Sześciu chłopa na jednego. No, nie
jest łatwo. Jak czasami Majki nie ma w domu, to aż strach wyjść
do toalety, bo pokój natychmiast zamienia się w pole bitwy, stadion
sportowy, kosmodrom i parę innych rzeczy jednocześnie. Omen, Dagon,
Jacek, Placek, Sajgon i Argus dają popalić. Ten ostatni chłopiec jeszcze tutaj nie zaistniał. Nic dziwnego, bo gdy pisałem
poprzedni tekst, jeszcze go nie było na świecie. To siódme dziecko
stróża. A właściwie dziewiąte i stróży było kilku. Chłopiec
czekał na porodówce trzy tygodnie, bo nikt go nie chciał. Poza
mamą oczywiście, która zresztą pozwała szpital o półmilionowe
odszkodowanie za bezprawne zatrzymanie jej dziecka. Wzięliśmy
Argusa również dlatego, że tę „matkę-wariatkę” mamy w
pewien sposób rozpracowaną. Dwójka z jej poprzednich dzieci też u
nas była, więc dobrze wiemy z jakich powodów robi afery i komu
składa donosy. A przede wszystkim, potrafimy z nią rozmawiać.
Mając świadomość swoich braków
czasowych – wyznaczyłem sobie zadanie. Będę przelewał na papier
jedną myśl każdego dnia. Jeden akapit, kilka zdań. Więc wyszło
jak wyszło.
Dzisiejszy tekst jest wyłącznie moim
spojrzeniem na przedstawiany temat. Perspektywą ojca zastępczego,
faceta, Pikusia.
Nie wiem, czy Majka odniesie się do
tego wpisu, bo zdecydowanie woli mówić i w przeciwieństwie do
mnie, nie stroni od szklanych mediów.
Postaram się wziąć do serca jej
porady dotyczące nieużywania kwantyfikatorów, co do których
podobno mam skłonności. Chociaż osobiście uważam, że nie
nadużywam sformułowań typu „każdy”, czy „zawsze”. Być
może Majce chodzi o kwantyfikatory stwierdzające, że „istnieje
dużo obiektów o jakiejś właściwości” albo, że „prawie
wszystkie obiekty mają pewną własność”, czy też, że
„istnieje taki obiekt zachowujący się w określony sposób”.
Takie kwantyfikatory faktycznie są u mnie na porządku dziennym.
Nieważne. Doszedłem ostatnio do
wniosku, że rodzicielstwo schodzi „na psy”. I to rodzicielstwo
bardzo szeroko rozumiane. Jest coraz mniej rodziców biologicznych,
adopcyjnych i zastępczych. Ci pierwsi nie za bardzo mnie interesują,
ale ci następni owszem, bo dzieci potrzebujących rodziny jest coraz
więcej. W naszym powiecie brakuje nawet rodziców adopcyjnych.
Nikt nie czeka już latami na dziecko, również to malutkie i zdrowe. W
kwestii rodzicielstwa zastępczego jest jeszcze gorzej. Z roku na
rok, coraz mniej osób kończy szkolenie z myślą o zaopiekowaniu
się bliżej nieokreślonym dzieckiem. Najczęściej szkolą się
rodziny spokrewnione (z wyjątkiem dziadków i rodzeństwa danego
dziecka – bo te nie mają takiego obowiązku) oraz mające mniejsze
szanse na adopcję (choćby osoby samotne albo żyjące w
nieformalnych związkach). Rodzin rozważających pozostanie
pogotowiem rodzinnym, albo rodzinnym domem dziecka nie miałem
przyjemności poznać już od kilku lat. Trudno mi sobie przypomnieć
nawet jakąkolwiek rodzinę zastępczą zawodową, która byłaby
młodsza stażem niż my. Żeby nie było, że znowu używam
kwantyfikatora – zapewne takie są. Być może nawet w naszym
powiecie. Ale ich nie znam.
Do takiego stanu rzeczy w jakiś
sposób udało mi się przywyknąć. Stanu, który mógłbym określić
słowami: „brak motywacji”.
Gdyby ktoś mnie zapytał o receptę
na poprawienie tej sytuacji, to musiałbym bezradnie rozłożyć
ręce. Niektórzy uważają, że jest nią zwiększanie nakładów
finansowych w postaci wypłacanych pensji rodzicom zawodowym,
zatrudnienie na etat (a nie umowę-zlecenie), prowadzenie szkoleń,
czy umożliwianie korzystania z superwizji. W jakiejś mierze się z
tym zgadzam i nawet widzę, że coś w tej kwestii zaczyna się
dziać.
Zastanawiam się tylko, gdzie istnieje
umowna linia, po przekroczeniu której, rodzina zastępcza przestaje
być rodziną – staje się mini domem dziecka.
Pewnie mało kto pamięta zespół
Breakout. W jednym z ich tekstów jest taki oto fragment:
„Kiedy byłem małym chłopcem hej.
Wziął mnie ojciec i tak do mnie
rzekł.
Najważniejsze co się czuje.
Słuchaj zawsze głosu serca hej.
Kiedy byłem dużym chłopcem hej.
Wziął mnie ojciec i tak do mnie
rzekł.
Głosem serca się nie kieruj.
Tylko forsa ważna w życiu jest.”
Coraz częściej widzę jak idee
zaczynają sięgać bruku (zapożyczając z kolejnego mistrza pióra).
System zaczyna motywować pieniędzmi. Chyba nie chcę rozwijać tego
tematu.
Moim marzeniem byłby szybki i
bezpłatny dostęp do specjalistów umożliwiający diagnostykę,
leczenie, terapię i rehabilitację. Szybkie zamykanie spraw w
sądzie. Sprawny nadzór nad rodzinami monitorowanymi przez pomoc
społeczną. Tworzenie zespołów odpowiedzialnych za rodzinę od
dnia, w którym odebrano jej dziecko.
Do systemu pieczy zastępczej trafiają
coraz starsze dzieci. Jeszcze kilka lat temu, w większości
przychodziły do nas kilkumiesięczne (czasami tylko kilkudniowe)
maluchy. Mając nieco ponad rok, były już umieszczane w rodzinie
docelowej. Teraz jest tak, jak to staram się opisywać. Niemowlaki są
rzadkością. Przychodzą dzieci, których rodzicom dawano szansę.
Dzieci, które mają dwa, trzy, cztery i więcej lat. Dzieci nie
potrafiące mówić, jeść, przytulać się. Dzieci, które pewnych
rzeczy już nie nadrobią, bo ich czas zwyczajnie minął. Dzieci,
którymi nikt już nie jest zainteresowany.
Osoby, z którymi rozmawiamy, często
dziwią się jak to jest możliwe. Przecież ludzi zmagających się
z bezdzietnością jest coraz więcej, a cztero, pięcio, a nawet
siedmiolatek, to przecież jeszcze małe dziecko. Takie, które
potrzebuje miłości, zainteresowania i potrafi to odwzajemnić,
zapełniając jakiegoś rodzaju pustkę w rodzinie. Moim zdaniem jest
to stwierdzenie, o którym trudno powiedzieć, czy jest prawdziwe,
czy fałszywe. Do tego, im dłużej moje życie jest związane z
pieczą zastępczą, tym moje wątpliwości stają się coraz
większe.
Wielu uważa, że piecza zastępcza
jest słabo promowana, że trzeba o niej mówić, zachęcać,
pokazywać pozytywne przykłady. Pytanie, jak to robić? Jak sprawić,
aby przypadkowo nie zniechęcić, pozbawiając starsze dzieci szans
na rodzinę, a dorosłych upewniać o sensie życia w bezdzietności.
Jak mówić do „niej”, a jak do
„niego”? Bo gdy myślę o rodzicielstwie zastępczym, to kobietę
i mężczyznę zaczynam postrzegać niemal jak dwa odrębne gatunki.
„Ona” jest bardziej emocjonalna i wytrwała – „on” jej
zupełnym przeciwieństwem. „On” myśli, kalkuluje i wcale nie
zamierza zaprzeczać istnieniu negatywnych emocji, ani z nimi
walczyć. Jak nie daje rady, to odchodzi, albo przynajmniej się
wycofuje. Nie udaje, że jest fajnie. Znam wiele rodzin zastępczych,
w których została tylko mama. I nawet rozumiem argumenty obu stron.
Dlatego podjęcie decyzji o pozostaniu
rodziną zastępczą jest rzeczą niezwykle trudną. Często słyszę
jak kobiety zafascynowane chęcią pozostania matką zastępczą
mówią, że ich facet „nie mówi nie”. Moim zdaniem to za mało.
Kobieta potrafi zakochać się w
dziecku, którego nigdy nie widziała. Potrafi tęsknić za dzieckiem znanym
jej tylko z opowiadań albo z opisów. Czekać na kogoś, kto jeszcze
nie ma twarzy, imienia, wieku, a nawet płci.
Mężczyzna na rozbudzenie się
uczucia potrzebuje czasu. I bywa, że nie zawsze ono przyjdzie. Poza
tym, potrzebuje też konkretnej osoby – dziecka, które widzi.
Nasz system nie za bardzo na to
pozwala. Przyszli rodzice (adopcyjni lub zastępczy) wielokrotnie
muszą podjąć wstępną decyzję tylko na podstawie rozmowy z
pracownikiem takiego albo innego urzędu. Osobą, mającą
wielokrotnie mgliste pojęcie o dziecku, które prezentuje. Często
widzą dziecko pierwszy raz na oczy dopiero na spotkaniu, gdyż
wcześniej nikt nie chce im pokazać choćby jego zdjęcia. I
najczęściej uważają, że tego pierwszego postanowienia nie wypada
już zmieniać.
O ile może mieć to jakieś
uzasadnienie w przypadku dziecka kilkumiesięcznego, może nawet
kilkunastomiesięcznego – to już dwulatek jest osobą, którą
należy postrzegać razem z jej pełnym bagażem doświadczeń,
nawyków i potrzeb. W starszych dzieciach coś zostaje już na
zawsze. Jest to coś, co powoduje, że niektórzy nawet po latach
mówią: „To ciągle nie jest nasze dziecko”. Dlatego uważam, że takie dzieci trzeba wcześniej dobrze poznać, a w razie jakichkolwiek wątpliwości umieć powiedzieć "nie" – zanim będzie zbyt późno.
Niestety starszych dzieci trafiających
do pogotowi rodzinnych jest coraz więcej, a te młodsze tak długo
czekają na decyzje sądów, że po miesiącach, a nawet latach, też
stają się starsze. Nie chcę znowu wieszać psów na sądach, ale
to one niestety są wąskim gardłem. Sędziowie najczęściej są
bardzo asekuranccy. Z jednej strony boją się szybko pozbawić
władzy rodziców biologicznych, a z drugiej nie chcą im oddać
dzieci zbyt pochopnie. Gdy dziecko jest już zabezpieczone w jakiejś
rodzinie, to najchętniej nie robiliby nic.
Przez kilka pierwszych miesięcy po
umieszczeniu dziecka w naszej rodzinie, wiele się nie dzieje.
Poza tym, że dziecko się starzeje i coraz bardziej przywiązuje do rodziny, w której przebywa.
Opiszę naszą aktualną sytuację.
Być może nie znam jakichś szczegółów i niewykluczone, że
trwają gdzieś jakieś intensywne prace zmierzające do osadzenia
dziecka na stałe w konkretnej rodzinie, ale nic o tym nie wiem.
Odnoszę nawet wrażenie, że to my – a w zasadzie sama Majka –
próbujemy przejąć rolę nieistniejących zespołów, które
powinny zająć się rodzicami biologicznymi od samego początku.
Przedstawić im uczciwie całą sytuację, ustalić z nimi zasady
wyjścia z kryzysu i nakreślić krok po kroku wszystko co muszą
zrobić w określonym czasie, aby odzyskać dziecko. Bo tak prawdę
mówiąc, tuż po odebraniu dziecka, nikt się nimi nie zajmuje w
sposób kompleksowy. Pierwsze próby przekazania rodzicom informacji
na temat tego z czym się mierzą, mają miejsce na pierwszym zespole
w PCPR, o ile oczywiście rodzice zechcą na niego przyjść. Ma to
miejsce dopiero po trzech miesiącach od odebrania im dziecka. Pomoc
społeczna robi swoje, ale tylko wtedy gdy rodzice korzystają z jej
usług. Kurator się pojawia, albo i nie, a sąd... chyba tylko
zbiera dokumentację. Oczywiście działają tutaj różne
mechanizmy, bo przecież można powiedzieć, że kuratora wysyła
sąd, a organizator pieczy zastępczej powiadamia ośrodek pomocy
społecznej. Ponieważ nic nie jest jednak obligatoryjne, to Majka
próbuje tę tajemną wiedzę rodzicom przekazać. Wielokrotnie jednak nikt jej za bardzo nie słucha, bo przecież jest tylko
matką zastępczą i rodzice najczęściej uważają, że to ona
powinna im się tłumaczyć.
SAJGON
Po miesiącu od zamieszkania chłopca
w naszym domu, do Majki zadzwonił „tatuś”. Oczywiście z
pretensjami, że mu zabrała dziecko. Bo przecież on o niczym nie
wiedział, jest porządnym ojcem i w ogóle żąda, aby Majka się
wytłumaczyła jakim prawem chłopiec znalazł się w naszej
rodzinie. Rozmowa nie była miła. W zasadzie cały czas trudno nasze
relacje nazwać choćby poprawnymi. Tata nie zamierza skorzystać z
pomocy asystenta rodziny, bo właśnie wynajął prawnika. Przez
długi czas nie dostarczał dokumentów medycznych i książeczki
zdrowia chłopca twierdząc, że najpierw musi się dowiedzieć za co
zabrano mu dziecko. Ponadto żądał od Majki, aby pytała go o zgodę
w każdej sprawie, nawet jak mały ma katar i chce iść z nim do
przychodni. No to wysłała mu sms-a z pytaniem, czy Sajgon ma
chodzić w przedszkolu na religię. Facet myśli do dzisiaj. A tak w
ogóle, to cały czas twierdzi, że chłopiec w jego domu wszystko
jadł, mówił i nawet sam korzystał z toalety. U nas dopiero
zapomniał jak się gryzie, wypowiada sylaby i że nocnik wcale nie
służy do zabawy. Szkoda tylko, że jego nieobecność zauważył
dopiero po miesiącu – co Majka nie omieszkała mu wygarnąć.
W zasadzie nie byłby to jakiś
nietypowy przypadek, gdyby nie to, że już zaczęliśmy szukać dla
Sajgona nowej mamy. Sprawa w sądzie będzie się zapewne wlokła i
wlokła, bo rodzice nie będą chcieli odpuścić. Najpierw poczekamy
kilka miesięcy na wyznaczenie terminu rozprawy, potem drugie tyle
na badanie więzi przez biegłych, a jak we wszystko włączy się
prawnik podważający wszelkie opinie i badania, to mogą z tego
wyjść lata. I dlatego szukamy mamy, która wytrzyma wszystko
psychicznie i zaufa, że po roku czy dwóch, żaden sędzia nie
zdecyduje o przeniesieniu Sajgona do rodziców, zrywając brutalnie
dotychczasowe więzi. W zasadzie to już znaleźliśmy taką mamę.
Nawet nie wystraszył jej tatuś dominujący nad mamusią oraz nie
mający zielonego pojęcia o umiejętnościach i potrzebach swojego
syna. Nawet w pewien sposób stał się jej wyzwaniem, przeciwnością
losu, z którą chętnie się zmierzy.
Naszym zadaniem jest teraz tylko
sporządzanie notatek ze wszystkich spotkań i rozmów, jak choćby
tej przez telefon:
– Dlaczego pani mówi do mojego syna
Sajgon – zapytał.
– Bo tak mu pan dał na imię –
odpowiedziała Majka.
– To jest Sajgonek.
– Na Sajgonek nie reaguje.
– Pani dopiero zobaczy na spotkaniu jak
się ucieszy, bo ja zwracam się do niego jeszcze innym, specjalnym
imieniem.
No i doszło do spotkania. Sajgon nie
chciał pójść do rodziców, nie chciał się do nich przytulić. Z
objęć mamy wyrywał się do samego końca, a tacie w końcu jakoś
udało się przekupić go zabawką. Nie reagował ani na Sajgonek,
ani na „male, male chopec”, co miało mu sprawić ogromną
radość. Ale chociaż dostaliśmy książeczkę zdrowia i karty
wypisów ze szpitali. Mogliśmy zacząć objazdówkę po lekarzach,
do których chłopiec miał chodzić... a nie chodził.
Pozostaje teraz tylko wiara w nową
mamę. W to, że coś jej nie przerazi. Kilka pierwszych spotkań u
specjalistów potwierdza nasze wnioski wynikające z obserwacji
chłopca. Jego stan wynika przede wszystkim z zaniedbań. Sajgon nie
wykonuje poleceń, bo ich nie zna, ale jego mózg jest bardzo
plastyczny i szybko się uczy. Nie ma wiedzy, ale ma potencjał.
Autyzm został odrzucony. Rozpoczęliśmy terapię logopedyczną, a
wczesne wspomaganie rozwoju ma w domu i w przedszkolu, do którego go
zapisaliśmy. Później przyjdzie czas na SI. Ale wszystko w swoim
czasie, bo nadmiar bodźców negatywnie wpływa na Sajgona. Z cichego
i spolegliwego chłopca stał się aferzystą. Wszystkich bije,
szarpie. Gdy coś nie jest po jego myśli to rzuca zabawkami,
krzyczy, tupie, wali pięścią w stół. Nawet Dagon nie może sobie
z nim poradzić, a ja musiałem zrezygnować z zasady, że nie
reaguję dopóki krew się nie leje. Bo lałaby się często.
Nowa mama nie jest tym przerażona.
Zwłaszcza, że będąc tylko w jej towarzystwie, Sajgon zachowuje
się wzorowo. Jeszcze jest na etapie miesiąca miodowego. Podobnie
zresztą jak mama, która wciąż patrzy przez różowe okulary. Jako
przykład mogę podać wydawanie dźwięków przez chłopca. Sajgon
nadal nie potrafi wypowiedzieć sensownego słowa, chociaż jest
straszną gadułą. Zwłaszcza podczas posiłków. Ja w tym momencie
mówię: „Co on tak jęczy”, a mama: „Jak on ślicznie mruczy.
Widać, że mu smakuje”. Chodzenie za mną krok w krok zaczyna mnie
irytować. W ocenie mamy jest to zapewne (i słusznie) wyrażenie
potrzeby bliskości, więc cieszy się, gdy za nią też chodzi i
ślicznie mruczy.
Przejście do nowej rodziny zastępczej
nie będzie żadnym problemem z technicznego punktu widzenia. Akurat
zmianę sposobu zabezpieczenia sądy realizują niemal od ręki – w
ciągu tygodnia, dwóch. Ale musimy być pewni. Póki co, mama
stopniowo wdraża się w nową rolę, a my staramy się poznać
rodziców biologicznych. Są nietypowi. Pojawili się znikąd. Nikomu
nie są znani.
OMEN
i DAGON
Chłopcy są przykładem tego, jak
ważne jest poznanie dziecka przed podjęciem decyzji – tej często
najważniejszej w życiu. Przypomnę tylko, że od roku mamy zlecenie
sądu na znalezienie dla nich rodziny zastępczej. Przez grzeczność
pominę... Albo nie. Niby dlaczego mam mieć litość dla sądu.
Najpierw twierdził, że nie może wyznaczyć terminu rozprawy, bo
mama siedzi. Ale wyszła już kilka miesięcy temu i nadal nic się
nie dzieje. W tym czasie odezwała się do Majki dwa razy. Za
pierwszym razem zadzwoniła, że jest chora i na razie nie może
spotykać się z synami, a później przysłała sms-em życzenia
urodzinowe. Być może gdyby sąd odebrał jej prawa rodzicielskie,
to jacyś rodzice adopcyjni skusiliby się na dwójkę uroczych
czterolatków wychodzących z traumy rozstania. Sarkazm? Tak. Bo ani
oni uroczy, ani nigdy nie mieli traumy rozstania. Prędzej zaburzenia
więzi, a postępy w zdrowieniu duszy idą jak po grudzie. Ale idą.
Nieregularnie, raz do przodu, raz do tyłu. Dagon znowu wrócił do
swojego „tak-nie”, chociaż wydawało się, że mamy to już
definitywnie za sobą.
W tej chwili szukamy dla chłopców
rodziców wszędzie. Ich zegar biologiczny tyka coraz szybciej i za
chwilę nie będzie już żadnej alternatywy. Pozostanie tylko
placówka.
Nie ma chętnych wśród rodzin
zastępczych ani preadopcyjnych. Może więc być byle jaka rodzina.
Wystarczy umowa wolontaryjna, wstępna kwalifikacja psychologiczna i
deklaracja ukończenia szkolenia dla rodziców zastępczych. Inaczej
mówiąc „chęć szczera”. Jest ktoś chętny?
Jest jeszcze jeden warunek, który my
stawiamy (Majka i ja). Rodzice muszą chłopców dobrze poznać.
Jakiś czas temu pojawili się
rodzice, którzy nie mieli jeszcze żadnych szkoleń. Mieli je w
planach, a o naszych bliźniakach usłyszeli... gdzieś. Zakochali
się w chłopcach nawet ich nie widząc. W zasadzie już na tym
etapie byli zdecydowani. Ale rozpoczęły się spotkania i wspólne
wypady za miasto (dokładniej „za wieś”). Wszyscy byli sobą
zauroczeni. Był to miesiąc miodowy. Często nawracam do tego
fenomenu, ale każdy potencjalny rodzic zastępczy powinien o tym
pamiętać. Żadna ze stron nie jest wtedy sobą. Z mojego punktu
widzenia, im szybciej on się kończy, tym lepiej. W przypadku
bliźniaków skończył się po trzech tygodniach. Rodzice podjęli
decyzję, że jednak nie dadzą rady. Nie drążyliśmy tematu.
Oficjalnie stwierdzili, że dwójka naraz trochę ich przerasta.
Zarówno emocjonalnie, jak też finansowo. Czy chodziło o zespół
objawów „ona-on”? Tego nie wiem, ale był to już ostatni moment
na rezygnację, bo zaczęły mieć miejsce takie moje wymiany zdań z
chłopcami:
– Kiedy przyjdzie do mnie mama –
powiedział Omen.
– Przecież ty się nie spotykasz z
mamą.
– Mama Kasia.
– Aaaaaa, ciocia Kasia.
Bliźniaki nie mogą doczekać się
swojej mamy. W ciągu półtora roku pobytu w naszej rodzinie,
poznali już wiele mam. Jednak każda zabierała kogoś innego. Żadna
nie przyszła po nich.
A ja wybiłem sobie z głowy pomysł
rozdzielenia chłopców. Muszą odejść razem. Nawet jeżeli będzie
to miał być dom dziecka.
JACEK
i PLACEK
Tutaj sytuacja wygląda zupełnie
inaczej. Z całych sił wspieramy mamę biologiczną, chociaż mamy
świadomość, że nigdy nie będzie ona „matką roku”. Ale
chłopcy się z nią spotykają, ciągle o niej mówią i tęsknią.
Sąd nie za bardzo dowierza naszym obserwacjom, bo zlecił badanie
więzi. Chociaż może bardziej chodzi mu o określenie kompetencji
rodzicielskich. Niestety zdecydowanie wydłuży to czas pobytu braci
w naszej rodzinie.
Mnie, bardziej niż mama, niepokoi
tata. A właściwie wujek, który nie za bardzo ma ochotę na
współpracę z kimkolwiek – chociaż powinien. Jednak nie będę
się wychylał, bo jeszcze zaszkodzę. Dla sądu wujek nie jest tatą,
więc jest poza zakresem zainteresowania. Zresztą najwięcej do
powiedzenia mogłaby w tym względzie mieć asystentka rodziny.
Gdybym miał doradzać sądowi, to
nieśmiało bym zauważył, że tutaj w zasadzie nie ma alternatywy.
Bo kto zechce zaopiekować się Jackiem mającym bardzo silną więź
z mamą? Komu spodoba się mało rozgarnięty Placek przypominający
wyglądem Quasimodo? Niewykluczone, że dla rodziców zastępczych
silne więzi z rodziną biologiczną są większą przeszkodą niż
zaburzenia więzi. Przynajmniej dla wielu z nich. Chociaż chłopcy
są całkiem fajni. Ostatnio nawet coś zaiskrzyło między mną, a
prawie niegadającym Plackiem. Może jest to tylko kwestia czasu, a
może chodzi o Sajgona, który chyba za cel postawił sobie dręczenie
Placka. Stałem się zatem obrońcą chłopca. Siada obok mnie.
Wymieniamy spojrzenia, a czasami nawet kilka zdań.
ARGUS
Wspomniałem o nim na samym początku.
Właściwie nie wiem dlaczego chłopiec nie poszedł do preadopcji
skoro od jakiegoś czasu istnieje u nas taka możliwość. Mogę
tylko przypuszczać, że skoro ósemka starszego rodzeństwa jest w
pieczy zastępczej, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że ta
tradycja będzie kontynuowana i sąd również w tym przypadku nie
odbierze mamie władzy rodzicielskiej. Nie, to nie. Sami zaczęliśmy
szukać mamy zastępczej i jedną mamy już na oku. Szkoda czasu.
Można zadać pytanie, jak to wszystko
ma się do tematu tego wpisu?
Otóż zauważyłem, że sporo osób
jest bardzo otwartych na pieczę zastępczą, o ile nie dotyczy ona
ich. Nawet zdarzyła nam się kiedyś kandydatka na mamę, która
była zachwycona jednym z naszych dzieci. Znała je nie tylko z
opowieści, a do tego była po szkoleniu. „Jak ja bym chciała
zostać jego mamą” – mówiła. No i stał się cud, nagle mogła
spełnić swoje marzenie. Nic z tego nie wyszło.
Trudno jest zostać rodzicem
nieswojego dziecka. Często łatwiej zaakceptować bezdzietność. Im
dziecko jest starsze, tym trzeba się liczyć nie tylko z większą
ilością traum i zaburzeń, ale również przyzwyczajeń, które
czasami mogą irytować. A wówczas rodzice mówią: „Moje dziecko
tak by nie robiło”. Może tak, może nie. Pewnie robiłoby coś,
co drażniłoby innych.
Wielokrotnie są to drobiazgi, które
urastają do niebotycznych rozmiarów i stają się rzeczywistym
problemem.
Podam niewinny przykład. Jeden z
naszych chłopców zanim cokolwiek zje, musi to powąchać. Niby
błahostka, ale nie może się tego natręctwa pozbyć. Inny nie
zaśnie bez skarpetek, a kolejny nie pójdzie do przedszkola bez
podkoszulki.
Jedna znajoma mama (akurat adopcyjna)
mówiła o swoim dziecku: „Ona jest tak bezmyślna, że nie wiem jak
mam z nią rozmawiać”. Ta „ona” miała tylko cztery lata.
Zupełnie jak nasz Omen, który na pytanie: „Z czego jest zrobiony
kubeczek od jogurtu?”, odpowiada: „Ze śmieci”. Akurat takie sytuacje mnie nie ruszają. Może dlatego, że on nigdy nie będzie moim dzieckiem
na stałe, a może dlatego, że znam inne czterolatki, które wcale
nie są mądrzejsze.
Czasami się zastanawiam, czy ten blog
jest jakąkolwiek formą promocji pieczy zastępczej. Być może
wprost przeciwnie. Być może komuś pomagam... ale w podjęciu
decyzji o pozostaniu bezdzietnym. Trudno.
Albo inaczej – może to i lepiej.