Ten tekst przeczytasz w 37 minut.
|
Waleria - zdjęcie poglądowe |
Zawsze jest tak, że zanim zabiorę się
do pisania jakiegoś tekstu, wcześniej mam przemyślany na niego
plan. Pewnego rodzaju schemat blokowy, który krok po kroku
realizuję. I nawet jak stosuję rozmaite dygresje, to one też są
po coś. Majka ma na ten temat zupełnie inne zdanie, o czym już
wielokrotnie pisałem. Tym razem będzie mogła sobie na mnie
poużywać, bo spodziewam się sporo chaosu.
Kilka tygodni temu, jedna z
komentujących osób zaproponowała, abym napisał coś na temat:
„Jak zostać rodzicem zastępczym?”. Pomyślałem wtedy, że
sprawa jest bardzo prosta. Wystarczy zebrać do kupy kilka faktów,
podeprzeć się jakimś szczegółem, podać kilka przykładów i
tekst jest. Jednak jak zacząłem wgłębiać się w temat, to
okazało się, że w zasadzie to ja niewiele wiem. Albo inaczej –
wiem jak jest u nas (chociaż pewnie też nie do końca).
Stwierdziłem zatem, że wystarczy jak napiszę, że trzeba odnaleźć
w internecie stronę organizatora pieczy zastępczej ze swojego
terenu i tam będzie wszystko opisane.
Co do zasady, zdania nie zmieniam.
Spróbuję jednak opisać to, czego tam nie ma. A myślę, że nie ma
tam próby zmuszenia czytelnika do zastanowienia się czy aby na
pewno chce zostać rodzicem zastępczym. Gdy usiłuję przypomnieć
sobie rozmaite akcje mające propagować pieczę zastępczą, to po
przefiltrowaniu mniej znaczących fragmentów wychodzi mi zawsze to
samo hasło: „Zostań rodzicem zastępczym!”. Być może jest to
właśnie zdanie zmuszające do refleksji i prób sięgnięcia
głębiej. Może tak, chociaż te odfiltrowane fragmenty raczej
bazują na słowie „pomóż” i nie skupiają się na tym, co z
tego będzie miała agitowana osoba (nie myślę tutaj zupełnie o
sprawach materialnych).
Próbując wymyślić jakiś plan
działania, naszła mnie myśl czy aby przypadkiem tym tematem nie
zająłem się już kiedyś i wystarczy dodać post zatytułowany:
„Errata do tekstu z dnia ...”. Wrzuciłem więc w wyszukiwarkę
tego bloga hasło „Zostań rodzicem zastępczym” i – o zgrozo –
pojawiło się ono nawet jako tytuł całego posta. Pomyślałem
sobie, że być może te kilka lat temu byłem natarczywym agitatorem
głoszącym peany na temat pieczy zastępczej, pokazując tylko
jedną, jasną jej stronę. Na szczęście okazało się, że nie.
Tytuł był chyba pewnego rodzaju prowokacją. Nie udało mi się
przebrnąć przez całość, bo tekst był niemiłosiernie długi i
większość fragmentów pominąłem. W każdym razie w podsumowaniu
napisałem, że zostałem ojcem zastępczym, żeby nie spłynąć
jakimś lejkiem.
A propos długości tekstów – teraz
będzie taka dygresja nielubiana przez Majkę. Pomyślałem sobie
jakiś czas temu, że zamiast robić długie wpisy co kilka tygodni,
lepszym rozwiązaniem (ku ogólnemu zadowoleniu) będzie dzielenie
się swoimi uwagami choćby raz w tygodniu, ale w dużo bardziej
okrojonej formie. Po pierwsze takie są teraz trendy, a po drugie –
sam najchętniej czytam coś, co w nagłówku ma napisane: „Ten
tekst przeczytasz w czasie krótszym niż jedna minuta”. Ale ciągle
się jednak waham. Głównie chodzi o to, że opisując bieżące
sytuacje, byłbym bardziej identyfikowalny. W dzisiejszym wpisie
przedstawię zarówno to, co miało miejsce dziesięć lat temu, jak
i wczoraj. Mało kto odnajdzie tutaj siebie albo swoje dziecko. Do
tego, przez tak długi tekst jest w stanie przebrnąć tylko ktoś,
kto jest zainteresowany pozostaniem rodzicem zastępczym. Ten, który
nie ma takich planów (poza kilkoma wyjątkami) albo już nim jest,
spożytkuje wolny czas w nieco inny sposób. Problem polega bowiem na
tym, że fajnie czyta się o kimś, a dużo gorzej o sobie. Nie każdy
ma odpowiedni dystans do siebie, a niektórym wręcz wydaje się, że
tego bloga czytają wszyscy jego sąsiedzi i doskonale wiedzą, że
opisuję jego przypadek.
No to przechodzę do tematu. Postaram
się podzielić wszystko na pewne grupy – takie mniejsze chaosiki.
Może będzie przejrzyściej.
Od czego zacząć
Pewnie każdy pomyśli, że od
odwiedzenia lokalnego organizatora pieczy zastępczej – czyli
jakiegoś PCPR-u, MOPS-u, MOPR-u. A przynajmniej od odwiedzenia jego
strony internetowej (co zresztą sam we wstępie zasugerowałem).
Ja jednak zaproponowałbym
odpowiedzenie sobie na jedno podstawowe pytanie: „Dlaczego chcę
zostać rodzicem zastępczym?”. Jest to zatem pytanie o motywacje,
które zapewne zostanie zadane na pierwszym spotkaniu w siedzibie
organizatora pieczy.
Osoby, które w swojej ocenie
stwierdzą, że piecza zastępcza jest dla nich, czeka
kilkutygodniowa przygoda zakończona otrzymaniem (lub nie)
kwalifikacji do pozostania rodzicem zastępczym w jakiejś formie –
rodzica niezawodowego, zawodowego, zawodowego w charakterze pogotowia
rodzinnego albo rodzinnego domu dziecka. Można też otrzymać
kwalifikację do pełnienia funkcji rodziny zawodowej pomocowej,
która tylko czasowo zajmuje się dziećmi z innych rodzin
zastępczych (w sytuacjach wyjątkowych – choroby, urlopu,
pogrzebu, wesela czy też zwyczajnej potrzeby kilkudniowego oddechu).
Nie znam przypadku wspomnianego na końcu, ale gdybym był
organizatorem pieczy zastępczej, to istnienie takiej rodziny
uznałbym za priorytet. Nie będę tutaj tego tematu rozwijał, bo
nie ma sensu. Przez jakiś czas mieliśmy taką rodzinę dla naszych
dzieci i bardzo to sobie chwaliliśmy. Być może za jakiś czas
będzie to również jakaś opcja dla Majki i dla mnie. Czas pokaże.
Jak wyżej wspomniałem, warunkiem
uzyskania kwalifikacji do pozostania rodzicem zastępczym jest
ukończenie odpowiedniego szkolenia, a warunkiem przystąpienia do
niego jest dostarczenie kilku niezbędnych zaświadczeń.
Myślę, że może to się różnić w
poszczególnych częściach kraju, ponieważ ustawa o pieczy
zastępczej (która jest pewnego rodzaju konstytucją rodzica
zastępczego) nie precyzuje szczegółów. Może więc być tak, że
przed przystąpieniem do szkolenia trzeba zaliczyć testy
psychologiczne, a w innym przypadku wystarczy krótka rozmowa z
psychologiem albo tylko osobą rekrutującą do szkolenia. Może
zaistnieć potrzeba dostarczenia zaświadczenia od psychiatry.
Chociaż teraz może w wielu miejscach nie jest to potrzebne. Bo co o
mnie wie psychiatra, który pierwszy raz widzi mnie na oczy. Podobnie
jest z lekarzem rodzinnym, który ma wydać zaświadczenie, że dana
osoba nadaje się do pełnienia funkcji rodzica zastępczego. Niby
zna swojego pacjenta, a przynajmniej wie co mu dolega. Ale nie wie
czy jakaś choroba skreśla go w kandydowaniu do fotela rodzica
zastępczego. Bo weźmy dla przykładu taką Majkę. Jest po ciężkiej
chorobie neurologicznej i nawet ja do końca nie wiem czy jest już z
nią wszystko w porządku. A lekarz ma napisać, że się nadaje –
no napisał.
Za to z pewnością trzeba mieć
nieposzlakowaną opinię społeczną. Trzeba dostarczyć
zaświadczenie o niekaralności i nie można mieć zadłużeń
alimentacyjnych. Niby sprawa prosta, ale ...
No właśnie – ta potrzeba
przedstawienia zaświadczenia zaczyna mnie trochę irytować. Cel
jako taki jest w zasadzie słuszny, bo przecież kryminalista nie
powinien mieć możliwości opiekowania się dziećmi. Zgoda? Zapewne
każdy odpowie, że „tak” i trzeba się pofatygować do sądu w
celu uzyskania papierowego potwierdzenia nieposzlakowanej opinii.
No to zobaczmy na czym to polega.
Niedawno weszła w życie ustawa wymuszająca na wszystkich osobach
pracujących z dziećmi przedstawienia zaświadczenia o niekaralności
w myśl paragrafów, których nie będę przytaczał, ale chodzi
między innymi o odfiltrowanie pedofilów i innych dewiantów
seksualnych. Niedawno musiałem się po takie zaświadczenie
pofatygować, chociaż przecież wciąż sprawuję pieczę zastępczą
nad trójką niemowlaków. Majka jeszcze nie musi i nie dopytujemy,
kiedy nastąpi ten dzień, w którym będzie zobowiązana pokazać
zaświadczenie z sądu, że nie jest pedofilką. Nie o to jednak
chodzi.
Pojechałem do sądu. Miejsc
parkingowych jak na lekarstwo i oczywiście wszystkie zajęte.
Najbliższy parking kilka kilometrów dalej i wszędzie zakaz
parkowania, a nawet zatrzymywania się. No to stanąłem tam gdzie
wszyscy – na poboczu, w terenie błotnym. Kolejka po otrzymanie
zaświadczenia była nieco ponad godzinna, ale każdy wchodzący był
z uśmiechem informowany co ma dalej zrobić. Najpierw udać się do
kasy, potem wypełnić druk, a na końcu stanąć w długiej kolejce.
A w tej kolejce był cały przekrój społeczeństwa – nauczyciele,
przedszkolanki, katecheci, studenci – wszyscy mający jakikolwiek
kontakt z dziećmi. W wypełnianym druku była pozycja „Cel
składanej deklaracji” (czy jakoś tak). Każdy wpisywał co
chciał, chociaż nie miało to żadnego znaczenia. Pani w okienku
wstukiwała z klawiatury pesel delikwenta i jak system jej pokazał,
że nie jest karany (za cokolwiek) to przybijała stempelek. Ja na
wszelki wypadek w celu złożenia wniosku zaznaczyłem, że chodzi
też o pedofilię, abym przypadkiem nie musiał za parę dni znowu
przechodzić tej samej ścieżki.
Wracając do samochodu zapłaciłem
jeszcze dodatkowo stówkę za niewłaściwe parkowanie w terenie
zielonym (bo z tego błota parę źdźbeł wystawało). Pan nie
zdążył założyć blokady, więc zaoszczędziłem 50 złotych, a
pani tylko zapytała czy chcę taniej z punktem karnym, czy drożej
bez. Wszyscy byli bardzo mili (również ja), więc interes się
kręci. Każdy zadowolony.
Zastanawiam się tylko czy nie łatwiej
byłoby, aby odpowiednie instytucje miały wgląd do tego systemu o
niekaralności w każdej chwili (przecież bez problemu bym się na
to zgodził), tym bardziej, że odpowiedź jest zero-jedynkowa –
„tak” albo „nie”. Obecny system będzie na mnie wymuszał
przedstawienie takiego zaświadczenia co dwa lata (chyba dwa – nie
sprawdzałem tego, tylko usłyszałem).
Wracając do mojego mandatu za
parkowanie. Nie przesądził on o tym, że już po chwili dostałem
wpis do Krajowego Rejestru Karnego, bo mandaty się nie liczą. Ale
przecież tuż po wyjściu z sądu mógłbym dokonać jakiegoś
wykroczenia, za które stempelka od miłej pani bym nie dostał. I
wbrew pozorom jest to często podnoszony problem osób, które chcą
zostać rodzicami zastępczymi (zwłaszcza spokrewnionymi). Bo jak
mówią, ukaranym można być za niewinność, a potem trzeba czekać
trzy lata na wymazanie kary. I nawet się z tym zgodzę, bo
kilkadziesiąt lat temu sam byłem karany. Były to czasy, gdy dobro
państwa było najwyższym prawem i chadzało się na szkolenia
wojskowe. Miałem wówczas dwójkę dzieci, a trzecie było w drodze.
Majka nie pracowała, a ja byłem (jak to się wtedy nazywało)
jedynym żywicielem rodziny. W nagrodę zostałem powołany na
półroczne szkolenie z ofertą pozostania oficerem rezerwy. Była to
nagroda za wysokie noty uzyskane w dotychczasowych szkoleniach, a
oferta nie do odrzucenia. Za to odrzucone było moje odwołanie, a
brak entuzjazmu na proponowaną nagrodę ukarany grzywną. Jedyny
plus jest taki, że zatarcie grzywny następuje już po roku.
Wracam do tematu.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że
na „dzień dobry” trzeba będzie poddać się rozmaitym testom
psychologicznym. Gdy my zaczynaliśmy swoją przygodę z pieczą
zastępczą, testy były na samym końcu. Wydaje mi się, że były
to lepsze czasy – w sensie – bardziej zachęcające do pozostania
rodzicem zastępczym. Teraz chyba bym nie został zakwalifikowany
nawet na szkolenie. To znaczy, teraz to pewnie bym został (bo już
wiem co i jak), ale te dwanaście lat temu – niekoniecznie.
Majka zapewne zrobiła wówczas dobre
wrażenie swoim zainteresowaniem i pierwszymi rozmowami z naszym
organizatorem pieczy zastępczej. Mnie przedstawiła jako osobę
głęboko introwertyczną, mającą problemy z wyrażaniem swoich
emocji – aczkolwiek bardzo rodzinną i opiekuńczą. Wtedy to
wystarczyło. Teraz pewnie zostałbym odebrany jako autystyczna
połówka hipotetycznej rodziny zastępczej.
Jak przewidziała Majka, pierwszego
wrażenia dobrego nie zrobiłem (przynajmniej w swoim mniemaniu).
Pomijając moje cechy osobowościowe, po raz pierwszy pojawiłem się
w całym tym systemie dopiero na pierwszym spotkaniu w ramach
szkolenia dla rodziców zastępczych. Teraz taka sytuacja jest chyba
niemożliwa. Nie miałem dobrego humoru, bo Majka zaciągnęła mnie
do pierwszej ławki. Sam zawsze siadam w ostatniej (ponieważ w
przypadku jakichkolwiek pytań, zawsze mam czas na przemyślenie
odpowiedzi), ale przecież nie wypadało się rozdzielić. Moja
niechęć do pierwszych ławek wynika chyba z jakiejś traumy z
czasów wczesno-małżeńskich, kiedy to jeszcze chadzaliśmy do
kościoła, a Majka ciągnęła mnie prawie pod sam ołtarz. No i
nigdy nie wiedziałem kiedy wstać, usiąść czy uklęknąć.
Na szkoleniu tego problemu nie miałem,
ale było jeszcze gorzej. Jakimś dziwnym trafem akurat zatkały mi
się uszy i na wizytę u laryngologa byłem zapisany za kilka tygodni
(no może dni). W każdym razie pożyczyłem od mojej teściowej
aparat słuchowy i chyba było jeszcze gorzej. Słyszałem dzieci
grające w piłkę poza budynkiem, a na pytania osób prowadzących
robiłem gamgowatą minę, bo nie do końca wiedziałem czy to są
ich słowa, czy te dochodzące zza ściany. Być może przebrnąłem
przez wszystko tylko dlatego, że brakowało pogotowi rodzinnych.
Teraz jeszcze bardziej brakuje, a do tego pojawiły się dodatkowe
paragrafy, które w jeszcze większym zakresie uwypuklają problem.
Na przestrzeni lat nie zmieniły się
testy psychologiczne. Są one różne, ale chyba wszystkie są
również testem na inteligencję. Pewnym potwierdzeniem mojej tezy
jest to, że rodzice biologiczni naszych dzieci zawsze uważają, że
odpowiedzieli rewelacyjnie, a potem okazuje się, że wyszła
masakra. Jest wiele pytań o to samo, w różny sposób zadany. Jest
wiele pytań nie wprost albo z podwójnym przeczeniem. Są pytania,
na które chciałoby się wypowiedzieć, a nie tylko odpowiedzieć
„tak-nie” albo „zawsze – rzadko – często - nigdy”. Majka
ma w zwyczaju dopisywanie czegoś na marginesie, ja nigdy – uważam,
że nie ma to znaczenia. Wnioski i końcowa ocena jest zapewne
wynikiem jakiegoś algorytmu, a nie sztucznej inteligencji czytającej
na marginesie (a nawet zwykłej inteligencji).
Lepiej więc odpowiadać zgodnie z
prawdą i nie dorabiać myśli, których nie można dopowiedzieć.
Najważniejsze to zrozumieć pytanie. Czasu jest dużo, nawet jak dla
mnie.
Może kilka przykładowych pytań:
Czy nigdy nie skłamałeś? Czy nigdy
niczego nie ukradłeś?
Każdy kiedyś minął się z prawdą
albo zabrał odruchowo choćby spinacz do papieru, który do niego
nie należał. Odpowiedź jest więc prosta, ale dla wielu osób
nieoczywista.
Ja mam problem z pytaniem: „Czy nigdy
się nie spóźniłeś?” Zawsze odpowiadam, że oczywiście były
sytuacje gdy się spóźniłem. Chociaż pomijając spóźnienia
naszych państwowych kolei, to takiej sytuacji nie pamiętam. No, ale
lepiej nie wyjść na autystyka.
Warto też uważać na pytania
sugerujące empatię albo altruizm.
Osobiście uważam, że altruizm nie
istnieje. Nie wiem czy mam tak silne argumenty, czy dar
przekonywania, ale nawet Majka i nasze dzieci skłaniają się teraz
ku tej tezie. Każde nasze (ludzkie) działanie teoretycznie
bezinteresowne, daje nam jakąś korzyść. Choćby to, że czujemy
się lepsi. Nikt nie musi nam mówić, że jesteśmy fajni – sami
czujemy się wtedy fajni. Choćby wówczas, gdy finansowo
opiekujemy się myszoskoczkiem w zoo albo darujemy komuś „szlachetną
paczkę”. Wtedy gdy pomagamy starszej pani wejść do autobusu czy
też z bolącym kręgosłupem wnieść młodej mamie wózek z
dzieckiem po schodach. Czy robimy to bezinteresownie? Nie – tak
zostaliśmy wychowani i gdybyśmy postąpili inaczej, to czulibyśmy
się z tym źle. Dzieci też przecież mamy dla siebie (nawet te w
pieczy), więc rację przyznaję niektórym z nich, które twierdzą,
że na świat się nie prosiły.
Nie będę teraz dalej zgłębiał tego
tematu, ale patrząc na współczesny model wychowywania dzieci,
obecne pokolenie młodych rodziców może mieć na starość
przechlapane.
Wracając do testów – pojawiają się
pytania typu: „Czy zdarza się, że darujesz osobie kwestującej
jakiś datek?”. Lepiej w takich sytuacjach wstrzymać się od
rozważań i odpowiedzieć „tak”. Bo przecież trudno na
marginesie opisać dlaczego nie daję albo dlaczego daję. Ja dla
przykładu daję. Ale nie dlatego, że chcę komuś pomóc. Nawet nie
dlatego, że poczuję się lepiej. Gdy jakieś dziecko zbiera na
cokolwiek, to nie chcę wyjść na beznamiętnego dupka. Nie wiem co
chcę mu pokazać – że warto być dorosłym, a może nagrodą jest
jego uśmiech. W każdym razie altruistą się nie czuję. Za to
ktoś, kto nie wspomaga bezdomnego na ulicy, może być nie tylko
empatyczną osobą, ale również niosącą wielu innym ludziom
ogromną pomoc. A w teście wyjdzie jak wyjdzie.
Bywają też pytania typu: „Czy można
przekraczać prawo?” Też lepiej nie kombinować i odpowiedzieć,
że „nie”. Zresztą ja też uważam, że po to jest prawo, aby je
przestrzegać. I chociaż w opisanej wcześniej sytuacji przed sądem
świadomie je złamałem, to nie znaczy, że chciałbym w tej kwestii
dyskutować. Zupełnie innej odpowiedzi należałoby udzielić na
pytanie: „Czy przekroczyłeś kiedyś prawo?”.
Albo pytanie o emocje związane z
widokiem sarny we wnykach. Czuję w tym momencie żal i zbiera mi się
na płacz czy nie? Jak się rozpłaczę to jej nie pomogę, a jak
zachowam zimną krew to w teście mogę wyjść na osobę mało
empatyczną. Bo już nie ma odpowiedzi, że ją uwolnię albo chociaż
zadzwonię pod 112.
Trzeba też uważać z testem rysowania
drzewa. Absolutnie żadnych kwiatków, dziupli i wiewiórek.
Nie mam pojęcia jaki wpływ mają
wyniki testów na zakwalifikowanie do odbycia szkolenia dla rodzin
zastępczych, a nawet do uzyskania kwalifikacji po odbytym szkoleniu.
Mam tylko nadzieję, że są jedynie elementem uzupełniającym, a
psycholodzy zdają sobie sprawę z tego, że socjo- i psychopaci
zdają takie testy z wyróżnieniem.
Motywacje
Jest to najpewniej pierwsza rzecz, o
którą kandydaci na rodziców zastępczy zostaną zapytani. Warto
zatem przygotować sobie odpowiedź. I nawet jak do końca się nie
wie, to nie odpowiadać: „nie wiem”.
Gdybym ja te kilkanaście lat temu
odpowiedział to co myślę, to brzmiałoby to mniej więcej tak: „Bo
Majka tak wymyśliła, a mi to wcale nie przeszkadza”. Nie byłaby
to dobra odpowiedź, chociaż i tak lepsza niż: „Bo ja tak kocham
dzieci, że chcę im oddać całe swoje życie”.
Życie kreśli bardzo różne
scenariusze i nawet jak coś nam się wydaje, to potem okazuje się
być zupełnie inaczej. Majka oczekując mojej aprobaty te dwanaście
lat temu, chciała tylko, abym w weekend pozwolił jej pospać nieco
dłużej oraz zajął się jakimś dzieckiem, gdy ona z innym pójdzie
do lekarza albo na rozprawę do sądu. A teraz okazuje się, że to
bardziej ona jest mi do pomocy, niż ja jej.
W każdym razie lepiej unikać nuty
misyjności. Gdzieś tam na jednym z pierwszych miejsc musi być
własne dobro i spełnianie własnych potrzeb. I wcale nie piszę
tego tylko na potrzeby zaliczenia jakiegoś testu czy rozmowy z
psychologiem. Uważam, że jeżeli ktoś ma zamiar bezgranicznie
poświęcić się jakimś „biednym sierotkom” licząc na to, że
karma wraca, to niech sobie od razu podaruje całą tę pieczę
zastępczą i zajmie czymś innym. Po pierwsze biednych sierotek w
tym systemie nie ma (poza wyjątkami potwierdzającymi regułę –
prawie wszystkie mają matkę i ojca), a po drugie jeśli ktoś
liczy, że to biedne dziecko kiedyś mu się odwdzięczy ciepłem i
miłością, to może się srogo zawieść. Lepiej więc nastawiać
się na zadaniowość i traktować pieczę zastępczą bardziej jak
pasję, niż misję. Można to sobie razem łączyć, ale nie
oczekując zbyt wiele.
Jest jeszcze jedna motywacja, która w
niektórych rejonach kraju jest już jak najbardziej akceptowalna, a
nawet pożądana. I to zupełnie oficjalnie. Chodzi o motywację
adopcyjną. Jeszcze kilka lat temu była ona uznawana za obchodzenie
adopcji i przez wielu potępiana. Czasy się jednak zmieniają i
rozmaite ośrodki (zarówno adopcyjne jak też pomocy rodzinie)
wprost mówią zgłaszającym się do nich parom (albo singlom), że
jest jeszcze druga droga. Jest to moim zdaniem bardzo uczciwe.
Przyszli rodzice są w pełni świadomi podejmowanego ryzyka, a czas
przebywania dziecka w takich rodzinach jak nasza, skraca się do
minimum.
Zawsze broniłem się przed nazywaniem
pogotowia rodzinnego – przechowalnią. Nadal tak nie uważam i
takiego określenia bym nie użył. Ale jednak coś w tym jest.
Owszem, starszym dzieciom pokazujemy pewien model rodziny. Pozwalamy
im przez jakiś czas zaistnieć w lepszym świecie niż ten, w którym
żyły dotychczas. Z kolei maluchy są lepiej zaopiekowane i lepiej
zdiagnozowane. Szybciej i z lepszym skutkiem uczą się nawiązywać
więzi, która to umiejętność będzie niezbędna po przejściu do
innej rodziny.
Ale prawdą jest, że każde z nich ma
szansę na coś dużo lepszego. I ten czas oczekiwania trzeba
zmniejszyć do minimum.
Niby o tym wiedziałem. Niby zdawałem
sobie sprawę z tego, że dzieci najbardziej rozkwitają dopiero
wtedy, gdy od nas odchodzą. Ale dopiero teraz, kiedy rygorystycznie
trzymamy się ustawowej trójki dzieci, dociera do mnie jak wielka
jest różnica między tą trójką, a czwórką, piątką... nie
mówiąc o rodzinach opiekujących się kilkunastoma dziećmi. Majka
niedawno była na pewnego rodzaju sympozjum zorganizowanym przez nasz
obecny ośrodek adopcyjny. Ja zostałem z dziećmi, bo ta rola
najbardziej mi odpowiada. Majka może jeszcze nie jest tak sprawna
fizycznie jak kiedyś, ale z pewnością jest tak samo wygadana jak
dawniej (a może jeszcze bardziej) i na funkcję eksperta pieczy
zastępczej jest wręcz skazana.
Na tej konferencji nie było żadnego
pogotowia rodzinnego opiekującego się mniejszą ilością dzieci
niż piątką – większość zbliżała się do dziesiątki. W
takich sytuacjach publiczność krzyczy „Wow!” i bije brawo, a ja
sobie myślę: „Boże, ilu tu ignorantów”.
Pewnie już o tym pisałem... a może
nie. Może nie miałem tyle odwagi. Uważam, że pogotowie rodzinne
opiekujące się dziećmi, których ilość zbliża się do
dziesiątki, jest gorsze niż dom dziecka. Sami mieliśmy kiedyś
siódemkę i patrząc z perspektywy czasu, z pełną
odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że to już była
przechowalnia. Było to funkcjonowanie na granicy wydolności –
fizycznej, psychicznej i emocjonalnej. Niektórzy mówią, że
pogotowie rodzinne to taka rodzina wielodzietna. Nie ma w tym krzty
prawdy. W rodzinie wielodzietnej, dzieci łączą wzajemne więzi i
istnieją różnice wieku. W pogotowiu wszystko jest dziełem
przypadku, dzieci się zmieniają. Te już trochę ogarnięte w końcu
odchodzą, a w ich miejsce pojawiają się kolejne – w mniejszym
lub większym stopniu zaburzone i z mniejszą lub większą traumą.
Dom dziecka różni się od przepełnionego pogotowia rodzinnego tym,
że w placówce pracownicy po prostu przychodzą do pracy. Rodzice
zastępczy pogotowia rodzinnego są w nim przez całą dobę. Można
powiedzieć, że przez całą dobę pracują. Owszem – można mieć
wolontariuszy. My z nich zrezygnowaliśmy, bo więcej było z nimi
kłopotu niż pożytku. Przychodzili jak im się podobało, a gdy
faktycznie byli potrzebni to nie mieli czasu. Zresztą taki mechanizm
trudno pogodzić z ideą jednego opiekuna. Zwłaszcza takiego, który
cały czas odpowiada na zgłaszane przez dzieci potrzeby.
Pisałem kiedyś o mamie Beni, która
się poddała. Jednym z powodów było to, że przez pół roku
chodziła niewyspana. Wczorajszej nocy wstawałem sześć razy do
Walerii (jeszcze o niej wspomnę) i dwa do Luny. Miałem tylko je
dwie pod opieką. A potem był dzień. i będzie kolejny. Potem
kolejny tydzień i miesiąc. W naszej rodzinie zastępczej dwie osoby
czuwają nad snem trójki dzieci. W ciągu dnia, dwie osoby dzielą
się opieką też tylko nad trójką dzieci. Ja do tego mam pracę
zdalną, więc można bez większego problemu ogarnąć wszystkie
sądy, lekarzy, rodziców biologicznych, PCPR-y i nie wiadomo co
jeszcze. Nawet można odespać nieprzespaną noc.
Ciekawy jestem czy ktoś się
zastanawia, co się dzieje w pogotowiach rodzinnych w nocy, w których
jeden z rodziców pracuje na etacie od siódmej, a dzieci jest
kilkoro. Mam wrażenie, że jest to jakiegoś rodzaju temat tabu, bo
nikt o to nie pyta i nikt się tym nie chwali. A odpowiedź jest
pewnie bardzo prosta – dzieci przestają zgłaszać swoje potrzeby.
Podsumowując, motywacja do pozostania
rodzicem zastępczym jest rzeczą kluczową i wydaje mi się, że
najważniejsze jest uczciwe określenie się przed samym sobą.
Zresztą powyższe rozważania są tylko moimi przemyśleniami, a na
szkoleniach można się spotkać z zupełnie innym podejściem. Dla
przykładu słyszałem o podziale na cztery kategorie: motywację
altruistyczną, kompensacyjną, ekonomiczną i adopcyjną. Pytanie
tylko, która z nich jest pożądana przez organizatora pieczy
zastępczej? Gdybym miał się do tego odnieść, to musiałbym
stwierdzić, że skoro altruizm nie istnieje, to pierwsza propozycja
odpada, bo też nie ma racji bytu. Kompensacyjna jest raczej mało
pożądana, bo niby co ma kompensować – jakąś stratę,
niepowodzenie? Ekonomiczna choć może uzasadniona, to jednak w tej
materii nie o kasę powinno chodzić, a adopcyjna co do zasady jest
niezgodna z samą ideą pieczy zastępczej.
Zostanę zatem przy swoim rozumieniu
motywacji, którą gdyby było trzeba, to nazwałbym egocentryczną.
Dobór dzieci
Teoretycznie w pogotowiach rodzinnych
nie istnieje coś takiego jak wybieranie sobie dziecka. Rodziny
zastępcze niezawodowe, a nawet zawodowe nie będące pogotowiem, są
na innych zasadach. Tam dzieci mają zostać na zawsze (przynajmniej
w praktyce tak jest), więc ważne, aby pasowały do rodziny.
Jednak dobry organizator pieczy
zostawia też pewien poziom decyzyjności w gestii pogotowia. Ma to
miejsce nawet wówczas, gdy w pogotowiu przebywa mniejsza ilość
dzieci, niż ustawowa trójka. Nie wywiera też presji na przyjęcie
kolejnych dzieci, ponad stan. Ktoś mógłby pomyśleć, że się
podlizuję swojemu organizatorowi. Nawet jeżeli tak to wygląda, to
nie o to mi chodzi.
Opiszę teraz naszą aktualną sytuację
(tak w pigułce na potrzeby tego wpisu). Po chorobie Majki,
wróciliśmy do systemu pełni energii z początkiem marca.
Przyjęliśmy trójkę niemowlaków. Można powiedzieć, że nieco
podrośniętych noworodków – w każdym razie dzieci odbieraliśmy,
może nie z porodówki, ale ze szpitala, w którym się urodziły. Po
trzech miesiącach odszedł od nas Marko. Jego miejsce szybko zajęła
niespełna miesięczna Waleria. Anna spotyka się z rodzicami, którzy
moim zdaniem już nie widzą bez niej życia. Luna też... ale tutaj
bez zgody potwierdzonej zalakowaną pieczęcią nie puszczę pary z
gęby – chociaż bardzo bym chciał.
Waleria jest niezwykłym przypadkiem i
ją sobie na tę chwilę pominę.
Za kilka tygodni wyjeżdżamy na
wymarzoną przez Majkę Sri Lankę i istnieje duże
prawdopodobieństwo, że wszystkie nasze aktualne dzieci spędzą ten
czas w rodzinach, które będą ich rodzinami docelowymi. Do żadnego
z tych dzieci (łącznie z Marko) rodzice biologiczni nie mają
odebranych praw rodzicielskich, chociaż w jednym przypadku sytuacja
prawna jest uregulowana (sąd zamknął sprawę i nakazał poszukać
rodziny zastępczej – ale nie adopcyjnej).
Nasz organizator pieczy nie tylko, że
na nas nie naciska abyśmy przyjęli kolejne dziecko, ale nawet nam
nikogo nie proponuje, chociaż wiemy, że jest przynajmniej jeden
kolejny noworodek do umieszczenia w jakiejś rodzinie.
Tak moim zdaniem powinna wyglądać
praca pogotowia rodzinnego. Tak powinna wyglądać współpraca ze
swoim organizatorem pieczy. Może rozwinę wątek w kolejnym
rozdziale.
Skupię się teraz na temacie doboru
dzieci. Uważam, że nie tylko każda rodzina powinna mieć możliwość
podjęcia decyzji, ale powinna to zrobić świadomie, bez emocji, w
oparciu o dane i sugestie organizatora pieczy zastępczej (oczywiście
przekazane w dobrej wierze). Ideałem by było, gdyby również
dziecko w niektórych przypadkach miało coś do powiedzenia.
Jakieś półtora roku temu pojawił
się w naszym domu Obelix. Miał być skrzywdzonym pięciolatkiem
(pasującym do przebywających wówczas u nas dzieci), a okazał się
straumatyzowanym, agresywnym i nie do końca sprawnym umysłowo
siedmiolatkiem próbującym masturbować się na oczach wszystkich.
Pewnie zadziałał mechanizm głuchego telefonu. Ktoś o czymś
zapomniał, ktoś czegoś nie dopowiedział, a jeszcze inny coś
dodał. Nigdy nie próbowaliśmy nikogo obarczać winą za niepełną,
a wręcz błędną, informację. W każdy razie przed naszymi
ówczesnymi dziećmi stanął dwa razy od nich większy „patan” i
połowę mniej ich rozumiejący. Wszyscy się go bali.
Majka uważa, że był kroplą
przelewającą czarę, a neurolodzy za podłoże jej choroby uznali
ponadprzeciętny stres, który tak osłabił organizm, że nie
poradził on sobie nawet ze zwykłym wirusem opryszczki. Ja jestem
sceptykiem, więc moim zdaniem równie prawdopodobną przyczyną
mogła być szczepionka, którą sobie wkuliśmy przed wyjazdem na
wakacje do Wietnamu. Żeby jednak nie powielać teorii spiskowych,
jako oficjalną wersję uznaję pogląd lekarzy.
Teraz sobie myślę, że Obelix pewnie
należał do tej grupy dzieci, które nie nadają się do żadnej
rodziny. Które wręcz będą szczęśliwsze w jakimś domu dziecka.
Być może one nawet nam o tym mówią, chociaż niekoniecznie
wprost. Może tylko wysyłają pewne sygnały – a my jak ten muł,
nie rozumiemy.
Może mogło być dużo prościej, a
dobre chęci spowodowały, że chłopiec stał się kukułczym jajem.
Obecnie Obelix przebywa w rodzinie zastępczej, która z dużym
prawdopodobieństwem żałuje swojej decyzji (kiedyś rozmawialiśmy
z jego nową mamą i takie odniosłem wrażenie). Ale te półtora
roku temu była jedyną moją nadzieją. Chyba po raz pierwszy w
życiu w pełni zastosowałem się do zaleceń Majki, która zawsze
mówi: „Bądź profesjonalny, opisuj tylko fakty”. Na szczęście
nie dotyczy to tego bloga, chociaż też potrafi mi „wyciąć”
niektóre kawałki. W każdym razie opisałem szczegółowo wszystkie
zachowania chłopca, jego przemyślenia i używane zwroty. Nie
wspomniałem tylko o odczuciach innych dzieci i o swoich emocjach. I
chociaż zachowałem się profesjonalnie, to pewnie byłem jednym ze
szczebelków tej drabinki dobrych chęci. Albo bardziej łopatką,
która być może głęboko zakopała czyjąś pasję, misyjność i
wszystko razem wzięte.
Czy tak jest jak myślę? Czy
rzeczywiście są dzieci, które nie chcą mieszkać w rodzinie?
Z całą pewnością nie mogę tego
powiedzieć, ale zrobiłem sam sobie kiedyś doświadczenie na miarę
warsztatów PRIDE. Zapytałem siebie, do której znanej mi rodziny
zastępczej chciałbym pójść, gdyby mi kazano (przyjąłem więc,
że miałbym jakiś wybór). Po krótkiej chwili rozszerzyłem
widełki – do jakiejkolwiek znanej mi rodziny. Nie znalazłem
takiej, a przecież odchodzące od nas dzieci często mają dużo
większy bagaż złych doświadczeń niż ja.
Przynajmniej pięcioro dzieci
mieszkających w naszej rodzinie mogę nazwać „zwrotką”.
Odeszły od nas i po jakimś czasie mieszkania z inną rodziną,
znowu wróciły do systemu. W zasadzie to nawet nie wróciły, bo z
punktu widzenia tegoż systemu – cały czas w nim były. Zwyczajnie
zmieniły rodziny... albo placówki. Jeden przypadek był dla mnie
ogromnym zaskoczeniem. Fajny chłopiec, fajna mama zastępcza. Coś
nie wyszło.
Bo to wcale nie jest tak, że jakaś
rodzina jest źle przeszkolona, źle oceniona przez psychologa, nie
ma chęci czy dobrej woli. Być może czasami zbyt długo walczy sama
z sobą sprawiając, że ofiar jest coraz więcej.
Czy Obelix stanie się szóstą naszą
zwrotką? Wcale nie byłbym zaskoczony.
Dlatego uważam, że dobór dziecka
jest bardzo ważny, a emocje są złym doradcą. Piecza zastępcza ma
tę przewagę nad adopcją, że daje czas – dużo czasu.
Ważną sprawą jest ilość przyjmowanych dzieci. Po chorobie Majki rygorystycznie trzymamy się ustawowej trójki i nikt nas do niczego nie zmusza. Jest to dobre dla nas i dla dzieci. Ale już z punktu widzenia organizatora pieczy zastępczej, jesteśmy mniej opłacalną rodziną niż ta, która opiekuje się piątką albo siódemką dzieci (szóstką też). W systemie pieczy zastępczej w naszym kraju często pojawia się motyw uzależnienia. W zasadzie silnej zależności. Po kilku latach bycia rodziną zastępczą bezpowrotnie giną pewne umiejętności, dyspozycyjność, a nawet chęci rozwoju. Bardzo trudno jest wrócić do dawnego życia, ponownie rozpocząć pracę w swoim zawodzie. Pojawia się lęk przed niepewnością, utratą środków do życia. Bywa, że jest to wykorzystywane przez organizatorów pieczy i rodziny zastępcze są w pewien sposób przymuszane do opiekowania się większą ilością dzieci. Często nawet same z własnej woli stają pod tym pręgierzem emocjonalnym i mówią: "Jak ja go nie przyjmę, to trafi do domu dziecka".
No to trafi. Albo i nie. Ale jak "TY" trafisz do szpitala, to cała gromadka twoich dzieci znajdzie się w placówce. Warto to zawczasu przemyśleć.
Trudności opiekuńczo-wychowawcze
Tego rodzaju rozważania trzeba
podzielić na dwie kategorie. Przystępując do szkolenia na rodzica
zastępczego trzeba mieć świadomość, że zawsze istnieje jakieś
prawdopodobieństwo, że dziecko od nas odejdzie. W przypadku
pogotowia rodzinnego jest to stuprocentowe prawdopodobieństwo, chyba
że ktoś zdecyduje się na adopcję.
Ta niepewność może powodować
powstanie jakiejś bariery emocjonalnej z dzieckiem, ponieważ umysł
stara się chronić siebie oraz zdrowie i uczucia swojego
„żywiciela”. A to stoi w sprzeczności z potrzebami dziecka. Nie
nauczy się ono nawiązywania więzi i nie nauczy się miłości,
jeżeli nikt mu nie pokaże jak ma to robić. Rodzic zastępczy nie
powinien bronić się przed emocjami. Powinien pokochać dziecko, bo
tylko w ten sposób nauczy się ono jak nawiązać relacje z innym
człowiekiem. Nie tylko innym rodzicem, ale też kolegą,
współpracownikiem – każdym.
Osobną grupą są rodzice, którzy tak
bardzo wchodzą w emocjonalny związek z dzieckiem, że próbują
odciąć się od wszystkiego co było kiedyś. W pewien sposób
starają się zapomnieć, że dziecko miało historię (czego
absolutnie nie wolno robić). Zdarza się, że różnymi metodami
usiłują zniechęcać i ograniczać wszelki kontakt dziecka z
rodzicami biologicznymi. Jest to niedopuszczalne, ponieważ idea
pieczy zastępczej przynajmniej w teorii polega na chęci
przywrócenia dziecka rodzinie biologicznej.
Patrząc z perspektywy czasu muszę
stwierdzić, że różne osoby kończące szkolenie dla rodziców
zastępczych bardzo różnie podchodzą w przyszłości do relacji
swojego dziecka z innymi rodzicami. Nie mam wątpliwości, że
dziecko jest gotowe na to, że ma kilka kompletów rodziców. Dorośli
wprost przeciwnie – najczęściej mają z tym problem.
Ale znamy pozytywne wyjątki. Bywa
czasami tak, że osoby kończące szkolenie z typową motywacją
adopcyjną, w pewnym momencie zmieniają swój światopogląd. Tak
jest choćby teraz z Anną. Dziewczynka jest już wolna prawnie, ale
w takim sensie, że mama ma tylko ograniczoną władzę rodzicielską.
Sąd wprawdzie podważył jej kompetencje do sprawowania opieki nad
dzieckiem, ale stwierdził, że nie jest aż taka zła, aby zupełnie
pozbawiać ją kontaktu. Może więc być tak, że Anna do dorosłości
będzie żyć ze swoją mamą biologiczną u boku, będąc z tego
mniej lub bardziej zadowoloną. Natomiast rodzice będą musieli
jakoś sobie te puzzle poukładać i wydaje się, że zaczynają
całkiem dobrze.
Majka i ja też jesteśmy historią
dzieci, które z nami mieszkały. Niby krótką, ale jednak.
Wydawałoby się, że jesteśmy zupełnie niegroźni emocjonalnie –
zwłaszcza po wielu miesiącach. A jednak niektórzy mają z tym
kłopot.
Drugim aspektem, w którym należy
rozpatrywać dzieci jako takie jest to, że trzeba zaakceptować fakt
pewnego rodzaju kupowania kota w worku. Każde dziecko trafiające do
pieczy zastępczej ma swoją historię, którą rodzice zastępczy są
w stanie poznać tylko w niewielkim fragmencie. I zupełnie nie
chodzi tutaj o złą wolę czy chęć zatajenia czegokolwiek. Jedynym
źródłem informacji o dziecku są rodzice biologiczni. Czasami gdy
rodzina jest od pokoleń pod kontrolą pomocy społecznej, to wiadomo
nieco więcej. Ale tak jest rzadko, a do tego rodzice dziecka często
zmieniają miejsca zamieszkania co oznacza, że przenoszą się pod
kuratelę innego sądu, innego ośrodka pomocy społecznej i można
powiedzieć, że zaczynają z czystą kartą wszystko od początku.
Żaden z rodziców nie przyzna się też do picia alkoholu, zażywania
narkotyków. Najczęściej nie ma najmniejszego pojęcia o
występowaniu w swojej rodzinie jakichś chorób dziedzicznych,
psychicznych albo istnienia wad genetycznych. Często ojciec jest
nieznany, a nawet jak jakiś się przyznaje to niekoniecznie musi nim
być. Mieliśmy kiedyś przypadek, gdy facet za flaszkę wódki uznał
dziecko ledwo sobie znanej kobiety. Dopiero jak zasądzono mu
alimenty, to do wszystkiego się przyznał.
Każde dziecko pojawiające się w
pieczy zastępczej ma za sobą rozmaite traumy – choćby traumę
rozstania. Dotyczy to nawet noworodków, o czym pisałem całkiem
niedawno.
Zatrzymam się na chwilę nad spektrum
płodowych zaburzeń alkoholowych (FASD). Jeżeli dziecko ma
postawioną diagnozę albo istnieje tylko samo podejrzenie istnienia
zaburzeń (bo wiadomo, że matka piła w ciąży), to wiadomo tylko
tyle, że trzeba być czujnym. Jak niektórzy mówią: „FAS,
FAS-owi nierówny”. Może być tylko tak, że dziecko na pewnym
etapie rozwoju będzie nieco pobudzone emocjonalnie albo mieć
trudności z matematyką czy logicznym myśleniem. Ale może też być
tak, że nie będzie w stanie samodzielnie funkcjonować w dorosłym
życiu. Żadne badania, ani żadne konsultacje z genialnymi lekarzami
na takie pytania nie odpowiedzą. Również istnienie cech
dysmorficznych twarzy o niczym nie świadczy. A dokładniej – jak
dziecko będzie się rozwijało.
Co do zasady – im dłuższy jest staż dziecka w rodzinie biologicznej,
tym kryje ono w sobie więcej tajemnic, więc i otwartość rodziców na
możliwość pojawienia się problemów powinna być większa.
Chociaż z drugiej strony, im dziecko starsze, tym więcej jego zaburzeń i chorób jest już widocznych.
Rodzina biologiczna
Mógłbym powiedzieć, że jest to
zmora, koszmar, przekleństwo czy jak jeszcze zwał większości
znanych mi rodzin zastępczych. Z jednej strony zastanawiam się
dlaczego, a z drugiej cieszę się, że są takie, których nie
przeraża mama i tata biologiczny.
Dopóki Majka sama spotykała się z
rodzicami naszych dzieci, miałem podobne zdanie jak inni – po
prostu „patola”.
Dużo się zmieniło, gdy od ponad roku
zacząłem również tych rodziców poznawać. Oni nie są aż tacy
źli. Nie trzeba się ich obawiać. To jest tylko inny świat, inna
kultura. Mówimy trochę innym językiem. Ale potrafią być mili,
gdy traktujemy ich jak ludzi.
Majka nigdy nie godziła się na
łączenie spotkań kilku rodzin. Nie chciała też aby na spotkanie
przychodzili inni członkowie rodziny. Nie zgadzała się na
przesuwanie ustalonych terminów i przekraczanie wyznaczonych na
początku zasad.
Gdy jej nie było, wszystko zmieniłem.
Wygodniej było mi umawiać się z kilkoma rodzinami naraz. Nie miało
dla mnie znaczenia czy mama przyjdzie na spotkanie sama, z babcią,
czy wujkiem. Potrafiłem wysłać zdjęcie uśmiechniętego dziecka
dla mamusi, nawet poza ustalonym grafikiem. Traktowałem te osoby tak
jak traktuję każdego innego spotkanego na drodze człowieka.
W pieczy zastępczej nic nie jest
zerojedynkowe. Wszystko ma wiele wymiarów. Teraz jest tak, że mama
biologiczna Argusa przesyła mi życzenia świąteczne, a jego
rodzice zastępczy palą wszystkie mosty.
Zresztą, czy ja jestem dużo lepszy?
Niedawno jedna z mam zapytała mnie: „A ta mała, jak ma na imię?”
Odpowiedziałem: „Eee, aaa, ja mówię na nią Żabka”.
Zwyczajnie zapomniałem jak Waleria ma na imię. Bo ma jakoś dziwnie
– Estella, Eteniet – jakoś tak. W każdym razie wyszedłem na
idiotę.
Chodzi jednak o to, że rodzina
biologiczna zawsze będzie fragmentem życia dziecka, do którego
kiedyś będzie chciało nawiązać. Jak? Tego nie wie nikt.
Wsparcie
Kolejny element układanki pieczowej. W
przypadku tradycyjnej adopcji też można liczyć na jakieś
wsparcie, choćby psychologiczne. Jednak rodzice adopcyjni muszą
tego chcieć.
Dla rodziców zastępczych, wsparcie
jest obligatoryjne. Każda rodzina ma swojego opiekuna, który
nadzoruje rodziców, wydaje zalecenia i kontroluje ich realizację.
Można też poprosić o koordynatora pieczy zastępczej, który
jeszcze bardziej wchodzi w relacje z rodziną, ale też jest bardziej
pomocny (czasami istnienie takiej osoby jest obowiązkowe przez jakiś
czas). Nasz koordynator pomaga nam w rozmaitych sprawach urzędowych,
wspiera w kontaktach z sądami, jest pośrednikiem między nami, a
organizatorem pieczy. Czasami wynajduje dla naszych dzieci jakiegoś psychologa albo rehabilitanta. Krótko mówiąc – bardzo się przydaje.
W przypadku malutkich dzieci, co trzy
miesiące zbiera się tak zwany zespół, oceniający ogólną
sytuację danego dziecka. W jego skład, poza pracownikami
organizatora pieczy (koordynatorami, psychologami, pracownikami
socjalnymi), wchodzi też rodzina zastępcza i często
przedstawiciele ośrodka pomocy społecznej, ośrodka adopcyjnego,
szkoły, przedszkola, sądu (na przykład kurator). Starsze dzieci
(powyżej trzeciego roku życia) są oceniane raz w roku. Na
posiedzenie takiego zespołu mają obowiązek stawić się również
rodzice biologiczni, ale różnie to bywa. Zespół wydaje zalecenia,
sporządza odpowiednią notatkę i jeżeli sytuacja prawna dziecka
jest nieuregulowana, to przekazuje swoją opinię do sądu. Tak więc
oceniane są nie tylko postępy rodziców biologicznych, ale również
dziecka, a przede wszystkim praca rodziny zastępczej. I dobrze – tak powinno być.
Zresztą rodzina zastępcza też ma
swoją „teczkę” i jest oceniana na odrębnym zespole. Musi też
co dwa lata przechodzić badania psychologiczne oraz dokonywać
samooceny, w której chwali się tym czym może (udziałem w
szkoleniach, konferencjach, przeczytanych publikacjach naukowych).
Ostatnio trochę chaosu wśród rodzin
zastępczych wywołała konieczność podpisania tak zwanych
standardów ochrony małoletnich, w których szczególną uwagę
zwrócono na kontakty fizyczne z dziećmi oraz szacunek, empatię i
cierpliwość w relacjach z nimi. Przeczytałem, podpisałem.
Zwróciłem jednak uwagę, że w każdym miejscu stosowany był zwrot
„Pracownik PCPR”, a przecież ja nie jestem pracownikiem (Majka
już tak). Stosuję więc takie same granice w kontaktach z naszymi
dziećmi w pieczy, jakie stosowałem kiedyś w kontaktach z naszymi
dziećmi biologicznymi. Nie wyobrażam więc sobie choćby sytuacji
sprzed roku, kiedy sam opiekowałem się Argusem budzącym się w
nocy nawet po dziesięć razy i miałbym stosować się do zasad
określonych w „standardach”. Oczywistym było dla mnie, że
najlepszym rozwiązaniem będzie spanie w jednym łóżku – zarówno
dla jego, jak i mojego dobra. Szybko okazało się, że te standardy
nie dotyczą również Majki, a w Ministerstwie przygotowywany jest
odpowiedni dokument dotyczący rodziców zastępczych. Jestem bardzo
ciekawy, co w nim będzie.
Mówiąc o wsparciu, trudno nie
wspomnieć o finansach. Gdy przychodzą do nas praktykanci i Majka na
koniec mówi: „Co jeszcze chcecie wiedzieć?” to im podpowiadam:
„Zapytajcie o pieniądze”. Wszystkim się wydaje, że nie wypada
– a przecież jest to bardzo ważne i okazuje się, że po
szkoleniu nikt na ten temat nic nie wie. W najlepszym razie,
niewiele.
Niezależnie od formy sprawowania
pieczy zastępczej, na każde dziecko otrzymuje się pieniądze na
jego utrzymanie. Aktualnie jest to nieco ponad 1500 złotych. Do tego
dochodzi 800+, otrzymywane z ZUS. Można też liczyć na częściowy
zwrot kosztów mieszkaniowych (prąd, woda, gaz, śmieci) w
przypadku, gdy w rodzinie umieszczono więcej niż trójkę dzieci.
Istnieją też jednorazowe świadczenia fakultatywne (możne je
dostać albo nie), jak choćby na zagospodarowanie nowego dziecka, w
przypadkach zdarzeń losowych czy na wyjazd dziecka na wakacje. Raz
na kilka lat można też liczyć na jakieś pieniądze z funduszu
remontowego. Każdy organizator sam określa wysokość przyznawanych
kwot i jest to od kilkuset złotych do kilku tysięcy (raczej bliżej
dwóch). Wielokrotnie bywa, że jest to kwota „zero”.
Można zatem przyjąć, że na każde
dziecko, rodzina zastępcza dostaje co miesiąc 2300 złotych. Z tych
pieniędzy nie trzeba się rozliczać. Wszystkie inne świadczenia
muszą mieć pokrycie w rachunkach.
Czy jest to dużo czy mało? Wszystko
zależy. Biorąc pod uwagę, że inne rodziny same zarabiają na
swoje dzieci biologiczne i wielokrotnie muszą zadowolić się
niższymi kwotami, to można powiedzieć, że jest to dużo. Z kolei
patrząc na środki otrzymywane na utrzymanie dziecka w placówce
(domu dziecka), jest to bardzo mało.
Trzeba pamiętać, że dzieci
trafiające do pieczy mają najczęściej dużo większe potrzeby w
obszarze edukacji, leczenia i rehabilitacji. Wiele rzeczy trzeba
zrobić prywatnie. W przypadku rodzin zawodowych (w których przebywa
przynajmniej trójka dzieci), trzeba z tych pieniędzy wysupłać
środki na utrzymanie samochodu służącego przede wszystkim tym
dzieciom (nie mówiąc o jego zakupie). Niektórzy doliczają jeszcze
konieczność częstej wymiany niszczonych przez dzieci mebli albo
szybko zużywających się sprzętów gospodarstwa domowego.
Można też liczyć na przydzielenie osoby do pomocy. Wszystko zależy od organizatora pieczy, ale w tym przypadku określana jest pewna pula godzin. A ponieważ minimalna stawka za godzinę coraz bardziej rośnie, to i ilość przyznawanych godzin coraz bardziej spada. Można więc traktować tę pracę jedynie jako dodatkową.
Rodziny zawodowe otrzymują też
pensję. Najwięcej dostają pogotowia rodzinne (czyli taka Majka).
Minimalna aktualna kwota to nieco powyżej pięciu tysięcy brutto.
Inne rodziny zawodowe mają trochę mniej. Jest to wprawdzie wartość
minimalna, ale też trudno liczyć na dużo więcej. Coś takiego jak
awansowanie i pięcie się po szczeblach kariery praktycznie nie
istnieje. Wieloletnia, doświadczona rodzina zastępcza ma może
kilkaset złotych więcej, niż ta dopiero rozpoczynająca swoją
przygodę z pieczą zastępczą.
Jeżeli ktoś ma motywację ekonomiczną
(o czym pisałem wcześniej) to może sobie przekalkulować czy warto
wchodzić do tej wody. Trzeba też pamiętać, że jest to praca
przez 24 godziny na dobę.
Osobiście uważam, że pozostanie
rodziną zastępczą zawodową jest całkiem dobrym rozwiązaniem dla
osób, których dzieci już rozpoczęły życie na swój rachunek.
Jest to bowiem czas, w którym potrzeby finansowe są dużo niższe
niż kiedyś, a przyjmowane dzieci sprawiają, że można się
jeszcze czuć potrzebnym i człowiek tak szybko nie głupieje i nie
podupada na zdrowiu (bo nie ma na to czasu).
Szkolenie
Tym tematem zakończę. Właściwie
powinienem rozpocząć, ale jeżeli ktoś poległ na sprawach
ogólnych i stwierdził, że się nie nadaje, to na co mu ta wiedza.
Jak Polska długa i szeroka, metod
szkolenia jest wiele. Trzeba jednak założyć, że będzie od kilku
do kilkunastu spotkań w terminach określonych przez organ
prowadzący. Najczęściej są to godziny popołudniowe, a w
niektórych przypadkach weekendy (aby nie kolidować z pracą
zawodową szkolonych). Systemy szkoleń są różne, chociaż chyba
wciąż najpopularniejszy jest PRIDE. Moim zdaniem nie za bardzo
przystaje on do realiów polskich, zarówno jeśli chodzi o
dostępność potrzebnej pomocy jak też oczekiwania rodzin
zastępczych. Ma jednak tę przewagę nad wieloma
innymi, że jest prowadzony w formie warsztatów. Jest w nim dużo
zajęć praktycznych, których uczestnicy często muszą wcielać się
w różne role, na przykład dziecka czy rodzica biologicznego.
Pozwala to lepiej zrozumieć uczucia i reakcje dziecka odbieranego
rodzicom. Osoby szkolone dostają też rozmaite zadania domowe w
formie pisemnej, a nawet plastycznej. To z kolei
pozwala prowadzącym lepiej zrozumieć swojego ucznia. Bo nawet jak
na zajęciach palnie coś głupiego, to może chociaż mądrzej
napisze.
Najlepsze są takie szkolenia, które
przynajmniej w części prowadzą osoby znające pieczę zastępczą
od podszewki. Bo dla przykładu opowiadając o rodzicach
biologicznych dzieci przebywających w pieczy, nawet jak stwierdzą,
że są to osoby zagubione w życiu, to z pewnością nie omieszkają
dodać, że jest to jednak inny świat. No i mają możliwość
podeprzeć się wieloma przykładami i własnymi doświadczeniami.
Bywają też szkolenia prowadzone w
formie wykładów. Zdarza się, że rozmaite zagadnienia omawiają
różne osoby. Nawet jeżeli są to fachowcy w swojej dziedzinie (ale
nie są praktykami), to jednak jest to trochę tak, jak prowadzenie
nauk przedmałżeńskich przez księdza. Do tego na takim wykładzie
można się zupełnie wyłączyć, pamiętając jedynie o podpisaniu
listy obecności.
Po ukończonym szkoleniu, adeptów
czekają jeszcze praktyki (choćby w takiej rodzinie jak nasza).
Najczęściej jest to około dziesięciu godzin (odbytych albo za
jednym razem albo w częściach). Trzeba też liczyć się z kolejną
rozmową z psychologiem albo przyjściem na panel , na którym można
posłuchać i porozmawiać z osobami zajmującymi się pieczą
zastępczą od lat (rodzinami zastępczymi, sędziami sądów
rodzinnych, pracownikami socjalnymi). To jest coś co Majka
najbardziej lubi. Nie dość, że może się wygadać, to jeszcze
wszyscy z zaciekawieniem jej słuchają.
Na tym etapie kursanci otrzymują zaświadczenie o ukończeniu szkolenia, co upoważnia ich jedynie do pozostania rodziną pomocową. Mogą zatem przyjąć nasze dzieci na czas naszego urlopu.
Koniec wszystkiego wieńczy wydanie
kwalifikacji do pełnienia roli rodzica zastępczego, o którą należy wystąpić. Jest w niej
określona forma sprawowanej pieczy.
Trzeba też dodać, że kandydaci do
pozostania rodziną zawodową, muszą wcześniej odbyć dodatkowe (ale już nie takie długie) szkolenie.
Pewną ciekawostką (której zupełnie nie rozumiem) jest to, że aby zostać rodziną zawodową, konieczny jest obowiązkowy trzyletni staż w charakterze rodziny niezawodowej. O ile nie dotyczy to pogotowia rodzinnego, to nie trzeba być mistrzem intelektu, aby dojść do wniosku, że chodzi o pieniądze. Problem pojawia się w tym drugim przypadku. Pogotowie rodzinne ustawowo nie może być jednocześnie rodziną zastępczą długoterminową. To oznacza, że po tych trzech latach należałoby oddać swoje dzieci innej rodzinie zastępczej, co nijak się ma do teorii więzi i ogólnie ludzkiego pojmowania istoty rodziny. Na szczęście w wielu powiatach ten zapis ustawy jest martwy i pogotowiem rodzinnym zostaje się zaraz po szkoleniu i uzyskaniu kwalifikacji. Zresztą rodziną zawodową też, bo jest ona zabezpieczeniem dla przynajmniej trójki dzieci.
Co jest ważne, a przynajmniej wypada
dopowiedzieć. Szkolenia są obowiązkowe. Czasami dopuszczalna jest
jedna nieobecność, a czasami nawet taka opcja nie istnieje. Wówczas
opuszczone zajęcia trzeba odrobić. Oczywiście nikt nikomu nie
zrobi lekcji indywidualnej. Trzeba czekać do następnego
organizowanego szkolenia, czyli najczęściej przynajmniej pół
roku.
Szkolenie jest obowiązkowe dla obu
małżonków. Ale jeżeli ktoś nie ma drugiej połówki albo ma ją
nieformalnie, to może przeszkolić się sam. Nikt nikomu nie zagląda
ani do łóżka, ani do szafy.
W momencie kiedy już pojawi się
dziecko do umieszczenia, trzeba się jeszcze liczyć z badaniem
warunków mieszkaniowych (przez organizatora pieczy) i rozmową z
kuratorem sądowym. Tutaj kolejność bywa różna. Czasami trzeba
pokazać warunki mieszkaniowe gdy dziecko jest jeszcze hipotetyczne i
jego wiek nieznany albo dziecko mieszka w rodzinie od wielu miesięcy
(a nawet lat). Nam zdarza się, że przychodzi kurator w sprawie
dziecka, którego już dawno u nas nie ma. Ale to jest osobny temat
dotyczący porządków w sądach.
Jeżeli chodzi o system prawny, to
nawet już się przyzwyczaiłem, że na wszystko trzeba czekać
długie miesiące. Mój wniosek o odrzucenie spadku w imieniu Omena i
Dagona leży gdzieś na półce prawie dwa lata. Może sędzia
wyrobi się zanim zejdę z tego świata. A swoją drogą, to ciekawe
co by było, gdyby nagle okazało się, że chłopcy odziedziczyli
jakieś ogromne długi, a wnioskodawcy już by nie było wśród
żywych?
Lata oczekiwań na odebranie przez
sędziego władzy rodzicielskiej jakoś same z siebie się
rozwiązują. Po roku przerwy (z powodu choroby Majki) wróciliśmy
wiosną. Marko już od dawna z nami nie mieszka, Anna jest na etapie
spotykania się z rodzicami zastępczymi, a Luna z hipotetycznymi
rodzicami zastępczymi – jeszcze się szkolą, a praktyki odbywają
u nas. Ważne, że są to docelowe rodziny, a forma pieczy jest
rzeczą drugorzędną... przynajmniej z puntu widzenia tych dzieci.
Wiem, że się powtarzam, ale chcę jakoś płynnie przejść do
tematu Walerii.
Gdybym miał władzę ustawodawczą, to
w tej chwili wprowadziłbym tylko możliwość zmiany prowadzącego
sprawę. Mógłby to zrobić nawet uczestnik postępowania o ile
miałby jakieś konkretne uzasadnienie, a nie że mu się twarz nie
podoba.
Bo niestety jest tak, że jak trafi się
na jakiegoś nawiedzonego sędziego, to dziecko nawet do całkiem
porządnej rodziny nigdy nie wróci. A jak jest nawiedzony w drugą
stronę, to dziecko wraca do patologii, bo przecież u matki jest
najlepiej.
Już myśleliśmy, że za chwilę
odejdzie od nas ostatnia Waleria. Wydawała się pomyłką systemu i
wszyscy oceniający sytuację na zespole jednogłośnie wydali
rekomendację powrotu do rodziny biologicznej.
(…)
W tym miejscu Majka usunęła obszerny fragment moich kwiecistych sentencji, a z faktów zostały tylko dwa zdania:
Pani sędzia przesłuchała tylko matkę
(…). Obecną na sali koordynatorkę z ramienia organizatora pieczy
zastępczej zmroziła wzrokiem, Majkę upomniała, że gada pod
ławką, a ojca Walerii chyba nawet nie zauważyła. (…)
Koniec.
Jeszcze jedno ważne zdanie. Czasami
niektóre kobiety mówią o swoim mężu: „Oby tylko się zgodził,
a potem jakoś to będzie”. Uważam, że jak ma być „jakoś”,
to lepiej żeby nie było wcale. Do niektórych spraw trzeba dojrzeć.
Ja też dojrzewałem kilka lat. Może nawet kilkanaście.