Matejko malował „Bitwę pod
Grunwaldem” siedem lat, a Leonardo da Vinci wielu prac nigdy nie
ukończył. Oczywiście nie śmiem porównywać się do tych
mistrzów, ale tym sposobem chciałem powiedzieć, że są rzeczy, które
rodzą się w bólach.
Pewnie każdemu się zdarza, że coś
zacznie i nie może tego skończyć, albo zwyczajnie przechodzi mu
ochota, aby to dokończyć. Ja w tym jestem mistrzem, a Majce zostało
tylko się do tego przyzwyczaić.
Dotyczy to również pisanych tekstów.
Dokopałem się ostatnio do takiego jednego (nawet całkiem
świeżego), którego nigdy nie skończyłem. Był w nim wprawdzie tylko
zarys problemu, ale nawet tak nieskładnie rzucone wątki dały mi do
myślenia w kontekście przebywających teraz z nami dzieci. Tekst
zacząłem pisać w czasie gdy Majka była jeszcze w sanatorium i
tylko krótko odpowiedziała na komentarz pod ówczesnym postem. A w
zasadzie pytaniem, na które nawet zobowiązała się odpowiedzieć.
Zapomniała wtedy tylko dodać, że przez najbliższe dwa tygodnie
nie zawita do domu i nie będzie miała okazji zajrzeć do swoich
notatek, bo cały czas się jeszcze rehabilituje. Wówczas chadzała
na spotkania z jakimś panem Jackiem, a mi zostało tylko samemu
sobie odpowiedzieć na postawione pytanie na bazie dostępnych
materiałów i nie zaprzątać głowy tymi wszystkimi panami Pawłami,
Przemkami, Jackami i jeszcze innymi. Do ich istnienia zwyczajnie
musiałem się przyzwyczaić. Nie było to proste, zwłaszcza że po
powrocie od takiego pana Jacka, Majka mówiła: „Ale to była
rozkosz”, a po powrocie od rehabilitantki Moniki: „No wiesz, taka
mała pyskata, która chyba za mną nie przepada”.
Ale do rzeczy. Majka do pytania
zadanego we wspomnianym komentarzu się nie odniosła. Za to ja
doszedłem do wniosku, że albo nigdy nie znałem na nie odpowiedzi,
albo wszystko zapomniałem. Tak czy inaczej wyszło na to, że czas
zabrać się do pracy i sobie o tym przypomnieć.
Gdy przychodzą do nas jakieś dzieci,
to na dobrą sprawę skupiamy się na tym jak im pomóc w danym
momencie. Staramy się zgłębić ich problemy i próbujemy coś
naprawić „tu i teraz”. Jakoś nie zastanawiamy się zbytnio nad
ich przyszłością wynikającą z przeszłości, a jeżeli już, to
nasze konkluzje są bardzo proste i krótkie. Powiedziałbym nawet,
że prymitywne. Na przykład: „Ci to będą mieli w życiu
przechlapane”. Szczytem inteligencji jest stwierdzenie: „Będą
mieli trudności w nawiązywaniu relacji z innymi ludźmi”, albo:
„Za parę lat to się może skończyć nadmierną skłonnością do
uzależnień”. Owszem, to są moje teksty – Majka jest dużo
bardziej rozgarnięta, ale publicznie się nie opowiada.
Przypomnę pytanie, bo jak do tej pory
to w zasadzie mówię o wszystkim i niczym.
Punktem wyjścia niech będą nasze
obecne dzieci – Luna, Anna i Marko. Żadne nie skończyło jeszcze
trzech miesięcy życia, a każde spędziło przynajmniej miesiąc w
szpitalu. Żadne nie doświadczyło ciągłej obecności mamy w
początkowym okresie życia.
|
Oj, znowu Anna |
Istnieje takie pojęcie jak
epigenetyczne dziedziczenie traumy – nawet do trzeciego pokolenia.
Nie będę zbytnio rozwijał tematu, bo nawet naukowcy jeszcze
wszystkiego nie wiedzą i nie rozumieją. W skrócie można
powiedzieć, że jest to dziedziczenie cech nabytych. W tym wypadku
traumy. W miarę potrafię zrozumieć dziedziczenie po linii
żeńskiej. Bo jeżeli dziewczynka dozna traumy w okresie prenatalnym
i potem przekazuje ją w pewien sposób dziecku będąc samą w
ciąży, to można to tłumaczyć pojęciem określanym pamięcią
ciała, czy też pamięcią komórkową. Do tego umysł broniąc się
przed traumą, potrafi wydzielić pewien fragment mózgu niedostępny
dla świadomości, który jakby żyje swoim odrębnym życiem. W
związku z tym te elementy ciała, których nie kontrolujemy umysłem
i nawet o nich nie wiemy, w jakiś sposób mogą wpływać na
potomstwo matki. Jeżeli jednak przyjąć istnienie epigenetyki po
linii męskiej, to raczej należałoby założyć, że możliwa jest
jakaś modyfikacja na poziomie genów. Jest to teza bardzo ciekawa,
ale też straszna, bo może oznaczać, że dla przykładu mój
dziadek, który stracił matkę na wojnie, przekazał mi jakieś
nieuświadomione lęki.
Zatrzymam się chwilę na
hipotetycznych traumach naszych obecnych malutkich dzieci.
Przede wszystkim mogą one mieć
rozmaite traumy prenatalne. Jedną z odmian traum tego okresu są
zaburzenia będące następstwem rozmaitych używek. Wiadomo jak
alkohol, czy narkotyki wpływają na dorosłego człowieka, więc tym
bardziej można sobie wyobrazić jaki mają wpływ na płód. Luna
urodziła się z prawie jednym promilem alkoholu we krwi i w zasadzie
można powiedzieć, że od pierwszego dnia po porodzie przeszła na
odwyk. Jej ciało jednoznacznie mówiło co wtedy czuła. Oczywiście
mama dziewczynki broniła się, że u nich jest taki zwyczaj i że do
porodu idzie się lekko wstawionym. Tyle, że ten zwyczaj trwał
również w czasie ciąży. Po kilku latach bycia ojcem zastępczym,
z niemal stuprocentową pewnością jestem w stanie rozpoznać
poalkoholową dysmorfię twarzy. I nie potrzebuję do tego żadnych
testów, pomiarów i wyliczeń.
Jednak nie tylko rozmaite substancje
przedostające się poprzez łożysko mogą mieć traumatyczny wpływ
na dziecko. Ogromne znaczenie ma stan psychiczny i przeżycia
ciężarnej matki. No i tutaj można by wymieniać ogrom przypadków.
Podam tylko kilka: gwałt, niechciana ciąża, przymus zajścia w
ciążę, a nawet traktowanie jej jako ratunku dla rozpadającego się
związku. Takie przeżycia matki nie tylko powodują silny i
przewlekły stres u niej, ale również mają wpływ na rozwój mózgu
płodu, którego zmiany już na tym etapie mogą powodować depresję,
choroby psychiczne, somatyczne, a nawet zaburzenia osobowości.
Dziecko w łonie matki odczuwa takie same emocje jak jego mama. Gdy
mama jest smutna albo zła, dziecko to odczuwa. Nie potrafi jednak
ocenić skąd pochodzą te uczucia i uznaje je za własne. Podobnie
gdy zaczyna się bać – wówczas siebie traktuje jako źródło
powstania tego lęku. Ten mechanizm akurat łatwo zrozumieć nawet
bez znajomości szczegółów. Stres matki powoduje wydzielanie
rozmaitych hormonów i nasila stężenie kortyzolu (zwanym hormonem
strachu) w płynie owodniowym, co w sposób wiele razy udowodniony ma
negatywny wpływ na prawidłowy rozwój mózgu.
W tym kontekście, zarówno Marko jak i
Anna również mają prawo mieć rozmaite traumy dziecięce.
Chłopiec, jak niektórzy mówią, urodził się i koniec. Matka
zupełnie się nim nie interesowała po porodzie. Nie karmiła go,
nie przewijała. Spakowała manatki i wyjechała do swojej mamy, a
ojciec na drugi koniec Polski i ślad po nim zaginął. Każde
zdanie na jego temat rozpoczyna się od słów: „podobno”. Trudno
zatem przypuszczać, że okres ciąży był sielanką i czasem, w
którym Marko czuł się dzieckiem chcianym i kochanym. Do tego
zarówno w odniesieniu do mamy, jak i taty Marko, pojawiają się
opinie świadczące o jakiejś ich niepełnosprawności umysłowej, a
nawet chorobach psychicznych.
Z mamą Anny jest moim zdaniem jeszcze
gorzej, chociaż ta dziewczyna ma chyba największe szanse na
odzyskanie dziecka. Do czasu zajścia w ciążę prowadziła
hulaszczy tryb życia i miała wielu partnerów. Organizowała liczne
imprezy, na które często wpadała policja. Ojciec dziewczynki ma
odebrane prawa rodzicielskie do dwójki swoich poprzednich dzieci.
Sąd właśnie sprawdza o co chodzi, bo tatuś na rozprawie za bardzo
nie potrafił się „wygęgać”, a do tego przyszedł lekko
nawalony (co potwierdziło badanie alkomatem). Teraz podobno się
ustatkowali i stanowią przykładną rodzinę. Mama niby ma załatwioną jakąś pracę, ale ją zacznie jak odzyska córkę... bo coś tam. Na
razie szlachta nie pracuje. Przychodzi na spotkania z Anną. Ale jej nie całuje, nie przytula. Nie mówi do niej. Potrafi tylko grzechotać grzechotką.
Gdy piszę jakiś tekst, często przed
jego ukończeniem czytam to co napisałem do tej pory. Pewnie dlatego
piszę długo. Jednak pozwala mi to na bieżąco korygować pewne
myśli i nie brnąć w ślepy zaułek. A przynajmniej po raz drugi
pisać to samo (co też mi się zdarza). No i właśnie nastąpił
taki moment, w którym stwierdziłem, że wszystko przedstawiłem w
taki sposób, z którego można wyciągnąć wniosek, że nasze życie
jest zdeterminowane przez czynniki zupełnie od nas niezależne i
sami nie mamy na nic wpływu. A nawet my, rodzice „nieswoich”
dzieci, stoimy przed ścianą bezsilności, bo poprzez geny i okres
ciąży wszystko już zostało pozamiatane.
Okazuje się jednak, że niekoniecznie.
Jest bowiem tak, że pozytywne emocje i wsparcie osób najbliższych
mogą stać się siłą sprawczą nie tylko zminimalizowania
negatywnych skutków wcześniejszych zdarzeń, ale nawet naprawy
doznanych przez dziecko uszkodzeń. Jednak w tym twierdzeniu jest
pewien haczyk, na którym często wieszają się rodzice zastępczy i
adopcyjni. Owszem, miłość czyni cuda, ale nie zawsze. Za to z
pewnością w bardzo długim czasie.
W każdym razie, przed nami stoi ogromne
wyzwanie. Nasze maluchy mają wiele zaległości do nadrobienia i to
my musimy im w tym pomóc.
Przypuszczam, że najprostszym
przypadkiem może być Marko, chociaż aktualnie jest najtrudniejszy.
Jest awanturnikiem, a nawet terrorystą (na szczęście z tendencją
spadkową). Na przekazywane genetycznie choroby psychiczne mamy
mniejszy wpływ, więc jeżeli informacje o takich zaburzeniach
rodziców chłopca się potwierdzą, to na obecnym etapie życia
niewiele można zrobić. Jednak jeśli chodzi o tak zwane
„upośledzenie umysłowe”, to tutaj możemy rozwinąć skrzydła.
Chodzi o to, że wielu rodziców biologicznych naszych dzieci jest w
jakiś sposób niepełnosprawnych umysłowo, ponieważ wychowywali
się w nieodpowiednich warunkach. Zwyczajnie ich rodzice nic nigdy z
nimi nie robili. I jeżeli taki model wychowania dziecka powielają
również oni, to nie można się dziwić, że funkcjonuje pojęcie
pokoleniowej niewydolności wychowawczej. Odpowiednio stymulowany
Marko dużo lepiej poradzi sobie w życiu niż poalkoholowa Luna.
I dlatego tak ważne jest, aby nasza
rodzina składała się tylko z trójki dzieci i ani jednego więcej. Dla trójki starcza nam rąk, czasu i energii.
Odnoszę wrażenie, że dzieci mają
jakiś punkt krytyczny odbierania bodźców zewnętrznych.
Najspokojniejszy jest u nas poranek. W
zasadzie powinien być najtrudniejszy, bo jest to czas, w którym ja
zajmuję się dziećmi, a Majka dosypia. Do tego zaczyna się on
coraz wcześniej, bo bywa, że przynajmniej niektóre maluchy czują
się wyspane już tuż po piątej. Ale jednak jest to
najspokojniejsza i najprzyjemniejsza część dnia. Czas płynie
leniwie. Dzieci na przemian to trochę dosypiają, to na mnie patrzą
i się uśmiechają. Co jakiś czas któremuś zmieniam punkt
widzenia albo robię gimnastykę, tudzież małą przebieżkę wokół
kominka (oczywiście na moich rękach).
Dalsza część dnia zależy od wielu
czynników. Generalnie można przyjąć stwierdzenie, że im więcej
się dzieje, tym wieczór jest trudniejszy. Zarówno wyjazdy do
lekarzy, czy na rehabilitację, jak też odwiedzający nas goście,
na obecnym etapie życia naszych dzieci czasami nieco przekraczają
ich możliwości emocjonalne. Ale to się oczywiście z każdym dniem
będzie zmieniać.
Naszym zadaniem jest zatrzymanie
traumatycznych przeżyć tych dzieci na obecnym etapie, co nie
dane było ich poprzednikom przychodzącym do naszej rodziny w wieku
nawet kilku lat.
W traumie dziecięcej wyróżnia się
dwie grupy zjawisk. Pierwsza dotyczy nagłych, intensywnych i
jednorazowych przeżyć. Sięgając pamięcią do naszych początków
rodzicielstwa zastępczego, nie udało mi się znaleźć takiego
przykładu, co sugeruje że w pieczy zastępczej jest to raczej
zjawisko marginalne. W zdecydowanej większości mamy do czynienia z
długotrwałym podleganiem niekorzystnym wpływom rozmaitych zdarzeń,
które przede wszystkim zaburzają poczucie bezpieczeństwa, ale
również niszczą równowagę psychiczną.
Nie tylko polegają one na przemocy
fizycznej (wachlarz możliwości jest tutaj bardzo szeroki: bicie,
szarpanie, klapsy) czy seksualnej. Nie tylko na zaniedbaniu, czy
lekceważeniu sygnałów płynących od dziecka, powodujących u
niego poczucie, że nie może liczyć na niczyją pomoc i jest mało
ważne. Często dużo bardziej traumatyczne jest krzywdzenie
emocjonalne. Rodzicom wydaje się, że wyśmiewanie, upokarzanie, czy
zastraszanie może służyć celom wychowawczym. Być środkiem
motywującym i dyscyplinującym. Również wygórowane wymagania albo
niespełnione ambicje rodziców mogą powodować obniżone poczucie
własnej wartości u dzieci. Jeżeli czynności do jakich zmuszane
jest dziecko są nieadekwatne do jego etapu rozwojowego (albo
zwyczajnie niezrozumiałe) to skutkiem jest lęk i długotrwały
stres. Warto też zwrócić uwagę na podświadomą traumatyzację,
gdy dziecko czuje się gorsze od faworyzowanego przez rodziców
rodzeństwa.
Przez wiele lat stałem na stanowisku,
że większość dzieci opuszczających pieczę zastępczą jest
zdrowych (opierając się na przykładzie naszej rodziny). Tym samym nie zgadzałem się z opinią przeważającej
grupy pracowników ośrodków adopcyjnych, sugerujących że nie ma
dzieci zdrowych idących do adopcji. Nie brałem jednak pod uwagę
sfery psychicznej i możliwych zaburzeń natury emocjonalnej, które
na etapie przebywania dzieci w naszej rodzinie jeszcze nie zdążyły
się ujawnić. Dzisiaj z pokorą muszę przyznać rację tym, którzy
ostrzegają rodziców adopcyjnych przed możliwymi problemami.
I chociaż jako rodzic zastępczy
powinienem promować wszelkie formy rodzicielstwa zastępczego (w tym
adopcję), to jednak uważam, że dla wielu osób może to być ponad
ich siły i możliwości w aspekcie emocjonalnym. Nie jest to
zamiennik rodzicielstwa biologicznego. Większość dzieci, które
mieszkały kiedyś z nami (nawet na etapie niemowlęctwa) ma większe
lub mniejsze problemy z akceptacją swojej sytuacji, przeżywa
rozmaite lęki, nie potrafi do końca otworzyć się przed innymi
(nawet najbliższymi). Mógłbym nawet zaryzykować stwierdzenie, że
te dzieci, które pozornie nie przejawiają żadnych niepokojących zachowań, są w jeszcze gorszej sytuacji, bo tłumią wszystko w
sobie. Szczerość i nieunikanie rozmów o fakcie adopcji wcale nie
pomaga. Jest jedynie formą uczciwości rodziców wobec swojego
adoptowanego dziecka.
Prawdą jest, że im dziecko dłużej
przebywa w takiej rodzinie jak nasza, a nawet wielokrotnie zmienia
rodziny – tym gorzej. Naszym niechlubnym przykładem w tym
względzie jest oczywiście Omen i Dagon. Rodzin, w których
przebywali, już teraz nie da się zliczyć na palcach jednej ręki.
Przed nimi kolejna, niby już ta ostateczna. Mam duże obawy, gdyż
w mojej ocenie są to osoby, dla których chłopcy są ostatnią
szansą na rodzicielstwo (i to pod każdym względem).
Niedawno odwiedziliśmy dawne
przedszkole chłopców. Majka ma taką przypadłość, że nawet jak
nie mamy przedszkolaków, to zbiera rozmaite rzeczy mogące posłużyć
do zajęć plastycznych. Może to też jakaś trauma z dzieciństwa.
Uzbierała zatem cały worek rolek po papierze toaletowym i innych
tym podobnych gadżetów i pojechaliśmy. Panie przedszkolanki nie
mogły się nadziwić, że chłopcy wciąż tkwią w pieczy
zastępczej. Przecież od ponad roku mieli mieszkać w cudownym
domku mamy Beni. I tak to jest, że jedni się dziwią, inni myślą
miesiącami, a traumatyzacja chłopców postępuje i za chwilę
umieszczenie ich w rodzinie będzie pozbawione jakiegokolwiek sensu.
Może już jest.
Jakiś czas temu napisałem po jednym
rozdziale w dwóch różnych książkach dotyczących pieczy
zastępczej. W jednej z nich oparłem się między innymi na
przypadku Balbiny, którą na tym blogu przedstawiłem dużo bardziej
szczegółowo. Było to krótko po odejściu dziewczynki z naszej
rodziny i jeszcze nie wiedziałem jak potoczą się jej dalsze losy.
W takich książkach nie wszystko musi wiernie odzwierciedlać
rzeczywistości. Intuicja cały czas mi podpowiadała, że historia
Balbiny zakończy się w domu dziecka, więc tak ją podsumowałem w moim
opowiadaniu. Tymczasem wszystko zaczęło biec zupełnie innym torem.
Balbina razem z dwójką rodzeństwa została umieszczona w zawodowej
rodzinie zastępczej, w której miała przebywać do dorosłości.
Cały czas spotykała się jednak ze swoją mamą biologiczną, w
której rodzina zastępcza zaczęła zauważać pewien potencjał. A
że Balbina nie należała do dzieci spolegliwych, to może ten
potencjał łatwiej było dostrzec. W każdym razie mama biologiczna dziewczynki
zaczęła „stawać na nogi”. Zmieniła styl życia. Poznała
młodego kawalera, z którym dorobiła się kolejnej dwójki dzieci.
Pojawiła się też ogarnięta teściowa, która czuwała nad
spójnością rodziny i bez większych problemów zaakceptowała
pochodzące z trzech różnych związków dzieci swojej synowej.
Jednak sielanka się skończyła.
Balbina jest teraz w domu dziecka. Spotyka się co jakiś czas z
dwójką swoich starszych braci, którzy jej zazdroszczą. Czego? Że
nie musi już być w rodzinie. Jakiejkolwiek.
Wrócę jeszcze do samej traumy.
Psychologowie używają pojęcia
prężności psychicznej. Chodzi o to, że nie wszystkie dzieci
przeżywają rozmaite zagrożenia jako traumę. Jedne są mniej
podatne, drugie bardziej. Każde dziecko w różny sposób rozumie
zagrażającą sytuację, w różny sposób łączy ją ze swoją
osobą i w różny sposób radzi sobie z sytuacją stresową. Jest
jednak kilka pewników. Powrót do równowagi jest tym dłuższy im
bardziej długotrwały jest czas podlegania traumatyzującym wpływom,
a w procesie zdrowienia pomaga więź z jednym opiekunem, sprawność
procesów poznawczych, autonomia, wewnętrzne poczucie kontroli i
dobre kompetencje społeczne.
Myliłby się jednak ten, kto uważałby,
że rodzice adopcyjni i zastępczy mogą tylko pomagać w procesie
wychodzenia z kryzysu. Jest takie pojęcie – wtórna wiktymizacja.
Być może temu zagadnieniu należałoby poświęcić więcej czasu
na szkoleniach dla rodzin zastępczych i adopcyjnych, bo naprawdę
można zagłaskać kota na śmierć. Każde z odchodzących od nas
dzieci ma swoją historię, którą trzeba zaakceptować i uszanować.
A zapomnieć to trzeba o metodzie ostrego cięcia. Całkiem niedawno spotkaliśmy się z dwójką naszych byłych dzieci. Jedno
wykrzyczało Majce: „Dlaczego mnie zostawiłaś!”, a drugie
zgrywało olewusa. Rodzice obu mają teraz problem, ale tego drugiego
dużo większy.
Mógłbym też wspomnieć o znanej mi (teraz już nastoletniej) dziewczynce (siostrze naszego byłego dziecka), która zmuszana jest do chodzenia do kościoła. Ona nawet by tam poszła... ale nie w sukience, w której "musi" pójść. Pamiętam jak kilka lat temu Majka w pewien sposób "walczyła" ze szkołą, do której chodziła Sztanga. Dziewczynka miała wówczas może trzynaście, może czternaście lat. Wybierała wtedy bluzkę z trupią czaszką, albo rozciągnięty i sięgający jej do kolan sweter wujka (czyli mój). Nie wyglądała ani dobrze, ani ponętnie. Może właśnie o to jej chodziło. Albo o to, że przekraczała niepisane zasady obowiązujące w szkole. Pewnego rodzaju zwycięstwo nie polegało na tym, że ktoś odpuścił, ale że zrozumiał. Sztanga ma już teraz swoje dzieci. Na drugie imię (którego przecież nie miała) w sieciach społecznościowych wybrała sobie Majka. Może to coś znaczy. Może Majka nieświadomie stała się jej terapeutką.
Należy też sobie zadać pytanie o
możliwe konsekwencje przeżyć traumatycznych. To nie tylko
trudności z emocjami takimi jak lęk, złość, czy agresja. Nie
tylko chłód emocjonalny przejawiający się brakiem zainteresowania
jakimś działaniem, czy brakiem perspektyw na przyszłość.
To również zaburzenia zdrowia
fizycznego. Również niska samoocena, przekonanie o swoich wadach i
niepełnej wartości. To także ciągłe objawy wzmożonego
pobudzenia – trudności w zasypianiu, drażliwość, wybuchowość,
brak koncentracji, czujność. Albo ciągłe odtwarzanie traumy w
snach, czy podczas zabawy.
Bywa, że na skutek wystąpienia
jakiegoś czynnika spustowego (którym może być cokolwiek –
zapach, usłyszana piosenka, zwrot), dziecko zaczyna dysocjować
przenosząc się jakby do dawnych czasów, stając się nagle znowu
ich uczestnikiem. Najczęściej przejawia się to zahamowaniem
aktywności ruchowej (dziecko zastyga w bezruchu), ale również
nagłą i niespodziewaną agresją (kopanie, bicie, niszczenie
przedmiotów). Książkowym przykładem tego był mieszkający kiedyś
z nami Ptyś – brat wspomnianej wyżej Balbiny.
Nieprzepracowana trauma dziecięca sama
nie znika w dorosłości. Bywa, że jest w uśpieniu i wraca w
okresach długotrwałego stresu powodując spadki nastroju, stany
depresyjne, a czasami ataki paniki. Osoby po traumie dziecięcej
gorzej radzą sobie ze stresem, mają niższe poczucie własnej
wartości i rzadziej osiągają w życiu sukces. Nie podejmują
ważnych życiowych projektów w obawie przed porażką. Osoby
upokarzane w dzieciństwie mogą mieć ciągłe kompleksy. Często
mają też obniżone poczucie bezpieczeństwa, a każda potencjalnie
niebezpieczna sytuacja powoduje wycofywanie się w obawie o swoje
zdrowie, a nawet życie.
Świat jawi się jako zagrożenie
wymagające ciągłej czujności i gotowości obronnej. Pojawia się
zatem nieufność, lęk i dystans wobec innych, łącznie z tendencją
do zachowań agresywnych. Zdarzają się zaburzenia osobowości (np.
borderline) oraz zaburzenia w określaniu własnej tożsamości (następstwem wykorzystania seksualnego może być brak jasnej
tożsamości seksualnej).
Relacja intymna człowieka po traumie
dziecięcej może być relacją skomplikowaną i konfliktową. Utrata
zaufania do ludzi w dzieciństwie może przekładać się na brak
zaufania do partnera, a życie w dzieciństwie w ciągłym strachu
przed porzuceniem może skutkować porzuceniem partnera – tak na
wszelki wypadek, aby go uprzedzić. Osoby po traumie dziecięcej
często szukają autorytetów, które zapewnią trwały związek.
Idealizują partnera, odstawiając na bok ciągły strach przed
dominacją i zdradą. Jednocześnie pojawiają się tendencje do
poniżania siebie, trudności z ustaleniem granic w związku i
podatność na wchodzenie w rolę ofiary.
Często pojawiają się trudności w
funkcjonowaniu w roli rodzica, w przyjęciu na siebie
odpowiedzialności za własne dzieci. Przeważająca większość
rodziców, którzy byli wykorzystywani, również prześladuje, czy
zaniedbuje swoje dzieci. Częściej mężczyźni odtwarzają wobec
swoich dzieci wzorzec prześladowcy z własnej przeszłości.
Symptomatyczne jest też uporczywe
unikanie tematów związanych z traumą – myśli, wspomnień. A gdy
te wracają, to próbuje się zredukować napięcie za wszelką cenę
i jakoś przetrwać swoje lęki, napięcia, rozdrażnienia. A w tym
pomagają rozmaite środki psychoaktywne, prowadzące w krótszym lub
dłuższym czasie do uzależnień. Przetrwanie ułatwiają też
drakońskie diety, a nawet okaleczanie własnego ciała.
Wypieranie traumy poza obszar
świadomości może też skutkować rozmaitymi chorobami (cukrzycą,
astmą, chorobą wieńcową, a także chorobami psychicznymi),
dolegliwościami somatycznymi (bólami brzucha, czy głowy),
problemami ze snem i z apetytem.
Możliwych następstw traumy dziecięcej
jest więc całkiem sporo. Powstaje zatem pytanie: „Jak sobie z tym
radzić?”.
Mówiąc krótko, trzeba oprzeć się
na zasobach własnych, wsparciu środowiska i pomocy psychologicznej.
O ile w przypadku dzieci jest to może
nawet do zrobienia własnymi siłami (będąc świadomym i
odpowiedzialnym rodzicem), o tyle jeśli dotyczy to już osób
dorosłych, to ja bym powiedział: „Hop-siup, łatwo powiedzieć”.
Przede wszystkim należy przyznać się
do swoich lęków i potrafić je wyrazić. Trzeba zaakceptować swoje
emocje i uczucia. Zadbać o zdrowie. Lepiej jeść i wysypiać się.
Należy doświadczyć pozytywnej zmiany swojej sytuacji życiowej,
znaleźć wsparcie. Otworzyć się na świat, pogłębić relacje
międzyludzkie, nauczyć się dzielić dramatycznymi przeżyciami w
atmosferze wzajemnej akceptacji i zrozumienia. Trzeba docenić własne
możliwości, siły i sprawstwo, nawet jeżeli wiąże się to z
przebudową całego systemu wartości i zmianami swojego życia.
Trzeba uwierzyć we własne zdolności do przetrwania i zwycięstwa.
Nauczyć się podejmować wyzwania i określać nowe cele. Trzeba
uwierzyć w przyjaźń, miłość i odbudować w sobie zaufanie do
ludzi. Uwierzyć, że to co dajesz, to wraca.
Jakie to proste, prawda? No cholernie.
Ja chyba nie mam traumy dziecięcej (chociaż kto to wie), a mimo to
nie byłbym w stanie zrealizować zaleceń do których się gdzieś
tam w opracowaniach dokopałem. Dyrdymały jakieś. Dobre rady dla
kogoś, kto boi się otworzyć drzwi i wyjść do sklepu po zakupy.
Szukałem odpowiedzi na pytanie, nie co
zrobić, ale jak to zrobić. Nie znalazłem. W każdym razie nie
znalazłem uniwersalnej odpowiedzi. Myślę zatem, że najwłaściwszym
rozwiązaniem jest zwrócenie się o pomoc do jakiegoś ośrodka
terapeutycznego. Podejrzewam, że jest ich coraz więcej, a i metody
są coraz doskonalsze. Jako ciekawostkę mogę podać zmianę metod
terapii osób, które uciekały od swojej traumy poprzez alkohol.
Dawniej można było ją rozpocząć dopiero po całkowitym
odstawieniu używki. Obecnie redukuje się środki psychoaktywne
stopniowo. Nie mówi się pacjentowi żeby nie pił, bo to alkohol
trzyma go przy życiu i nie pozwala popaść w skrajną depresję,
albo popełnić samobójstwo.
Wydaje mi się również, że
najlepszym wsparciem dla osób zmagających się z traumą dziecięcą
są osoby, które znają temat z autopsji, albo mają duże
doświadczenie w kontaktach z ludźmi zmagającymi się z problemem.
Znalazłem pewien ciekawy link, chociaż nie mogę go z czystym
sumieniem polecić, bo jest to grupa zamknięta i jako osoba
ciekawska pewnie nie zostałbym przyjęty przez administratora.
Ale wygląda to ciekawie:
Trauma z dzieciństwa
W przypadku małych dzieci sytuacja
jest dużo prostsza i wiele zależy od wrażliwości rodziców.
Stopień traumatyzacji jest dużo niższy, a dziecko mimo wszystko
jest bardziej ufne niż osoba dorosła.
Ja z Majką staramy się robić dla
tych dzieci to, co jest w zasięgu naszych możliwości i co ma sens.
Nie chodzimy z nimi na terapie rodzinne, bo te dzieci nigdy nie będą
z nami do końca i doskonale o tym wiedzą (mówimy o tym nawet tym
najmniejszym). Nasze więzi opieramy na zupełnie innych zasadach.
Przede wszystkim staramy się dać dzieciom poczucie stabilizacji i
bezpieczeństwa. Te młodsze muszą czuć się kochane, te starsze
mieć poczucie przynależności i szacunku. Nie jestem przekonany,
czy wyprowadzamy je z traumy. Być może tylko ją na chwilę
zatrzymujemy. Ale to już coś.