać – wówczas siebie traktuje jako źródło powstania tego lęku. Ten mechanizm akurat łatwo zrozumieć nawet bez znajomości szczegółów. Stres matki powoduje wydzielanie rozmaitych hormonów i nasila stężenie kortyzolu (zwanym hormonem strachu) w płynie owodniowym, co w sposób wiele razy udowodniony ma negatywny wpływ na prawidłowy rozwój mózgu.
W tym kontekście, zarówno Marko jak i Anna również mają prawo mieć rozmaite traumy dziecięce. Chłopiec, jak niektórzy mówią, urodził się i koniec. Matka zupełnie się nim nie interesowała po porodzie. Nie karmiła go, nie przewijała. Spakowała manatki i wyjechała do swojej mamy, a ojciec na drugi koniec Polski i ślad po nim zaginął. Każde zdanie na jego temat rozpoczyna się od słów: „podobno”. Trudno zatem przypuszczać, że okres ciąży był sielanką i czasem, w którym Marko czuł się dzieckiem chcianym i kochanym. Do tego zarówno w odniesieniu do mamy, jak i taty Marko, pojawiają się opinie świadczące o jakiejś ich niepełnosprawności umysłowej, a nawet chorobach psychicznych.
Z mamą Anny jest moim zdaniem jeszcze gorzej, chociaż ta dziewczyna ma chyba największe szanse na odzyskanie dziecka. Do czasu zajścia w ciążę prowadziła hulaszczy tryb życia i miała wielu partnerów. Organizowała liczne imprezy, na które często wpadała policja. Ojciec dziewczynki ma odebrane prawa rodzicielskie do dwójki swoich poprzednich dzieci. Sąd właśnie sprawdza o co chodzi, bo tatuś na rozprawie za bardzo nie potrafił się „wygęgać”, a do tego przyszedł lekko nawalony (co potwierdziło badanie alkomatem). Teraz podobno się ustatkowali i stanowią przykładną rodzinę. Mama niby ma załatwioną jakąś pracę, ale ją zacznie jak odzyska córkę... bo coś tam. Na razie szlachta nie pracuje. Przychodzi na spotkania z Anną. Ale jej nie całuje, nie przytula. Nie mówi do niej. Potrafi tylko grzechotać grzechotką.

Gdy piszę jakiś tekst, często przed jego ukończeniem czytam to co napisałem do tej pory. Pewnie dlatego piszę długo. Jednak pozwala mi to na bieżąco korygować pewne myśli i nie brnąć w ślepy zaułek. A przynajmniej po raz drugi pisać to samo (co też mi się zdarza). No i właśnie nastąpił taki moment, w którym stwierdziłem, że wszystko przedstawiłem w taki sposób, z którego można wyciągnąć wniosek, że nasze życie jest zdeterminowane przez czynniki zupełnie od nas niezależne i sami nie mamy na nic wpływu. A nawet my, rodzice „nieswoich” dzieci, stoimy przed ścianą bezsilności, bo poprzez geny i okres ciąży wszystko już zostało pozamiatane.

Okazuje się jednak, że niekoniecznie. Jest bowiem tak, że pozytywne emocje i wsparcie osób najbliższych mogą stać się siłą sprawczą nie tylko zminimalizowania negatywnych skutków wcześniejszych zdarzeń, ale nawet naprawy doznanych przez dziecko uszkodzeń. Jednak w tym twierdzeniu jest pewien haczyk, na którym często wieszają się rodzice zastępczy i adopcyjni. Owszem, miłość czyni cuda, ale nie zawsze. Za to z pewnością w bardzo długim czasie.

W każdym razie, przed nami stoi ogromne wyzwanie. Nasze maluchy mają wiele zaległości do nadrobienia i to my musimy im w tym pomóc.

Przypuszczam, że najprostszym przypadkiem może być Marko, chociaż aktualnie jest najtrudniejszy. Jest awanturnikiem, a nawet terrorystą (na szczęście z tendencją spadkową). Na przekazywane genetycznie choroby psychiczne mamy mniejszy wpływ, więc jeżeli informacje o takich zaburzeniach rodziców chłopca się potwierdzą, to na obecnym etapie życia niewiele można zrobić. Jednak jeśli chodzi o tak zwane „upośledzenie umysłowe”, to tutaj możemy rozwinąć skrzydła. Chodzi o to, że wielu rodziców biologicznych naszych dzieci jest w jakiś sposób niepełnosprawnych umysłowo, ponieważ wychowywali się w nieodpowiednich warunkach. Zwyczajnie ich rodzice nic nigdy z nimi nie robili. I jeżeli taki model wychowania dziecka powielają również oni, to nie można się dziwić, że funkcjonuje pojęcie pokoleniowej niewydolności wychowawczej. Odpowiednio stymulowany Marko dużo lepiej poradzi sobie w życiu niż poalkoholowa Luna.
I dlatego tak ważne jest, aby nasza rodzina składała się tylko z trójki dzieci i ani jednego więcej. Dla trójki starcza nam rąk, czasu i energii.

Odnoszę wrażenie, że dzieci mają jakiś punkt krytyczny odbierania bodźców zewnętrznych.

Najspokojniejszy jest u nas poranek. W zasadzie powinien być najtrudniejszy, bo jest to czas, w którym ja zajmuję się dziećmi, a Majka dosypia. Do tego zaczyna się on coraz wcześniej, bo bywa, że przynajmniej niektóre maluchy czują się wyspane już tuż po piątej. Ale jednak jest to najspokojniejsza i najprzyjemniejsza część dnia. Czas płynie leniwie. Dzieci na przemian to trochę dosypiają, to na mnie patrzą i się uśmiechają. Co jakiś czas któremuś zmieniam punkt widzenia albo robię gimnastykę, tudzież małą przebieżkę wokół kominka (oczywiście na moich rękach).
Dalsza część dnia zależy od wielu czynników. Generalnie można przyjąć stwierdzenie, że im więcej się dzieje, tym wieczór jest trudniejszy. Zarówno wyjazdy do lekarzy, czy na rehabilitację, jak też odwiedzający nas goście, na obecnym etapie życia naszych dzieci czasami nieco przekraczają ich możliwości emocjonalne. Ale to się oczywiście z każdym dniem będzie zmieniać.

Naszym zadaniem jest zatrzymanie traumatycznych przeżyć tych dzieci na obecnym etapie, co nie dane było ich poprzednikom przychodzącym do naszej rodziny w wieku nawet kilku lat.

W traumie dziecięcej wyróżnia się dwie grupy zjawisk. Pierwsza dotyczy nagłych, intensywnych i jednorazowych przeżyć. Sięgając pamięcią do naszych początków rodzicielstwa zastępczego, nie udało mi się znaleźć takiego przykładu, co sugeruje że w pieczy zastępczej jest to raczej zjawisko marginalne. W zdecydowanej większości mamy do czynienia z długotrwałym podleganiem niekorzystnym wpływom rozmaitych zdarzeń, które przede wszystkim zaburzają poczucie bezpieczeństwa, ale również niszczą równowagę psychiczną.

Nie tylko polegają one na przemocy fizycznej (wachlarz możliwości jest tutaj bardzo szeroki: bicie, szarpanie, klapsy) czy seksualnej. Nie tylko na zaniedbaniu, czy lekceważeniu sygnałów płynących od dziecka, powodujących u niego poczucie, że nie może liczyć na niczyją pomoc i jest mało ważne. Często dużo bardziej traumatyczne jest krzywdzenie emocjonalne. Rodzicom wydaje się, że wyśmiewanie, upokarzanie, czy zastraszanie może służyć celom wychowawczym. Być środkiem motywującym i dyscyplinującym. Również wygórowane wymagania albo niespełnione ambicje rodziców mogą powodować obniżone poczucie własnej wartości u dzieci. Jeżeli czynności do jakich zmuszane jest dziecko są nieadekwatne do jego etapu rozwojowego (albo zwyczajnie niezrozumiałe) to skutkiem jest lęk i długotrwały stres. Warto też zwrócić uwagę na podświadomą traumatyzację, gdy dziecko czuje się gorsze od faworyzowanego przez rodziców rodzeństwa.

Przez wiele lat stałem na stanowisku, że większość dzieci opuszczających pieczę zastępczą jest zdrowych (opierając się na przykładzie naszej rodziny). Tym samym nie zgadzałem się z opinią przeważającej grupy pracowników ośrodków adopcyjnych, sugerujących że nie ma dzieci zdrowych idących do adopcji. Nie brałem jednak pod uwagę sfery psychicznej i możliwych zaburzeń natury emocjonalnej, które na etapie przebywania dzieci w naszej rodzinie jeszcze nie zdążyły się ujawnić. Dzisiaj z pokorą muszę przyznać rację tym, którzy ostrzegają rodziców adopcyjnych przed możliwymi problemami.

I chociaż jako rodzic zastępczy powinienem promować wszelkie formy rodzicielstwa zastępczego (w tym adopcję), to jednak uważam, że dla wielu osób może to być ponad ich siły i możliwości w aspekcie emocjonalnym. Nie jest to zamiennik rodzicielstwa biologicznego. Większość dzieci, które mieszkały kiedyś z nami (nawet na etapie niemowlęctwa) ma większe lub mniejsze problemy z akceptacją swojej sytuacji, przeżywa rozmaite lęki, nie potrafi do końca otworzyć się przed innymi (nawet najbliższymi). Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że te dzieci, które pozornie nie przejawiają żadnych niepokojących zachowań, są w jeszcze gorszej sytuacji, bo tłumią wszystko w sobie. Szczerość i nieunikanie rozmów o fakcie adopcji wcale nie pomaga. Jest jedynie formą uczciwości rodziców wobec swojego adoptowanego dziecka.

Prawdą jest, że im dziecko dłużej przebywa w takiej rodzinie jak nasza, a nawet wielokrotnie zmienia rodziny – tym gorzej. Naszym niechlubnym przykładem w tym względzie jest oczywiście Omen i Dagon. Rodzin, w których przebywali, już teraz nie da się zliczyć na palcach jednej ręki. Przed nimi kolejna, niby już ta ostateczna. Mam duże obawy, gdyż w mojej ocenie są to osoby, dla których chłopcy są ostatnią szansą na rodzicielstwo (i to pod każdym względem). 

Niedawno odwiedziliśmy dawne przedszkole chłopców. Majka ma taką przypadłość, że nawet jak nie mamy przedszkolaków, to zbiera rozmaite rzeczy mogące posłużyć do zajęć plastycznych. Może to też jakaś trauma z dzieciństwa. Uzbierała zatem cały worek rolek po papierze toaletowym i innych tym podobnych gadżetów i pojechaliśmy. Panie przedszkolanki nie mogły się nadziwić, że chłopcy wciąż tkwią w pieczy zastępczej. Przecież od ponad roku mieli mieszkać w cudownym domku mamy Beni. I tak to jest, że jedni się dziwią, inni myślą miesiącami, a traumatyzacja chłopców postępuje i za chwilę umieszczenie ich w rodzinie będzie pozbawione jakiegokolwiek sensu. Może już jest.

Jakiś czas temu napisałem po jednym rozdziale w dwóch różnych książkach dotyczących pieczy zastępczej. W jednej z nich oparłem się między innymi na przypadku Balbiny, którą na tym blogu przedstawiłem dużo bardziej szczegółowo. Było to krótko po odejściu dziewczynki z naszej rodziny i jeszcze nie wiedziałem jak potoczą się jej dalsze losy. W takich książkach nie wszystko musi wiernie odzwierciedlać rzeczywistości. Intuicja cały czas mi podpowiadała, że historia Balbiny zakończy się w domu dziecka, więc tak ją podsumowałem w moim opowiadaniu. Tymczasem wszystko zaczęło biec zupełnie innym torem. Balbina razem z dwójką rodzeństwa została umieszczona w zawodowej rodzinie zastępczej, w której miała przebywać do dorosłości. Cały czas spotykała się jednak ze swoją mamą biologiczną, w której rodzina zastępcza zaczęła zauważać pewien potencjał. A że Balbina nie należała do dzieci spolegliwych, to może ten potencjał łatwiej było dostrzec. W każdym razie mama biologiczna dziewczynki zaczęła „stawać na nogi”. Zmieniła styl życia. Poznała młodego kawalera, z którym dorobiła się kolejnej dwójki dzieci. Pojawiła się też ogarnięta teściowa, która czuwała nad spójnością rodziny i bez większych problemów zaakceptowała pochodzące z trzech różnych związków dzieci swojej synowej.

Jednak sielanka się skończyła. Balbina jest teraz w domu dziecka. Spotyka się co jakiś czas z dwójką swoich starszych braci, którzy jej zazdroszczą. Czego? Że nie musi już być w rodzinie. Jakiejkolwiek.

Wrócę jeszcze do samej traumy.

Psychologowie używają pojęcia prężności psychicznej. Chodzi o to, że nie wszystkie dzieci przeżywają rozmaite zagrożenia jako traumę. Jedne są mniej podatne, drugie bardziej. Każde dziecko w różny sposób rozumie zagrażającą sytuację, w różny sposób łączy ją ze swoją osobą i w różny sposób radzi sobie z sytuacją stresową. Jest jednak kilka pewników. Powrót do równowagi jest tym dłuższy im bardziej długotrwały jest czas podlegania traumatyzującym wpływom, a w procesie zdrowienia pomaga więź z jednym opiekunem, sprawność procesów poznawczych, autonomia, wewnętrzne poczucie kontroli i dobre kompetencje społeczne.

Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że rodzice adopcyjni i zastępczy mogą tylko pomagać w procesie wychodzenia z kryzysu. Jest takie pojęcie – wtórna wiktymizacja. Być może temu zagadnieniu należałoby poświęcić więcej czasu na szkoleniach dla rodzin zastępczych i adopcyjnych, bo naprawdę można zagłaskać kota na śmierć. Każde z odchodzących od nas dzieci ma swoją historię, którą trzeba zaakceptować i uszanować. A zapomnieć to trzeba o metodzie ostrego cięcia. Całkiem niedawno spotkaliśmy się z dwójką naszych byłych dzieci. Jedno wykrzyczało Majce: „Dlaczego mnie zostawiłaś!”, a drugie zgrywało olewusa. Rodzice obu mają teraz problem, ale tego drugiego dużo większy.
Mógłbym też wspomnieć o znanej mi (teraz już nastoletniej) dziewczynce (siostrze naszego byłego dziecka), która zmuszana jest do chodzenia do kościoła. Ona nawet by tam poszła... ale nie w sukience, w której "musi" pójść. Pamiętam jak kilka lat temu Majka w pewien sposób "walczyła" ze szkołą, do której chodziła Sztanga. Dziewczynka miała wówczas może trzynaście, może czternaście lat. Wybierała wtedy bluzkę z trupią czaszką, albo rozciągnięty i sięgający jej do kolan sweter wujka (czyli mój). Nie wyglądała ani dobrze, ani ponętnie. Może właśnie o to jej chodziło. Albo o to, że przekraczała niepisane zasady obowiązujące w szkole. Pewnego rodzaju zwycięstwo nie polegało na tym, że ktoś odpuścił, ale że zrozumiał. Sztanga ma już teraz swoje dzieci. Na drugie imię (którego przecież nie miała) w sieciach społecznościowych wybrała sobie Majka. Może to coś znaczy. Może Majka nieświadomie stała się jej terapeutką. 

Należy też sobie zadać pytanie o możliwe konsekwencje przeżyć traumatycznych. To nie tylko trudności z emocjami takimi jak lęk, złość, czy agresja. Nie tylko chłód emocjonalny przejawiający się brakiem zainteresowania jakimś działaniem, czy brakiem perspektyw na przyszłość.
To również zaburzenia zdrowia fizycznego. Również niska samoocena, przekonanie o swoich wadach i niepełnej wartości. To także ciągłe objawy wzmożonego pobudzenia – trudności w zasypianiu, drażliwość, wybuchowość, brak koncentracji, czujność. Albo ciągłe odtwarzanie traumy w snach, czy podczas zabawy.
Bywa, że na skutek wystąpienia jakiegoś czynnika spustowego (którym może być cokolwiek – zapach, usłyszana piosenka, zwrot), dziecko zaczyna dysocjować przenosząc się jakby do dawnych czasów, stając się nagle znowu ich uczestnikiem. Najczęściej przejawia się to zahamowaniem aktywności ruchowej (dziecko zastyga w bezruchu), ale również nagłą i niespodziewaną agresją (kopanie, bicie, niszczenie przedmiotów). Książkowym przykładem tego był mieszkający kiedyś z nami Ptyś – brat wspomnianej wyżej Balbiny.

Nieprzepracowana trauma dziecięca sama nie znika w dorosłości. Bywa, że jest w uśpieniu i wraca w okresach długotrwałego stresu powodując spadki nastroju, stany depresyjne, a czasami ataki paniki. Osoby po traumie dziecięcej gorzej radzą sobie ze stresem, mają niższe poczucie własnej wartości i rzadziej osiągają w życiu sukces. Nie podejmują ważnych życiowych projektów w obawie przed porażką. Osoby upokarzane w dzieciństwie mogą mieć ciągłe kompleksy. Często mają też obniżone poczucie bezpieczeństwa, a każda potencjalnie niebezpieczna sytuacja powoduje wycofywanie się w obawie o swoje zdrowie, a nawet życie.

Świat jawi się jako zagrożenie wymagające ciągłej czujności i gotowości obronnej. Pojawia się zatem nieufność, lęk i dystans wobec innych, łącznie z tendencją do zachowań agresywnych. Zdarzają się zaburzenia osobowości (np. borderline) oraz zaburzenia w określaniu własnej tożsamości (następstwem wykorzystania seksualnego może być brak jasnej tożsamości seksualnej).
Relacja intymna człowieka po traumie dziecięcej może być relacją skomplikowaną i konfliktową. Utrata zaufania do ludzi w dzieciństwie może przekładać się na brak zaufania do partnera, a życie w dzieciństwie w ciągłym strachu przed porzuceniem może skutkować porzuceniem partnera – tak na wszelki wypadek, aby go uprzedzić. Osoby po traumie dziecięcej często szukają autorytetów, które zapewnią trwały związek. Idealizują partnera, odstawiając na bok ciągły strach przed dominacją i zdradą. Jednocześnie pojawiają się tendencje do poniżania siebie, trudności z ustaleniem granic w związku i podatność na wchodzenie w rolę ofiary.
Często pojawiają się trudności w funkcjonowaniu w roli rodzica, w przyjęciu na siebie odpowiedzialności za własne dzieci. Przeważająca większość rodziców, którzy byli wykorzystywani, również prześladuje, czy zaniedbuje swoje dzieci. Częściej mężczyźni odtwarzają wobec swoich dzieci wzorzec prześladowcy z własnej przeszłości.
Symptomatyczne jest też uporczywe unikanie tematów związanych z traumą – myśli, wspomnień. A gdy te wracają, to próbuje się zredukować napięcie za wszelką cenę i jakoś przetrwać swoje lęki, napięcia, rozdrażnienia. A w tym pomagają rozmaite środki psychoaktywne, prowadzące w krótszym lub dłuższym czasie do uzależnień. Przetrwanie ułatwiają też drakońskie diety, a nawet okaleczanie własnego ciała.
Wypieranie traumy poza obszar świadomości może też skutkować rozmaitymi chorobami (cukrzycą, astmą, chorobą wieńcową, a także chorobami psychicznymi), dolegliwościami somatycznymi (bólami brzucha, czy głowy), problemami ze snem i z apetytem.

Możliwych następstw traumy dziecięcej jest więc całkiem sporo. Powstaje zatem pytanie: „Jak sobie z tym radzić?”.

Mówiąc krótko, trzeba oprzeć się na zasobach własnych, wsparciu środowiska i pomocy psychologicznej.

O ile w przypadku dzieci jest to może nawet do zrobienia własnymi siłami (będąc świadomym i odpowiedzialnym rodzicem), o tyle jeśli dotyczy to już osób dorosłych, to ja bym powiedział: „Hop-siup, łatwo powiedzieć”.
Przede wszystkim należy przyznać się do swoich lęków i potrafić je wyrazić. Trzeba zaakceptować swoje emocje i uczucia. Zadbać o zdrowie. Lepiej jeść i wysypiać się. Należy doświadczyć pozytywnej zmiany swojej sytuacji życiowej, znaleźć wsparcie. Otworzyć się na świat, pogłębić relacje międzyludzkie, nauczyć się dzielić dramatycznymi przeżyciami w atmosferze wzajemnej akceptacji i zrozumienia. Trzeba docenić własne możliwości, siły i sprawstwo, nawet jeżeli wiąże się to z przebudową całego systemu wartości i zmianami swojego życia. Trzeba uwierzyć we własne zdolności do przetrwania i zwycięstwa. Nauczyć się podejmować wyzwania i określać nowe cele. Trzeba uwierzyć w przyjaźń, miłość i odbudować w sobie zaufanie do ludzi. Uwierzyć, że to co dajesz, to wraca.

Jakie to proste, prawda? No cholernie. Ja chyba nie mam traumy dziecięcej (chociaż kto to wie), a mimo to nie byłbym w stanie zrealizować zaleceń do których się gdzieś tam w opracowaniach dokopałem. Dyrdymały jakieś. Dobre rady dla kogoś, kto boi się otworzyć drzwi i wyjść do sklepu po zakupy.

Szukałem odpowiedzi na pytanie, nie co zrobić, ale jak to zrobić. Nie znalazłem. W każdym razie nie znalazłem uniwersalnej odpowiedzi. Myślę zatem, że najwłaściwszym rozwiązaniem jest zwrócenie się o pomoc do jakiegoś ośrodka terapeutycznego. Podejrzewam, że jest ich coraz więcej, a i metody są coraz doskonalsze. Jako ciekawostkę mogę podać zmianę metod terapii osób, które uciekały od swojej traumy poprzez alkohol. Dawniej można było ją rozpocząć dopiero po całkowitym odstawieniu używki. Obecnie redukuje się środki psychoaktywne stopniowo. Nie mówi się pacjentowi żeby nie pił, bo to alkohol trzyma go przy życiu i nie pozwala popaść w skrajną depresję, albo popełnić samobójstwo.

Wydaje mi się również, że najlepszym wsparciem dla osób zmagających się z traumą dziecięcą są osoby, które znają temat z autopsji, albo mają duże doświadczenie w kontaktach z ludźmi zmagającymi się z problemem. Znalazłem pewien ciekawy link, chociaż nie mogę go z czystym sumieniem polecić, bo jest to grupa zamknięta i jako osoba ciekawska pewnie nie zostałbym przyjęty przez administratora.

Ale wygląda to ciekawie:

Trauma z dzieciństwa

W przypadku małych dzieci sytuacja jest dużo prostsza i wiele zależy od wrażliwości rodziców. Stopień traumatyzacji jest dużo niższy, a dziecko mimo wszystko jest bardziej ufne niż osoba dorosła.

Ja z Majką staramy się robić dla tych dzieci to, co jest w zasięgu naszych możliwości i co ma sens. Nie chodzimy z nimi na terapie rodzinne, bo te dzieci nigdy nie będą z nami do końca i doskonale o tym wiedzą (mówimy o tym nawet tym najmniejszym). Nasze więzi opieramy na zupełnie innych zasadach. Przede wszystkim staramy się dać dzieciom poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. Te młodsze muszą czuć się kochane, te starsze mieć poczucie przynależności i szacunku. Nie jestem przekonany, czy wyprowadzamy je z traumy. Być może tylko ją na chwilę zatrzymujemy. Ale to już coś.