sobota, 11 lutego 2023

--- Bezdzietność z wyboru

Sześciu chłopa na jednego. No, nie jest łatwo. Jak czasami Majki nie ma w domu, to aż strach wyjść do toalety, bo pokój natychmiast zamienia się w pole bitwy, stadion sportowy, kosmodrom i parę innych rzeczy jednocześnie. Omen, Dagon, Jacek, Placek, Sajgon i Argus dają popalić. Ten ostatni chłopiec jeszcze tutaj nie zaistniał. Nic dziwnego, bo gdy pisałem poprzedni tekst, jeszcze go nie było na świecie. To siódme dziecko stróża. A właściwie dziewiąte i stróży było kilku. Chłopiec czekał na porodówce trzy tygodnie, bo nikt go nie chciał. Poza mamą oczywiście, która zresztą pozwała szpital o półmilionowe odszkodowanie za bezprawne zatrzymanie jej dziecka. Wzięliśmy Argusa również dlatego, że tę „matkę-wariatkę” mamy w pewien sposób rozpracowaną. Dwójka z jej poprzednich dzieci też u nas była, więc dobrze wiemy z jakich powodów robi afery i komu składa donosy. A przede wszystkim, potrafimy z nią rozmawiać.

Mając świadomość swoich braków czasowych – wyznaczyłem sobie zadanie. Będę przelewał na papier jedną myśl każdego dnia. Jeden akapit, kilka zdań. Więc wyszło jak wyszło.

Dzisiejszy tekst jest wyłącznie moim spojrzeniem na przedstawiany temat. Perspektywą ojca zastępczego, faceta, Pikusia.

Nie wiem, czy Majka odniesie się do tego wpisu, bo zdecydowanie woli mówić i w przeciwieństwie do mnie, nie stroni od szklanych mediów.
Postaram się wziąć do serca jej porady dotyczące nieużywania kwantyfikatorów, co do których podobno mam skłonności. Chociaż osobiście uważam, że nie nadużywam sformułowań typu „każdy”, czy „zawsze”. Być może Majce chodzi o kwantyfikatory stwierdzające, że „istnieje dużo obiektów o jakiejś właściwości” albo, że „prawie wszystkie obiekty mają pewną własność”, czy też, że „istnieje taki obiekt zachowujący się w określony sposób”. Takie kwantyfikatory faktycznie są u mnie na porządku dziennym.
Nieważne. Doszedłem ostatnio do wniosku, że rodzicielstwo schodzi „na psy”. I to rodzicielstwo bardzo szeroko rozumiane. Jest coraz mniej rodziców biologicznych, adopcyjnych i zastępczych. Ci pierwsi nie za bardzo mnie interesują, ale ci następni owszem, bo dzieci potrzebujących rodziny jest coraz więcej. W naszym powiecie brakuje nawet rodziców adopcyjnych. Nikt nie czeka już latami na dziecko, również to malutkie i zdrowe. W kwestii rodzicielstwa zastępczego jest jeszcze gorzej. Z roku na rok, coraz mniej osób kończy szkolenie z myślą o zaopiekowaniu się bliżej nieokreślonym dzieckiem. Najczęściej szkolą się rodziny spokrewnione (z wyjątkiem dziadków i rodzeństwa danego dziecka – bo te nie mają takiego obowiązku) oraz mające mniejsze szanse na adopcję (choćby osoby samotne albo żyjące w nieformalnych związkach). Rodzin rozważających pozostanie pogotowiem rodzinnym, albo rodzinnym domem dziecka nie miałem przyjemności poznać już od kilku lat. Trudno mi sobie przypomnieć nawet jakąkolwiek rodzinę zastępczą zawodową, która byłaby młodsza stażem niż my. Żeby nie było, że znowu używam kwantyfikatora – zapewne takie są. Być może nawet w naszym powiecie. Ale ich nie znam.
Do takiego stanu rzeczy w jakiś sposób udało mi się przywyknąć. Stanu, który mógłbym określić słowami: „brak motywacji”.
Gdyby ktoś mnie zapytał o receptę na poprawienie tej sytuacji, to musiałbym bezradnie rozłożyć ręce. Niektórzy uważają, że jest nią zwiększanie nakładów finansowych w postaci wypłacanych pensji rodzicom zawodowym, zatrudnienie na etat (a nie umowę-zlecenie), prowadzenie szkoleń, czy umożliwianie korzystania z superwizji. W jakiejś mierze się z tym zgadzam i nawet widzę, że coś w tej kwestii zaczyna się dziać.
Zastanawiam się tylko, gdzie istnieje umowna linia, po przekroczeniu której, rodzina zastępcza przestaje być rodziną – staje się mini domem dziecka.
Pewnie mało kto pamięta zespół Breakout. W jednym z ich tekstów jest taki oto fragment:

     „Kiedy byłem małym chłopcem hej.

      Wziął mnie ojciec i tak do mnie rzekł.
      Najważniejsze co się czuje.
      Słuchaj zawsze głosu serca hej.

      Kiedy byłem dużym chłopcem hej.

      Wziął mnie ojciec i tak do mnie rzekł.
      Głosem serca się nie kieruj.
      Tylko forsa ważna w życiu jest.”

Coraz częściej widzę jak idee zaczynają sięgać bruku (zapożyczając z kolejnego mistrza pióra). System zaczyna motywować pieniędzmi. Chyba nie chcę rozwijać tego tematu.

Moim marzeniem byłby szybki i bezpłatny dostęp do specjalistów umożliwiający diagnostykę, leczenie, terapię i rehabilitację. Szybkie zamykanie spraw w sądzie. Sprawny nadzór nad rodzinami monitorowanymi przez pomoc społeczną. Tworzenie zespołów odpowiedzialnych za rodzinę od dnia, w którym odebrano jej dziecko.

Do systemu pieczy zastępczej trafiają coraz starsze dzieci. Jeszcze kilka lat temu, w większości przychodziły do nas kilkumiesięczne (czasami tylko kilkudniowe) maluchy. Mając nieco ponad rok, były już umieszczane w rodzinie docelowej. Teraz jest tak, jak to staram się opisywać. Niemowlaki są rzadkością. Przychodzą dzieci, których rodzicom dawano szansę. Dzieci, które mają dwa, trzy, cztery i więcej lat. Dzieci nie potrafiące mówić, jeść, przytulać się. Dzieci, które pewnych rzeczy już nie nadrobią, bo ich czas zwyczajnie minął. Dzieci, którymi nikt już nie jest zainteresowany.

Osoby, z którymi rozmawiamy, często dziwią się jak to jest możliwe. Przecież ludzi zmagających się z bezdzietnością jest coraz więcej, a cztero, pięcio, a nawet siedmiolatek, to przecież jeszcze małe dziecko. Takie, które potrzebuje miłości, zainteresowania i potrafi to odwzajemnić, zapełniając jakiegoś rodzaju pustkę w rodzinie. Moim zdaniem jest to stwierdzenie, o którym trudno powiedzieć, czy jest prawdziwe, czy fałszywe. Do tego, im dłużej moje życie jest związane z pieczą zastępczą, tym moje wątpliwości stają się coraz większe.

Wielu uważa, że piecza zastępcza jest słabo promowana, że trzeba o niej mówić, zachęcać, pokazywać pozytywne przykłady. Pytanie, jak to robić? Jak sprawić, aby przypadkowo nie zniechęcić, pozbawiając starsze dzieci szans na rodzinę, a dorosłych upewniać o sensie życia w bezdzietności.

Jak mówić do „niej”, a jak do „niego”? Bo gdy myślę o rodzicielstwie zastępczym, to kobietę i mężczyznę zaczynam postrzegać niemal jak dwa odrębne gatunki. „Ona” jest bardziej emocjonalna i wytrwała – „on” jej zupełnym przeciwieństwem. „On” myśli, kalkuluje i wcale nie zamierza zaprzeczać istnieniu negatywnych emocji, ani z nimi walczyć. Jak nie daje rady, to odchodzi, albo przynajmniej się wycofuje. Nie udaje, że jest fajnie. Znam wiele rodzin zastępczych, w których została tylko mama. I nawet rozumiem argumenty obu stron.

Dlatego podjęcie decyzji o pozostaniu rodziną zastępczą jest rzeczą niezwykle trudną. Często słyszę jak kobiety zafascynowane chęcią pozostania matką zastępczą mówią, że ich facet „nie mówi nie”. Moim zdaniem to za mało.

Kobieta potrafi zakochać się w dziecku, którego nigdy nie widziała. Potrafi tęsknić za dzieckiem znanym jej tylko z opowiadań albo z opisów. Czekać na kogoś, kto jeszcze nie ma twarzy, imienia, wieku, a nawet płci.
Mężczyzna na rozbudzenie się uczucia potrzebuje czasu. I bywa, że nie zawsze ono przyjdzie. Poza tym, potrzebuje też konkretnej osoby – dziecka, które widzi.

Nasz system nie za bardzo na to pozwala. Przyszli rodzice (adopcyjni lub zastępczy) wielokrotnie muszą podjąć wstępną decyzję tylko na podstawie rozmowy z pracownikiem takiego albo innego urzędu. Osobą, mającą wielokrotnie mgliste pojęcie o dziecku, które prezentuje. Często widzą dziecko pierwszy raz na oczy dopiero na spotkaniu, gdyż wcześniej nikt nie chce im pokazać choćby jego zdjęcia. I najczęściej uważają, że tego pierwszego postanowienia nie wypada już zmieniać.

O ile może mieć to jakieś uzasadnienie w przypadku dziecka kilkumiesięcznego, może nawet kilkunastomiesięcznego – to już dwulatek jest osobą, którą należy postrzegać razem z jej pełnym bagażem doświadczeń, nawyków i potrzeb. W starszych dzieciach coś zostaje już na zawsze. Jest to coś, co powoduje, że niektórzy nawet po latach mówią: „To ciągle nie jest nasze dziecko”. Dlatego uważam, że takie dzieci trzeba wcześniej dobrze poznać, a w razie jakichkolwiek wątpliwości umieć powiedzieć "nie"  zanim będzie zbyt późno.

Niestety starszych dzieci trafiających do pogotowi rodzinnych jest coraz więcej, a te młodsze tak długo czekają na decyzje sądów, że po miesiącach, a nawet latach, też stają się starsze. Nie chcę znowu wieszać psów na sądach, ale to one niestety są wąskim gardłem. Sędziowie najczęściej są bardzo asekuranccy. Z jednej strony boją się szybko pozbawić władzy rodziców biologicznych, a z drugiej nie chcą im oddać dzieci zbyt pochopnie. Gdy dziecko jest już zabezpieczone w jakiejś rodzinie, to najchętniej nie robiliby nic.

Przez kilka pierwszych miesięcy po umieszczeniu dziecka w naszej rodzinie, wiele się nie dzieje. Poza tym, że dziecko się starzeje i coraz bardziej przywiązuje do rodziny, w której przebywa.

Opiszę naszą aktualną sytuację. Być może nie znam jakichś szczegółów i niewykluczone, że trwają gdzieś jakieś intensywne prace zmierzające do osadzenia dziecka na stałe w konkretnej rodzinie, ale nic o tym nie wiem. Odnoszę nawet wrażenie, że to my – a w zasadzie sama Majka – próbujemy przejąć rolę nieistniejących zespołów, które powinny zająć się rodzicami biologicznymi od samego początku. Przedstawić im uczciwie całą sytuację, ustalić z nimi zasady wyjścia z kryzysu i nakreślić krok po kroku wszystko co muszą zrobić w określonym czasie, aby odzyskać dziecko. Bo tak prawdę mówiąc, tuż po odebraniu dziecka, nikt się nimi nie zajmuje w sposób kompleksowy. Pierwsze próby przekazania rodzicom informacji na temat tego z czym się mierzą, mają miejsce na pierwszym zespole w PCPR, o ile oczywiście rodzice zechcą na niego przyjść. Ma to miejsce dopiero po trzech miesiącach od odebrania im dziecka. Pomoc społeczna robi swoje, ale tylko wtedy gdy rodzice korzystają z jej usług. Kurator się pojawia, albo i nie, a sąd... chyba tylko zbiera dokumentację. Oczywiście działają tutaj różne mechanizmy, bo przecież można powiedzieć, że kuratora wysyła sąd, a organizator pieczy zastępczej powiadamia ośrodek pomocy społecznej. Ponieważ nic nie jest jednak obligatoryjne, to Majka próbuje tę tajemną wiedzę rodzicom przekazać. Wielokrotnie jednak nikt jej za bardzo nie słucha, bo przecież jest tylko matką zastępczą i rodzice najczęściej uważają, że to ona powinna im się tłumaczyć.

SAJGON

Po miesiącu od zamieszkania chłopca w naszym domu, do Majki zadzwonił „tatuś”. Oczywiście z pretensjami, że mu zabrała dziecko. Bo przecież on o niczym nie wiedział, jest porządnym ojcem i w ogóle żąda, aby Majka się wytłumaczyła jakim prawem chłopiec znalazł się w naszej rodzinie. Rozmowa nie była miła. W zasadzie cały czas trudno nasze relacje nazwać choćby poprawnymi. Tata nie zamierza skorzystać z pomocy asystenta rodziny, bo właśnie wynajął prawnika. Przez długi czas nie dostarczał dokumentów medycznych i książeczki zdrowia chłopca twierdząc, że najpierw musi się dowiedzieć za co zabrano mu dziecko. Ponadto żądał od Majki, aby pytała go o zgodę w każdej sprawie, nawet jak mały ma katar i chce iść z nim do przychodni. No to wysłała mu sms-a z pytaniem, czy Sajgon ma chodzić w przedszkolu na religię. Facet myśli do dzisiaj. A tak w ogóle, to cały czas twierdzi, że chłopiec w jego domu wszystko jadł, mówił i nawet sam korzystał z toalety. U nas dopiero zapomniał jak się gryzie, wypowiada sylaby i że nocnik wcale nie służy do zabawy. Szkoda tylko, że jego nieobecność zauważył dopiero po miesiącu – co Majka nie omieszkała mu wygarnąć.
W zasadzie nie byłby to jakiś nietypowy przypadek, gdyby nie to, że już zaczęliśmy szukać dla Sajgona nowej mamy. Sprawa w sądzie będzie się zapewne wlokła i wlokła, bo rodzice nie będą chcieli odpuścić. Najpierw poczekamy kilka miesięcy na wyznaczenie terminu rozprawy, potem drugie tyle na badanie więzi przez biegłych, a jak we wszystko włączy się prawnik podważający wszelkie opinie i badania, to mogą z tego wyjść lata. I dlatego szukamy mamy, która wytrzyma wszystko psychicznie i zaufa, że po roku czy dwóch, żaden sędzia nie zdecyduje o przeniesieniu Sajgona do rodziców, zrywając brutalnie dotychczasowe więzi. W zasadzie to już znaleźliśmy taką mamę. Nawet nie wystraszył jej tatuś dominujący nad mamusią oraz nie mający zielonego pojęcia o umiejętnościach i potrzebach swojego syna. Nawet w pewien sposób stał się jej wyzwaniem, przeciwnością losu, z którą chętnie się zmierzy.
Naszym zadaniem jest teraz tylko sporządzanie notatek ze wszystkich spotkań i rozmów, jak choćby tej przez telefon:

      – Dlaczego pani mówi do mojego syna Sajgon – zapytał.
      – Bo tak mu pan dał na imię – odpowiedziała Majka.
      – To jest Sajgonek.
      – Na Sajgonek nie reaguje.
      – Pani dopiero zobaczy na spotkaniu jak się ucieszy, bo ja zwracam się do niego jeszcze innym, specjalnym imieniem.

No i doszło do spotkania. Sajgon nie chciał pójść do rodziców, nie chciał się do nich przytulić. Z objęć mamy wyrywał się do samego końca, a tacie w końcu jakoś udało się przekupić go zabawką. Nie reagował ani na Sajgonek, ani na „male, male chopec”, co miało mu sprawić ogromną radość. Ale chociaż dostaliśmy książeczkę zdrowia i karty wypisów ze szpitali. Mogliśmy zacząć objazdówkę po lekarzach, do których chłopiec miał chodzić... a nie chodził.
Pozostaje teraz tylko wiara w nową mamę. W to, że coś jej nie przerazi. Kilka pierwszych spotkań u specjalistów potwierdza nasze wnioski wynikające z obserwacji chłopca. Jego stan wynika przede wszystkim z zaniedbań. Sajgon nie wykonuje poleceń, bo ich nie zna, ale jego mózg jest bardzo plastyczny i szybko się uczy. Nie ma wiedzy, ale ma potencjał. Autyzm został odrzucony. Rozpoczęliśmy terapię logopedyczną, a wczesne wspomaganie rozwoju ma w domu i w przedszkolu, do którego go zapisaliśmy. Później przyjdzie czas na SI. Ale wszystko w swoim czasie, bo nadmiar bodźców negatywnie wpływa na Sajgona. Z cichego i spolegliwego chłopca stał się aferzystą. Wszystkich bije, szarpie. Gdy coś nie jest po jego myśli to rzuca zabawkami, krzyczy, tupie, wali pięścią w stół. Nawet Dagon nie może sobie z nim poradzić, a ja musiałem zrezygnować z zasady, że nie reaguję dopóki krew się nie leje. Bo lałaby się często.
Nowa mama nie jest tym przerażona. Zwłaszcza, że będąc tylko w jej towarzystwie, Sajgon zachowuje się wzorowo. Jeszcze jest na etapie miesiąca miodowego. Podobnie zresztą jak mama, która wciąż patrzy przez różowe okulary. Jako przykład mogę podać wydawanie dźwięków przez chłopca. Sajgon nadal nie potrafi wypowiedzieć sensownego słowa, chociaż jest straszną gadułą. Zwłaszcza podczas posiłków. Ja w tym momencie mówię: „Co on tak jęczy”, a mama: „Jak on ślicznie mruczy. Widać, że mu smakuje”. Chodzenie za mną krok w krok zaczyna mnie irytować. W ocenie mamy jest to zapewne (i słusznie) wyrażenie potrzeby bliskości, więc cieszy się, gdy za nią też chodzi i ślicznie mruczy.
Przejście do nowej rodziny zastępczej nie będzie żadnym problemem z technicznego punktu widzenia. Akurat zmianę sposobu zabezpieczenia sądy realizują niemal od ręki – w ciągu tygodnia, dwóch. Ale musimy być pewni. Póki co, mama stopniowo wdraża się w nową rolę, a my staramy się poznać rodziców biologicznych. Są nietypowi. Pojawili się znikąd. Nikomu nie są znani.

OMEN i DAGON

Chłopcy są przykładem tego, jak ważne jest poznanie dziecka przed podjęciem decyzji – tej często najważniejszej w życiu. Przypomnę tylko, że od roku mamy zlecenie sądu na znalezienie dla nich rodziny zastępczej. Przez grzeczność pominę... Albo nie. Niby dlaczego mam mieć litość dla sądu. Najpierw twierdził, że nie może wyznaczyć terminu rozprawy, bo mama siedzi. Ale wyszła już kilka miesięcy temu i nadal nic się nie dzieje. W tym czasie odezwała się do Majki dwa razy. Za pierwszym razem zadzwoniła, że jest chora i na razie nie może spotykać się z synami, a później przysłała sms-em życzenia urodzinowe. Być może gdyby sąd odebrał jej prawa rodzicielskie, to jacyś rodzice adopcyjni skusiliby się na dwójkę uroczych czterolatków wychodzących z traumy rozstania. Sarkazm? Tak. Bo ani oni uroczy, ani nigdy nie mieli traumy rozstania. Prędzej zaburzenia więzi, a postępy w zdrowieniu duszy idą jak po grudzie. Ale idą. Nieregularnie, raz do przodu, raz do tyłu. Dagon znowu wrócił do swojego „tak-nie”, chociaż wydawało się, że mamy to już definitywnie za sobą.
W tej chwili szukamy dla chłopców rodziców wszędzie. Ich zegar biologiczny tyka coraz szybciej i za chwilę nie będzie już żadnej alternatywy. Pozostanie tylko placówka.
Nie ma chętnych wśród rodzin zastępczych ani preadopcyjnych. Może więc być byle jaka rodzina. Wystarczy umowa wolontaryjna, wstępna kwalifikacja psychologiczna i deklaracja ukończenia szkolenia dla rodziców zastępczych. Inaczej mówiąc „chęć szczera”. Jest ktoś chętny?
Jest jeszcze jeden warunek, który my stawiamy (Majka i ja). Rodzice muszą chłopców dobrze poznać.
Jakiś czas temu pojawili się rodzice, którzy nie mieli jeszcze żadnych szkoleń. Mieli je w planach, a o naszych bliźniakach usłyszeli... gdzieś. Zakochali się w chłopcach nawet ich nie widząc. W zasadzie już na tym etapie byli zdecydowani. Ale rozpoczęły się spotkania i wspólne wypady za miasto (dokładniej „za wieś”). Wszyscy byli sobą zauroczeni. Był to miesiąc miodowy. Często nawracam do tego fenomenu, ale każdy potencjalny rodzic zastępczy powinien o tym pamiętać. Żadna ze stron nie jest wtedy sobą. Z mojego punktu widzenia, im szybciej on się kończy, tym lepiej. W przypadku bliźniaków skończył się po trzech tygodniach. Rodzice podjęli decyzję, że jednak nie dadzą rady. Nie drążyliśmy tematu. Oficjalnie stwierdzili, że dwójka naraz trochę ich przerasta. Zarówno emocjonalnie, jak też finansowo. Czy chodziło o zespół objawów „ona-on”? Tego nie wiem, ale był to już ostatni moment na rezygnację, bo zaczęły mieć miejsce takie moje wymiany zdań z chłopcami:

      – Kiedy przyjdzie do mnie mama – powiedział Omen.
      – Przecież ty się nie spotykasz z mamą.
      – Mama Kasia.
      – Aaaaaa, ciocia Kasia.

Bliźniaki nie mogą doczekać się swojej mamy. W ciągu półtora roku pobytu w naszej rodzinie, poznali już wiele mam. Jednak każda zabierała kogoś innego. Żadna nie przyszła po nich.

A ja wybiłem sobie z głowy pomysł rozdzielenia chłopców. Muszą odejść razem. Nawet jeżeli będzie to miał być dom dziecka.

JACEK i PLACEK

Tutaj sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Z całych sił wspieramy mamę biologiczną, chociaż mamy świadomość, że nigdy nie będzie ona „matką roku”. Ale chłopcy się z nią spotykają, ciągle o niej mówią i tęsknią. Sąd nie za bardzo dowierza naszym obserwacjom, bo zlecił badanie więzi. Chociaż może bardziej chodzi mu o określenie kompetencji rodzicielskich. Niestety zdecydowanie wydłuży to czas pobytu braci w naszej rodzinie.
Mnie, bardziej niż mama, niepokoi tata. A właściwie wujek, który nie za bardzo ma ochotę na współpracę z kimkolwiek – chociaż powinien. Jednak nie będę się wychylał, bo jeszcze zaszkodzę. Dla sądu wujek nie jest tatą, więc jest poza zakresem zainteresowania. Zresztą najwięcej do powiedzenia mogłaby w tym względzie mieć asystentka rodziny.
Gdybym miał doradzać sądowi, to nieśmiało bym zauważył, że tutaj w zasadzie nie ma alternatywy. Bo kto zechce zaopiekować się Jackiem mającym bardzo silną więź z mamą? Komu spodoba się mało rozgarnięty Placek przypominający wyglądem Quasimodo? Niewykluczone, że dla rodziców zastępczych silne więzi z rodziną biologiczną są większą przeszkodą niż zaburzenia więzi. Przynajmniej dla wielu z nich. Chociaż chłopcy są całkiem fajni. Ostatnio nawet coś zaiskrzyło między mną, a prawie niegadającym Plackiem. Może jest to tylko kwestia czasu, a może chodzi o Sajgona, który chyba za cel postawił sobie dręczenie Placka. Stałem się zatem obrońcą chłopca. Siada obok mnie. Wymieniamy spojrzenia, a czasami nawet kilka zdań.

ARGUS

Wspomniałem o nim na samym początku. Właściwie nie wiem dlaczego chłopiec nie poszedł do preadopcji skoro od jakiegoś czasu istnieje u nas taka możliwość. Mogę tylko przypuszczać, że skoro ósemka starszego rodzeństwa jest w pieczy zastępczej, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że ta tradycja będzie kontynuowana i sąd również w tym przypadku nie odbierze mamie władzy rodzicielskiej. Nie, to nie. Sami zaczęliśmy szukać mamy zastępczej i jedną mamy już na oku. Szkoda czasu.

Można zadać pytanie, jak to wszystko ma się do tematu tego wpisu?

Otóż zauważyłem, że sporo osób jest bardzo otwartych na pieczę zastępczą, o ile nie dotyczy ona ich. Nawet zdarzyła nam się kiedyś kandydatka na mamę, która była zachwycona jednym z naszych dzieci. Znała je nie tylko z opowieści, a do tego była po szkoleniu. „Jak ja bym chciała zostać jego mamą” – mówiła. No i stał się cud, nagle mogła spełnić swoje marzenie. Nic z tego nie wyszło.
Trudno jest zostać rodzicem nieswojego dziecka. Często łatwiej zaakceptować bezdzietność. Im dziecko jest starsze, tym trzeba się liczyć nie tylko z większą ilością traum i zaburzeń, ale również przyzwyczajeń, które czasami mogą irytować. A wówczas rodzice mówią: „Moje dziecko tak by nie robiło”. Może tak, może nie. Pewnie robiłoby coś, co drażniłoby innych.
Wielokrotnie są to drobiazgi, które urastają do niebotycznych rozmiarów i stają się rzeczywistym problemem.
Podam niewinny przykład. Jeden z naszych chłopców zanim cokolwiek zje, musi to powąchać. Niby błahostka, ale nie może się tego natręctwa pozbyć. Inny nie zaśnie bez skarpetek, a kolejny nie pójdzie do przedszkola bez podkoszulki.
Jedna znajoma mama (akurat adopcyjna) mówiła o swoim dziecku: „Ona jest tak bezmyślna, że nie wiem jak mam z nią rozmawiać”. Ta „ona” miała tylko cztery lata. Zupełnie jak nasz Omen, który na pytanie: „Z czego jest zrobiony kubeczek od jogurtu?”, odpowiada: „Ze śmieci”. Akurat takie sytuacje mnie nie ruszają. Może dlatego, że on nigdy nie będzie moim dzieckiem na stałe, a może dlatego, że znam inne czterolatki, które wcale nie są mądrzejsze.

Czasami się zastanawiam, czy ten blog jest jakąkolwiek formą promocji pieczy zastępczej. Być może wprost przeciwnie. Być może komuś pomagam... ale w podjęciu decyzji o pozostaniu bezdzietnym. Trudno.

Albo inaczej – może to i lepiej.