|
Gdzieś na Krecie
|
Majce
bezrobocie chyba nigdy nie będzie grozić. Jeżeli nie będzie już
się nadawała choćby do pracy za ladą, to z pewnością chętnie
zostanie zatrudniona w charakterze negocjatora, który potrafi
przekonać każdego zdesperowanego człowieka, że jednak z parapetu,
na którym siedzi, skakać nie warto.
Prawie
rok temu udało jej się mnie przekonać, że po roku ciężkiej
pracy z naszymi dziećmi, przyda nam się tygodniowy wypoczynek w
Grecji. Znając mój trudny charakter, i niechęć do wyjazdów
zagranicznych (zwłaszcza tych, gdy każdego dnia trzeba wstawać
skoro świt, spędzać pół dnia w autokarze, by zobaczyć kilka
budynków, które sam mogę sobie wygooglać siedząc w swoim pokoju,
przed własnym komputerem), obiecała pełne odprężenie.
|
Majka wypadająca ze zjeżdżalni
|
Mieliśmy
być jak ta Grażynka z Januszkiem, którzy dzień w dzień leżą
przy basenie, piją piwo i wino, i opalają się... z rzadka
przechadzając po nadmorskiej plaży. Mieliśmy ładować sobie furę
jedzenia na talerze (wszystko co jest w zasięgu naszego wzroku), by
po tygodniu narzekać, że codziennie było do jedzenia to samo.
Mieliśmy nie robić nic. Do tego Majka obiecywała, że ptaki będą
budzić nas, a łąki kołysać do snu... i że będziemy się kochać
ile dusza zapragnie. W zasadzie całe ostatnie zdanie jest prawdziwe.
Nie wiedziałem tylko, że ptaki wstają o 4:30.
Najważniejsze
było jednak to, że byliśmy tam zupełnie sami. Oderwani od moich
klientów, rodzin biologicznych naszych dzieci zastępczych i
wszystkich instytucji.
Od
rozmów o Ptysiach, Bliźniakach i dwóch maluchach, nie potrafiliśmy
się uwolnić.
Pewnie
to dobrze, bo być może świadczy o tym, że jednak te dzieci są
dla nas ważne, i bycie pogotowiem rodzinnym jest czymś więcej niż
tylko pracą Majki - który to pogląd wiele osób wyraża.
Nie
pamiętam dokładnie, kiedy dałem sobie spokój z dręczącym mnie
twierdzeniem, że od dzieci urlopu się nie bierze. To chyba było
jakieś dwa, albo trzy lata temu.
W
tej chwili jestem przekonany, że urlop rodziców zastępczych jest
bardzo ważny... nie tylko dla samych rodziców, ale również dla
mieszkających z nimi dzieci. W pewien sposób zostaje oczyszczona
atmosfera, następuje reset i zaczynamy wszystko od nowa – mając
jednocześnie zapisane w pamięci wcześniejsze historie i
doświadczenia.
Bardzo
obawialiśmy się o nasze najmłodsze dwie dziewczynki. Nie mam
pojęcia, czym może skutkować rozstanie na dwa dni, tydzień, czy
miesiąc. Czy nasze miesięczne rozstanie z półroczną Paprotką i
Stokrotką mogłoby skutkować jakąś traumą w ich dalszym życiu?
Na wszelki wypadek postanowiliśmy, że te dwa maluchy nie będą
przebywać poza naszym domem dłużej niż tydzień. Ciekawe było
dla mnie to, że urlop z tymi dwiema dziewczynkami, nadal był dla
mnie urlopem. Jestem też przekonany, że tak samo by było, gdybyśmy
wyjechali na wakacje tylko z samymi Bliźniakami, albo z samymi
Ptysiami. Chyba nie bez powodu ktoś kiedyś wymyślił, że w
zastępczej rodzinie zawodowej powinna być tylko trójka dzieci.
Kolejne dziecko powoduje lawinowy wzrost trudności w każdej sferze.
Teraz, gdy mamy szóstkę dzieci, wcale nie uważam, że jestem
dobrym ojcem zastępczym. Co do nich mówię? Poczekaj, nie teraz,
nie krzycz bo ona śpi, nie przeszkadzaj, pobaw się sam, muszę
zrobić obiad.
Bliźniaki
i Ptysie spędziły w rodzinach wakacyjnych cały miesiąc. Romulus z
Remusem dopytywali o nas, upewniali się, że istniejemy i że niedługo do nas wrócą. Czy rozmowy przez telefon i trzykrotne
odwiedziny w ciągu tego wakacyjnego miesiąca coś zmieniły... w
jakiś sposób im pomogły?
Myślę,
że tak. Ale tylko tak myślę. Nie wiem co dla takiego pięciolatka
jest ważniejsze – proza życia w naszym domu, czy wakacyjne
atrakcje z inną rodziną?
Z
Ptysiami nie mieliśmy kontaktu przez cały miesiąc (tylko z ich
rodzicami wakacyjnymi). Dzieci nas nie wspominały, o nic nie pytały.
Wychodzi
na to, że to one zrobiły sobie od nas urlop.
Teraz
jesteśmy już wszyscy razem. Powroty też były bardzo różne.
Stokrotka
gdy mnie zobaczyła, to ucieszyła się całą sobą. To nie był
tylko uśmiech, nie tylko wyciągnięcie rąk.
Paprotka
sprawiała wrażenie obrażonej. Kilkadziesiąt minut musiałem
czekać na jej zalotne spojrzenie. Chociaż może wynikało to z
tego, że musiała się rozstać z nieco starszym Leosiem, z którym
bawiła się przez miniony tydzień.
Romulus
po powrocie wciąż na mnie wchodził, przytulał się, całował
(właściwie robi to do teraz). Remus z kolei zamęczał mnie
rozmaitymi opowieściami.
Balbina
z Ptysiem weszli jak do supermarketu. Rozejrzeli się dookoła...
spojrzeli na mnie, na Stokrotkę, Paprotkę, Romulusa, Remusa. Ptyś
usiadł na fotelu... Balbina zapytała o bajkę i kolację. Zupełnie
jakbyśmy widzieli się godzinę temu.
Ptysie
były bardzo zadowolone z pobytu na wakacjach. Ich rodzice zastępczy
jeszcze bardziej. Chłopiec przez cały czas był bardzo grzeczny.
Balbina krótko przed końcem zrobiła kilka awantur, dwa razy siku w
majtki. Zostało to potraktowane jako emocje związane ze
świadomością powrotu do naszej rodziny. Nie zmieniło to jednak
nastawienia rodziców wakacyjnych do dzieci... nadal chcą, aby
Ptysie zamieszkały z nimi na zawsze. Mają świadomość tego, że
rodzeństwo ma trudną przeszłość, że może nie być łatwo.
Teraz tylko sąd musi wyrazić zgodę na przeniesienie dzieci od nas
do nich. W tej kwestii, myśli już prawie dwa miesiące.
Balbina
od kilku dni jest idealna. Nie krzyczy, nie wścieka się, znowu się
do mnie przytula. Nawet mówi, że mnie kocha. Staram się utwierdzać
ją w przekonaniu, że te zachowania są tak bardzo przez nas
pożądane, tak bardzo potrzebne obu stronom.
Co
z tego, że wiem, iż jest to tylko początek kolejnego miesiąca
miodowego. Wiem, że jest to chocholi taniec, który zakończy się
tak jak zawsze. A może jednak nie tym razem?
Tylko
dlaczego Ptysie ani razu nie wspomniały rodziców zastępczych, u
których spędziły cały jeden miesiąc? Nic... zupełnie nic.
Romulus
z Remusem godzinami opowiadali o kurach, którym wybierali jajka... a
te ich dziobały. Może kluczem są kury?
Ale
przecież chciałem pisać o wakacjach na Krecie.
Czasami
myślę, że powinienem mieć prawny zakaz wyjeżdżania na
jakiekolwiek wakacje... ponieważ ściągam jakieś złe moce.
|
Tsunami prawie zmyło Majkę z powierzchni ziemi
|
W
ciągu tych zaledwie siedmiu dni, spowodowałem że Grecję nawiedził
cyklon, który nie tylko był ewenementem w rejonie, w którym
mieszkaliśmy, ale ewenementem w skali całego basenu Morza
Śródziemnego. Ni stąd ni zowąd pojawiła się burza z piorunami
i ulewa nie widziana od wielu lat. A przecież tam od maja nie
spadła nawet jedna kropla deszczu. Nawet barman przestał polewać,
mówiąc w kółko: „katastrof”. Ale to nie wszystko. Miało
miejsce trzęsienie ziemi... pierwszy raz w tym regionie od ponad
czterdziestu lat. W hotelu pojawili się złodzieje, którzy
wchodzili do pokoju w środku nocy, rozpylali jakiś gaz i w spokoju
plądrowali wszystko, zostawiając śpiącym gościom hotelowym tylko
przysłowiowe skarpetki i... dokumenty. Najstarsi pracownicy nigdy z
czymś takim się nie spotkali.
Gdy
jechaliśmy na Santorini, byłem przekonany, że uśpiony od
szesnastego wieku wulkan, z pewnością da o sobie znać. No nie
dał... jednak aż takich mocy nie mam.
Chociaż złe moce zaczęły działać już dużo wcześniej. Dzień przed
wylotem musieliśmy wygenerować tak zwany kod QR. Coś, bez czego
nikt do Grecji nie wjedzie, nie wleci, nie wejdzie... nawet
namaszczony wsparciem biura podróży. Teraz to jeszcze potrzebny
jest wynik testu na wirusa... więc patrząc z perspektywy czasu,
powinienem czuć się szczęśliwcem.
Pół
dnia zajęło nam zalogowanie się na stronę, która taki kod
tworzy. Gdy już się udało, to okazało się, że sam kod będzie
nam dostarczony sms-em tuż po północy dnia, w którym będziemy
lądować. Na Krecie mieliśmy wylądować około pierwszej w nocy. A
co będzie, gdy aplikacja nie zadziała?
Aplikacja
zadziałała, ale przez kilkanaście minut nie mogliśmy się
połączyć z internetem. Nie działało lotniskowe wi-fi, ani
transmisja danych naszego operatora komórkowego. Wszyscy
przechodzili, a my motaliśmy się z odbiorem jakiegoś idiotycznego
obrazka w telefonie. W końcu się udało.
Jednak
zanim do tego doszło, w dniu wylotu Majka zaczęła mi mierzyć
temperaturę. Już z samego rana miałem 37,0. Potem było tylko
gorzej 37,5; 37,7; 37,8. A przecież byłem zupełnie zdrowy. Przed
wyjazdem na lotnisko połknąłem kilka tabletek obniżających
temperaturę. Badanie na bramce lotniska wskazało 34,2 – ufff.
O
tym, że jadę na Kretę, dowiedziałem się kilka dni przed wylotem.
Majka cały czas powtarzała Grecja, Grecja – więc byłem
przekonany, że chodzi o Grecję kontynentalną. Ale przecież nie
miało to wielkiego znaczenia. W końcu miałem siedzieć wyłącznie
przy basenie.
|
Amfiteatr był na terenie hotelu...
|
|
... ruiny również
|
Jednak
gdy tylko zajechaliśmy, Majka zaczęła coś przebąkiwać o jakichś
wycieczkach fakultatywnych. Tak więc zaczęliśmy iść na
kompromisy, co tak czy inaczej zakończyło się pełną realizacją
niecnego planu Majki. Już wcześniej zaplanowała sobie wspomnianą
Santorini, Spinalongę, aquapark w Hersonissos, czy zwiedzanie
miasta... w którym na dobrą sprawę nie było czego zwiedzać.
Pewnego
dnia zaproponowała wyjazd na plażę. Z hotelu, w którym
mieszkaliśmy, trzy razy dziennie wyjeżdżał autokar. Najpierw
zatrzymywał się na plaży, a potem jechał do Hersonissos. Na
plażę, to wolałem iść piechotą. Po pierwsze było to
tylko 800 metrów, a po drugie, nie musieliśmy się dopasowywać do
jakiegokolwiek rozkładu jazdy autokaru.
Ale
tym razem Majka się uparła, że sobie podjedziemy. Gdy chciałem
wysiąść na pierwszym przystanku, złapała mnie za rękę i
powiedziała „poczekaj, jeszcze nie teraz”. Poczekałem...
chociaż przecież doskonale wiedziałem, że ten autokar ma tylko
dwa przystanki. Majka zaplanowała sobie zwiedzenie jakiejś cerkwi i
zakup taniego, regionalnego wina nalewanego do tego co kto ma... na
przykład półlitrowych butelek po wodzie. Nawiązała nawet jakieś
znajomości hotelowe... dostała mapę z zaznaczonymi punktami, które
mamy odwiedzić.
Niestety
Grecy nie za bardzo wiedzą co to jest mapa. Nawigacja w telefonie
pokazywała tylko nasze położenie na białym tle, a ulice w żaden
sposób nie były opisane. Budynki mają tam tylko swoje imiona, bez
żadnych numerów. Nawet nasza przewodniczka po Santorini
powiedziała, że mieszka w domu, który nie ma żadnego adresu...
ani nazwy ulicy, ani numeru adresowego. W związku z tym, nie może
podpisywać żadnych umów, kupować czegokolwiek przez internet...
jej dom w zasadzie nie istnieje.
Podczas
tej podróży dowiedziałem się, że Majka ma jakiegoś świra na
punkcie kapliczek... ogólniej mówiąc, na punkcie wszelkich
budynków związanych z kultem religijnym.
Na
Krecie jest tak, że wiele z tych kapliczek jest otwartych i każdy
może tam sobie wejść. A w środku są ikony, rzeźby, piękne
meble. Nikt tego nie pilnuje.
Tak
więc Majka musiała zajrzeć do każdej budowli przypominającej
kapliczkę. Każdej, choć niektóre z nich okazywały się zwykłymi
toaletami.
|
Kapliczki są nawet przy hotelach
|
Ale
pamiętnego dnia, naszym zadaniem było odnalezienie cerkwi, którą
mieliśmy zaznaczoną na mapie. Ponieważ mapa nie była zbyt
dokładna, a ulice (jak wspomniałem) nie były oznaczone (nawet
pismem greckim), w pewnym momencie stanęliśmy przed odpowiedzeniem
sobie na pytanie „gdzie my teraz jesteśmy?”. Akurat staliśmy
przed pizzerią, w której nie było żywego ducha. Pan pewnie się
ucieszył, że będzie miał klienta... a ja do niego z mapą i
pytaniem. Przyjrzał się dokładnie mapie, podrapał po głowie, po
czym zawołał jakąś dziewczynę (pewnie kelnerkę). Ta również
nie za bardzo mogła się odnaleźć na mapie, ale nagle zaczęła
krzyczeć „Jorgos, Jorgos!”. Jorgos właśnie wsiadał na skuter.
Kto jak kto, ale dostawca pizzy był właśnie tym człowiekiem,
którego potrzebowaliśmy. Spojrzał na mapę i bez wahania
powiedział „tutaj”. Mieliśmy zatem już tylko 1,3 kilometra do
celu wyprawy. Szliśmy i szliśmy... w tym znoju, trudzie i upale –
pod górę. Uszliśmy już przynajmniej dwa kilometry, i nic.
Przeszliśmy kolejny kilometr... nadal nic. I wówczas usłyszałem
słowo, które najbardziej mnie przeraża podczas wszystkich naszych
podróży zagranicznych - „zapytaj”. Nie mam pojęcia jak jest po
angielsku cerkiew, a do tego jeszcze należałoby założyć, że
Greczynka przy kasie w sklepie zna angielski. Majka mówi wówczas do
mnie tak jak do dzieci „nie znasz słowa, to opisz to o czym
mówisz”. W tym momencie wymiękłem. Powiedziałem „zapamiętaj
trzy słowa po angielsku – prawy, sławny i kościół... ale ich
zlepek z pewnością nie oznacza cerkwi – chcesz to idź i
zapytaj”. Poszła... Po chwili wróciła z radością w głosie, że
zaszliśmy już zbyt daleko i musimy kawałek zejść w dół.
Cerkiew będzie po lewej stronie.
Trafiliśmy
na przedszkole.
Do
teraz nie wiem, czy dostawca pizzy wiedział co mówi, czy zwyczajnie
chciał się nas pozbyć. Nie wiem też, o co Majka zapytała panią
w markecie.
Nieco
lepiej było z poszukiwaniem sklepu z winem kupowanym na litry.
Majka już wcześniej mnie przygotowywała – zastanów się, jak
jest po angielsku wino z nalewaka. Na samą myśl robiło mi się
gorąco i zaczynałem poszukiwać takiej małej tableteczki o nazwie
„stoperan”. Czy istnieje angielski odpowiednik słowa „nalewak”?
Czy osoba sprzedająca wino z nalewaka, wie jak to coś się nazywa?
Sprawa
okazała się o tyle prosta, że pani sprzedawczyni całkiem dobrze
mówiła po polsku, a pomiędzy wszelkiej maści kubkami, mydełkami,
oliwkami i figurkami udającymi brąz lub marmur, udało nam się
wypatrzyć kurek. No i z tego kurka nie płynęła woda, tylko
alkohol. Nie było to wino, tylko rakija... zwana przez tutejszych
„raki”. Kupiliśmy.
Opiszę
może trochę trunki, które dano nam skosztować w ramach „all
inclusive”.
Wybraliśmy
hotel ze średniej półki... nie za drogi, nie za tani. Chociaż
gdybym ja go prowadził, to za te niewielkie (nawet dla Polaka)
pieniądze nazwałbym go „Hotelem emeryta”. Dlatego, że emeryt
mało je, jeszcze mniej pije... cieszy się, że go zawiozą i
odwiozą na plażę. Pozostałych bym nie przyjmował, aby nie
zwiększać kosztów.
Majka
była chyba kiepskim klientem, bo piła za dwóch i jadła za trzech.
Ja tylko piłem za trzech. Chociaż ten ich alkohol nie kopał. Do
wyboru mieliśmy piwo, wino (białe, czerwone – tylko wytrawne),
brandy (wszyscy pili z colą), rakiję (czyli raki with sprite), i
ouzo (mówi się quzo z akcentem na „u”) najlepiej z wodą.
Majka
zagustowała w winie. Dla mnie było ono kwaśne i pasowało najwyżej
do obiadu. Gdy pierwszy raz spróbowałem „raki”, to stwierdziłem
że jest to bimber cuchnący denaturatem. Po trzech dniach zmieniłem
zdanie... a na pożegnanie kupiłem sobie pół literka jako
wspomnienie.
Majka
w hotelu nie potrzebowała mojej pomocy. Gdy trzeciego dnia poprosiła
mnie, abym przyniósł jej kolejne wino, powiedziałem „Majka, to
jest proste... white wine – możesz dodać please”. Wiedziałem,
że jak Majce wjadę na ambicję (chociaż mi też jest trudno
wymówić white wine), to nie odpuści. Tak więc poszła. Barman
puścił do niej oko i powiedział po polsku „po prostu białe
wino”.
Innym
razem poszedłem po lody po kolacji, ale nie mogłem znaleźć
łyżeczek. Powiedziałem do Majki, że chyba zjemy je widelcem.
Stwierdziła, że ona to załatwi. Po trzech minutach wróciła z
dwiema łyżeczkami. Zapytałem - co powiedziałaś? Jak to co?
Lody, łyżeczka, ice cream... OK? Ma dar dziewczyna.
Nie
jest to moje zdanie, ale osób, które mieszkają na Krecie. W tej
chwili Polacy ratują turystykę na tej wyspie... do spółki z
Francuzami. Hotel, w którym mieszkaliśmy był zawsze postrzegany
jako miejsce wypoczynku głównie Polaków i Rosjan. Tym razem nie
było ani jednego Rosjanina, żadnego Anglika... było paru Niemców.
Spotkaliśmy też trzy Ukrainki – od kilku lat mieszkające w
Polsce. Niedaleko Hersonissos i Heraklionu jest taka miejscowość
Chania. Mekka Anglików. W tej chwili wszystko jest tam pozamykane –
hotele, restauracje, sklepy, wypożyczalnie samochodów.
Gdyby
ktokolwiek mnie zapytał „czy było warto?”, to bez namysłu
odpowiedziałbym, że „tak”. Tyle tylko, że ja mam taki wehikuł
czasu, który przenosi mnie o tydzień lub dwa. Wcale nie jestem
przekonany, czy faktycznie byłem na Krecie. Być może mam tylko
wspomnienia.
To
jeszcze napiszę, jakie są moje najmilsze wspomnienia.
Plaże...
a dokładniej morze. Same plaże wcale nie są ciekawe. Bardziej
przypominają plac budowy. Kamienie, żwir... co kilkaset metrów
trochę piasku, który pozwala, że stopy nie będą za bardzo
poranione – jednak w żaden sposób nie przypomina to piaszczystego
wybrzeża Bałtyku.
Ale
są też skały, piękne klify, nieskazitelnie czysta toń ciepłej,
turkusowej wody, o takiej wyporności, że nie da się utopić.
Pływałem w Morzu Egejskim przez kilkadziesiąt minut. Sto metrów
od brzegu, ze świadomością, że pode mną jest kilkunastometrowa
otchłań – a przecież wcale nie jestem dobrym pływakiem.
Zrobiłem
siku w Morzu Egejskim. Wydaje się to obrzydliwe, ale w danym
momencie czułem się cząstką tego ekosystemu. Było to na
Spinalondze – wyspie, która dla Greków jest jednocześnie ich
atrakcją turystyczną, jak też powodem do wstydu, gdyż jeszcze do
lat sześćdziesiątych poprzedniego wieku, były tam osadzane osoby
chore na trąd. Rodzina takich chorych też tam mogła pojechać.
Tyle tylko, że sprzedawano jedynie bilet w jedną stronę. Myślę,
że byłbym gotów taki bilet kupić. Piękne miejsce.
|
Spinalonga
|
|
Trochę jak z "Uwierz w ducha"
|
|
Piękne wspomnienie
|
Z
kolei Santorini mnie nie zachwyciła. Od razu się przyznam, że
byłem chyba jedyną osobą z naszej grupy, która miała takie
odczucia.
|
Podróż na Santorini
|
|
Te domki wszystkich zachwycają
|
|
Ceny wynajmu pokoju dochodzą do 6 tys. EUR za dobę |
Przemierzyłem
z Majką wiele kilometrów wzdłuż plaży. Jednego dnia na wschód,
innego na zachód. Znajdowaliśmy zatoczki... laguny mające nie
więcej niż dziesięć metrów szerokości. To były małe plaże,
tylko dla nas. Pewnie dlatego, że był to wrzesień, a do tego
Rosjanie i Anglicy nie dopisali.
Jednego
dnia doszliśmy do plaży naturystów. Majka mówi, że nie rozumie
takiej potrzeby obnażania się... ale żurawia zapuszczała. Ja bym
tam chętnie poszedł. Trudno się wypowiadać, jeżeli czegoś się
nie doświadczyło.
Po
takich rozmyślaniach, może niezręcznie jest pisać o systemie
pieczy zastępczej w Grecji. Ale właściwie nie ma o czym pisać.
W
Grecji bardzo ważna jest rodzina. Małżeństwo jest pewnego rodzaju
firmą, w którą inwestują rodzice, rodzeństwo, ciotki i nie
wiadomo kto jeszcze i w zasadzie dlaczego. I chociaż istnieje coś
takiego jak rozwód, to jest on rzadko spotykany. Małżeństwo aż
po grób... a przy okazji skoki na boki.
Domy
starców, pogodnej jesieni, seniora (jakkolwiek by je zwać) –
praktycznie nie istnieją. Oddanie starszej osoby do takiej placowki,
jest ujmą na honorze rodziny.
Zapytaliśmy
kilka osób o domy dziecka, rodzicielstwo zastępcze, ośrodki
adopcyjne. Nikt nic nie wiedział. Pewnie istnieją takie instytucje
i takie rodziny. Ale pewnie jest to dokładnie tak, jak z domami
starców. Opiekę nad dziećmi w większości przypadków przejmuje
rodzina.
Jednak
mimo tak dużego przywiązania do rodziny i jej wartości rozumianej
jako mama, tata i dzieci – istnieje ogromna tolerancja wszystkiego,
co od tego schematu odbiega.
Przed
wyjazdem na te wakacje, dostałem w prezencie od mojej szwagierki,
bluzkę. Podobno męska, ładny kolor, dobrze się w niej czułem.
Chociaż na zdjęciach wyglądam trochę dziwnie... zwłaszcza z
damską torebką Majki. Ale chyba tylko ja to zauważyłem.