poniedziałek, 28 października 2024

--- Ojciec

Nie planowałem w najbliższym czasie napisania nowego tekstu, ponieważ nic szczególnego się nie dzieje. Prowadzimy sielskie życie z trójką malutkich dzieci i nawet sam sobie tego zazdroszczę, bo już niedługo może się to zmienić. Teraz mamy w tygodniu trzy, rzadziej cztery wyjazdy związane z naszymi dziećmi. Po odejściu Anny i Luny zapewne wszystko rozpocznie się od początku – diagnozowanie, jeżdżenie po specjalistach i urzędach, wdrażanie nowych maluchów do naszej specyfiki dnia codziennego.
Jednak pod poprzednim postem pojawił się dość intrygujący komentarz, na który nie chciałbym odpowiedzieć dwoma czy trzema zdaniami. Dlatego trochę temat rozwinę, oczywiście patrząc na wszystko ze swojej perspektywy i mając niejednokrotnie inny pogląd nawet niż Majka.

Pewnie już nie raz pisałem, że przychodzący do nas chłopcy są zupełnie inni niż dziewczynki. W mojej ocenie trudniejsi w procesie wychowawczym i jakby mniej dla mnie zrozumiali. Oczywiście bywają rozmaite wyjątki, ale moim zdaniem są to raczej wyjątki potwierdzające regułę. Idąc dalej tym tropem doszedłem do wniosku, że trudności w percepcji płci męskiej bynajmniej nie kończą się u mnie na etapie przedszkolnym, szkolnym, w okresie dojrzewania, rozpoczynania dorosłego życia czy nawet całkiem zaawansowanej dorosłości.

Wydaje mi się, że przyczyn takiego stanu rzeczy można by się doszukiwać w socjologii i odbiorze osobnika określanego „chłopcem – mężczyzną” przez ogół społeczeństwa. A jest on postrzegany ze zdwojoną siłą w stosunku do płci przeciwnej i to niezależnie od tego co zrobi. Wkręci haczyk do ściany, to jest super bohaterem domu. Nie wyjdzie z dziećmi na spacer – jest uznawany za mało angażującego się w życie rodziny.

Ja, jako ojciec zastępczy, mam na razie całkiem dobre notowania. Nawet wysokie, ale jak ktoś kiedyś powiedział, upadek z takiego konia jest dużo bardziej bolesny. W związku z tym czasami się zastanawiam, co kiedyś komuś może się nie spodobać.

Póki co, Majka chętnie wykorzystuje takie rozumienie cywilizacji dwóch płci. Wielokrotnie mówi: „idź ty, tobie to ujdzie” albo: „w razie czego powiesz, że nic nie wiesz”. Chociaż ja też czasami nie jestem lepszy mówiąc: „zadzwoń ty i udaj blondynkę”. No i tak sobie jakoś radzimy z tym postrzeganiem świata przez innych.

Bycie ojcem jest wyzwaniem. Tak myślą nie tylko ojcowie, ale wszyscy. Jeżeli więc ponadprzeciętnie udzielają się w życiu swoich pociech, to mogą liczyć na uznanie wielu. A jeżeli potrafią pójść ze swoim dzieckiem do lekarza, to wręcz są wielcy.

Mi też czasami zdarza się samodzielna wyprawa do takiego czy innego specjalisty, ale w przeciwieństwie do opinii osób postronnych, wcale nie uważam tego za swój sukces.

Nie będę więc szczegółowo przypominał sytuacji, gdy kilka lat temu wybrałem się na szczepienie z dwójką dzieci. Miałem z sobą dwie dziewczynki, mniej więcej w tym samym wieku i dwie książeczki zdrowia. Przez długi czas nie potrafiłem dopasować dziecka do książeczki. Było to o tyle ważne, że szczepienia były różne. Ostatecznie (drogą dedukcji) jakoś się udało. Jednak gdyby taki numer wycięła matka, to być może sprawą zajęłaby się pomoc społeczna. Jako ojciec, stałem się tylko przedmiotem anegdot krążących w naszej przychodni po dzień dzisiejszy.

W zasadzie niemal każda moja wizyta u lekarza mogłaby być kanwą do stworzenia przynajmniej jakiegoś mema.

Ostatnio byłem z Walerią w poradni preluksacyjnej. Nie wiem dlaczego ta nazwa jest tak skomplikowana skoro chodzi tylko o badanie bioderek u niemowlaków. Pewnie zakres czynności poradni jest dużo szerszy, ale tylko z tym mi się kojarzy. A i tak uważam, że w porównaniu z innymi ojcami jestem ponadprzeciętny. Zebrałem od Majki wszelkie informacje, o które mogę być zapytany. Wiedziałem zatem, w którym miesiącu ciąży dziewczynka się urodziła i czy siłami natury czy przez cesarkę. Zapamiętałem ile ważyła przy porodzie, ile waży teraz, a nawet ile aktualnie ma tygodni.

No i wyszedł lekarz po kolejnego pacjenta. Spojrzał na mnie i zapytał:

– Córka Joanny?

– Eee, zaraz sprawdzę – odpowiedziałem.

Innym razem poszedłem z Luną do neonatologa. To taki facet (przynajmniej u nas jest to facet), który ocenia rozwój dziecka zanim nie ukończy ono pierwszego roku życia. Pewnie gdyby zapytać pierwszą lepszą matkę, to wiedziałaby co taki lekarz robi. Ja, jako przedstawiciel ojców – nie do końca. Nasz neonatolog rozbiera dziecko do naga, ogląda ze wszystkich stron, łapie za rączkę, podnosi nóżkę, czasami próbuje je posadzić albo kładzie na brzuchu, waży i każe przyjść za trzy miesiące.

Tym razem było to dla mnie wyjątkowe wyzwanie, bo Majka akurat miała całodniowe szkolenie obejmujące spotkanie ze znanymi osobistościami ze świata pieczy zastępczej, pokazanie się w gronie znajomych i przyjaciół, a nawet pełnowymiarowy obiad. Ja w tym czasie musiałem odwieźć Walerię do jednej z naszych córek, oddać Annę pod opiekę nowej mamie w ramach przekazywania dziecka rodzinie oraz spotkać się z przyszłymi rodzicami zastępczymi Luny na rehabilitacji. Udanie się do lekarza z Luną było zatem jednym z wielu stresujących mnie zadań tego dnia.
W związku z tym nawet się nie dziwię, że dla Majki jestem bohaterem, tym bardziej, że również ona nie za bardzo wie, jak z tym lekarzem rozmawiać.

Mój dialog z nim wyglądał mniej więcej tak:


– Mięso je?
– Je.
– Owoce i warzywa?
– Też.
– Kaszkę?
– Nie.
– A dlaczego?
– Bo moja żona mówi, że kaszka tuczy.
– Pan posłucha. Pójdzie pan do sklepu, tam są różne kaszki smakowe i jest tam napisane jak je przygotować. Ma pan jej dawać dwa razy dziennie. Nie raz, nie trzy – dwa razy. Rozumie pan?
– Tak.
– Ma pan jakieś pytania?
– Nie.
– Na pewno nie ma pan pytań?
– Nie.

Jednak na koniec zadałem pytanie:

– Czy pan doktor zrobi jakiś wpis w książeczce zdrowia?

– Nie.

Kaszki jednak nie będzie (przynajmniej tej sklepowej). Być może „utuczenie” faktycznie przydałoby się Lunie, ale kaszka tak ją zamuli, że nie zje już nic innego. I za ten brak kaszki w menu dziewczynki biorę (jako ojciec) pełną odpowiedzialność.

Spotkanie z neonatologiem było jeszcze o tyle ciekawe, że prawie by do niego nie doszło. Pobrałem z automatu numerek, który bez problemu został wydany na podstawie numeru pesel Luny. Sztuczna inteligencja się nie pomyliła – wiedziała, że jest to trzecia wizyta umówiona w tej samej przychodni. Tej, w której kilka miesięcy wcześniej zarejestrowaliśmy dziewczynkę podając swoje dane osobowe, przedstawiając decyzję sądu o umieszczeniu u nas dziecka, zawierającą informację o rozszerzonych prawach w zakresie edukacji, leczenia i podejmowania decyzji administracyjnych. Wszystko zostało zeskanowane, podpisane i przyjęte do bazy danych.

Na szczęście tym razem byliśmy pierwsi w kolejce, więc szybko zostaliśmy przyjęci przez lekarza, obejrzani i odnotowani w systemie. Gdy już się ubieraliśmy i szykowaliśmy do wyjścia, przybiegła pani, która zakwestionowała moje prawo do przyjścia z Luną na wizytę. Bo teraz już nie może z dzieckiem przyjść ciocia, babcia, a tym bardziej jakiś tam wujek. Musi być opiekun prawny. Tyle, że ja opiekunem prawnym naszych dzieci nigdy nie jestem. Mam postanowienie sądu, którego pani w okienku nie widziała (bo pewnie nie miała odpowiedniego prawa dostępu), a ja przy trzeciej wizycie już go nie zabrałem – kolejne niedopatrzenie ojca. Ale skoro już byłem po wizycie, to mleko się wylało. Musiałem podpisać jakieś dwa oświadczenia i temat został zamknięty.

A wszystkiemu winna tak zwana ustawa kamilkowa określająca standardy ochrony małoletnich. Tak przypuszczam, ponieważ pani poinformowała mnie, że nowe zasady obowiązują od miesiąca. Nie jestem osobą lubiąca bić pianę, ale uważam, że w przypadku tej ustawy, wylano dziecko z kąpielą. Zaświadczenia o niekaralności muszą przedstawiać nie tylko nauczyciele, wychowawcy i rodzice zastępczy. Obowiązek spoczywa również na kierowcach autokarów wiozących dzieci na wycieczkę szkolną, osobach prowadzących praktyki zawodowe dla nieletnich, a nawet został o to poproszony mój agent ubezpieczeniowy. Wszystkie rodziny przyjmujące dzieci na czas naszego urlopu również muszą mieć takie zaświadczenie, chociaż są aktywnymi rodzinami zastępczymi. Każda nowa umowa z organizatorem pieczy zastępczej wymaga nowego zaświadczenia z Krajowego Rejestru Karnego. Gdybyśmy chcieli przyjąć nawet na kilka dni jakieś dziecko z innej rodziny zastępczej, to musielibyśmy mieć aktualne zaświadczenie. Niektórzy mówią, że to żaden problem. Owszem, opłata nie jest wielka i można wszystko załatwić przez internet. Tyle tylko, że najczęściej brakuje czasu na uzyskanie zaświadczenia on-line (bo jest ono potrzebne na "już") i trzeba fizycznie udać się do sądu.

Koniec dygresji – cel słuszny, wykonanie do dupy.
Może jeszcze doprecyzuję, żeby Majka się nie czepiała. Sama ustawa jako taka jest dobra. Być może jednak jest tak, że jest zbyt otwarta na indywidualne rozwiązania wykonawcze, co powoduje, że pojawia się wiele niepotrzebnych działań "na wszelki wypadek", albo "żeby nikt nam niczego nie zarzucił".

No to teraz ojcowie drugiej strony systemu pieczy zastępczej. Ci, którym dzieci odebrano, albo toczy się wobec nich postępowanie.

Bardzo ciekawym przypadkiem jest ojciec Walerii. Na tyle pozytywnym, że od wszystkich instytucji zajmujących się sprawą dziewczynki, dostał najwyższe noty. Doskonale zdaje sobie sprawę z choroby swojej żony (i wbrew pozorom nie jest to choroba alkoholowa). Teoretycznie wszystko miał pod kontrolą. Nawet uznał Walerię na etapie jej życia prenatalnego. Przeciętny ojciec nawet nie wie, że istnieje taka możliwość – je też do tej pory tego nie wiedziałem.
Jednak dla sędziny jest on nikim.
Oczywiście mógłbym powiedzieć, że pewnie nie mam pełnej wiedzy albo, że sąd ma bogatsze doświadczenia. Niestety w tym przypadku przełożyło się to na szybkie poszukiwanie rodziny pomocowej na czas naszego urlopu. Nie ma już czasu na bezpieczne poznanie przez Walerię nowej rodziny tak jak w przypadku dwóch pozostałych dziewczynek.
Pewnie gdybyśmy jechali na wakacje gdzieś w Polsce, to Waleria pojechałaby z nami. Do Azji jej nie zabierzemy. Obawiam się, że rozstanie z nami nawet na ten krótki czas, może być dla niej dużą traumą. Tym bardziej, że dziewczynka jest jakby nad wyraz rozwinięta w zakresie więzi. Mnie sobie wybrała na podstawowego opiekuna i często nawet Majka nie potrafi jej uspokoić. A ja – ten niepokorny ojciec, ma swoje zasady i dobro Majki przedkłada nad dobro dziecka. Jedziemy na tę Sri Lankę i koniec.
A na miejscu ojca biologicznego poszedłbym do Strasburga – oczywiście o ile faktycznie mam w miarę pełną wiedzę w tym temacie.

Ojciec Luny...

Jest to osoba tak identyfikowalna, że cokolwiek napiszę, to z pewnością Majka się przyczepi – a może jeszcze ktoś. Spróbuję zatem pisać tak jak w PRL-u, aby cenzura niczego nie zauważyła.
W zasadzie tata Luny nie jest ojcem. Mama dziewczynki mówi, że nim jest, ale kto to wie. W każdym razie nie jest ojcem jej poprzedniego dziecka, a ten poprzedniego jeszcze poprzedniego i tak kolejny szczebel wyżej. Krótko mówiąc, każde jej dziecko ma innego ojca, a obecny jej partner – Luny nie uznał. Miał na to kilka miesięcy, a Majka od jakiegoś czasu przestała mu przypominać. Być może dobrze zapoznał się z prawem w zakresie obowiązków alimentacyjnych.
Teraz rodzina próbuje zaginąć w systemie. Adres zamieszkania jest nieznany, korespondencja wysyłana na poprzedni nieodbierana, a na dwie godziny przed spotkaniem z Luną, tata wysyła Majce sms-a: „Dzisiaj nie przyjdziemy. Pani Wiera (tak mówi o swojej dziewczynie – przyp.) jest chora, a ja pracuję za miastem”.
Mówi też, że pielęgnuje rodzinne tradycje (cokolwiek to znaczy) i dziwi się, że prawo jest jakie jest.
Żaden z rodziców nie przyszedł na ostatnie posiedzenie zespołu ani rozprawę w sądzie. Terminy były im znane i przez Majkę przypominane.

Nie wspomniałem jeszcze o ojcu Anny.

W zasadzie mógłbym o nim już pisać w czasie przeszłym, bo też przestał przychodzić na spotkania.
Podobnie jak z ojcem Luny, można było z nim porozmawiać, a nawet pożartować. I tyle.
W jakim celu kiedyś przychodził?
Dlaczego po kilku tygodniach od urodzenia uznał dziewczynkę, a teraz mu przeszło?
Czy postrzegał swoją córkę przez pryzmat jej matki i nagle coś się popsuło?
W tym przypadku jest mnóstwo pytań, na które nigdy nie poznamy odpowiedzi. Do tego wszystkiego dochodzi nieporadność życiowa mamy i jej brak rozumienia świata. A sędziowie mimo swojej ogromnej wiedzy, a czasami również doświadczenia, mówią do tych ludzi jak do swoich znajomych z wyższym wykształceniem.
Kiedyś sędzina jej powiedziała: „Pani musi uporządkować swoje życie”. I ona się tego trzyma. Oddała psa w dobre ręce, posprzątała dwa pokoje, kuchnię, toaletę i czeka na powrót Anny. Cały czas utrzymuje, że zabrano jej dziecko „bo miała syf w chacie”. A teraz przecież porządek już jest.

Naszkicowałem cztery różne osobowości w kategorii „ojciec”. Jedną z nich jestem ja. Te cztery osoby różni czas i miejsce urodzenia oraz rodzina, w której dorastały. Uważam, że gdybym w okresie niemowlęcym zamienił się miejscami z którymkolwiek z tych ojców, to w ogólnym rozrachunku mogłoby się niewiele zmienić. Każdy z nich będąc na moim miejscu mógłby być całkiem dobrym ojcem zastępczym, a ja w ich sytuacji pewnie uciekałbym przed kuratorem, panią z pomocy społecznej i unikał płacenia alimentów.

O ile czasu i miejsca przyjścia na świat nie da się za bardzo zmienić, o tyle rodzinę już tak. I tego się z Majką trzymamy, chociaż mamy świadomość, że dla wielu z tych rodziców, odebranie dziecka może być ogromną traumą, jeszcze bardziej popychającą ich w otchłań określaną przez „prawe społeczeństwo” – patologią.

niedziela, 6 października 2024

Za, a nawet przeciw

 Ten tekst przeczytasz w 37 minut.

Waleria - zdjęcie poglądowe

Zawsze jest tak, że zanim zabiorę się do pisania jakiegoś tekstu, wcześniej mam przemyślany na niego plan. Pewnego rodzaju schemat blokowy, który krok po kroku realizuję. I nawet jak stosuję rozmaite dygresje, to one też są po coś. Majka ma na ten temat zupełnie inne zdanie, o czym już wielokrotnie pisałem. Tym razem będzie mogła sobie na mnie poużywać, bo spodziewam się sporo chaosu.

Kilka tygodni temu, jedna z komentujących osób zaproponowała, abym napisał coś na temat: „Jak zostać rodzicem zastępczym?”. Pomyślałem wtedy, że sprawa jest bardzo prosta. Wystarczy zebrać do kupy kilka faktów, podeprzeć się jakimś szczegółem, podać kilka przykładów i tekst jest. Jednak jak zacząłem wgłębiać się w temat, to okazało się, że w zasadzie to ja niewiele wiem. Albo inaczej – wiem jak jest u nas (chociaż pewnie też nie do końca). Stwierdziłem zatem, że wystarczy jak napiszę, że trzeba odnaleźć w internecie stronę organizatora pieczy zastępczej ze swojego terenu i tam będzie wszystko opisane.

Co do zasady, zdania nie zmieniam. Spróbuję jednak opisać to, czego tam nie ma. A myślę, że nie ma tam próby zmuszenia czytelnika do zastanowienia się czy aby na pewno chce zostać rodzicem zastępczym. Gdy usiłuję przypomnieć sobie rozmaite akcje mające propagować pieczę zastępczą, to po przefiltrowaniu mniej znaczących fragmentów wychodzi mi zawsze to samo hasło: „Zostań rodzicem zastępczym!”. Być może jest to właśnie zdanie zmuszające do refleksji i prób sięgnięcia głębiej. Może tak, chociaż te odfiltrowane fragmenty raczej bazują na słowie „pomóż” i nie skupiają się na tym, co z tego będzie miała agitowana osoba (nie myślę tutaj zupełnie o sprawach materialnych).

Próbując wymyślić jakiś plan działania, naszła mnie myśl czy aby przypadkiem tym tematem nie zająłem się już kiedyś i wystarczy dodać post zatytułowany: „Errata do tekstu z dnia ...”. Wrzuciłem więc w wyszukiwarkę tego bloga hasło „Zostań rodzicem zastępczym” i – o zgrozo – pojawiło się ono nawet jako tytuł całego posta. Pomyślałem sobie, że być może te kilka lat temu byłem natarczywym agitatorem głoszącym peany na temat pieczy zastępczej, pokazując tylko jedną, jasną jej stronę. Na szczęście okazało się, że nie. Tytuł był chyba pewnego rodzaju prowokacją. Nie udało mi się przebrnąć przez całość, bo tekst był niemiłosiernie długi i większość fragmentów pominąłem. W każdym razie w podsumowaniu napisałem, że zostałem ojcem zastępczym, żeby nie spłynąć jakimś lejkiem.

A propos długości tekstów – teraz będzie taka dygresja nielubiana przez Majkę. Pomyślałem sobie jakiś czas temu, że zamiast robić długie wpisy co kilka tygodni, lepszym rozwiązaniem (ku ogólnemu zadowoleniu) będzie dzielenie się swoimi uwagami choćby raz w tygodniu, ale w dużo bardziej okrojonej formie. Po pierwsze takie są teraz trendy, a po drugie – sam najchętniej czytam coś, co w nagłówku ma napisane: „Ten tekst przeczytasz w czasie krótszym niż jedna minuta”. Ale ciągle się jednak waham. Głównie chodzi o to, że opisując bieżące sytuacje, byłbym bardziej identyfikowalny. W dzisiejszym wpisie przedstawię zarówno to, co miało miejsce dziesięć lat temu, jak i wczoraj. Mało kto odnajdzie tutaj siebie albo swoje dziecko. Do tego, przez tak długi tekst jest w stanie przebrnąć tylko ktoś, kto jest zainteresowany pozostaniem rodzicem zastępczym. Ten, który nie ma takich planów (poza kilkoma wyjątkami) albo już nim jest, spożytkuje wolny czas w nieco inny sposób. Problem polega bowiem na tym, że fajnie czyta się o kimś, a dużo gorzej o sobie. Nie każdy ma odpowiedni dystans do siebie, a niektórym wręcz wydaje się, że tego bloga czytają wszyscy jego sąsiedzi i doskonale wiedzą, że opisuję jego przypadek.

No to przechodzę do tematu. Postaram się podzielić wszystko na pewne grupy – takie mniejsze chaosiki. Może będzie przejrzyściej.

Od czego zacząć

Pewnie każdy pomyśli, że od odwiedzenia lokalnego organizatora pieczy zastępczej – czyli jakiegoś PCPR-u, MOPS-u, MOPR-u. A przynajmniej od odwiedzenia jego strony internetowej (co zresztą sam we wstępie zasugerowałem).

Ja jednak zaproponowałbym odpowiedzenie sobie na jedno podstawowe pytanie: „Dlaczego chcę zostać rodzicem zastępczym?”. Jest to zatem pytanie o motywacje, które zapewne zostanie zadane na pierwszym spotkaniu w siedzibie organizatora pieczy.
Osoby, które w swojej ocenie stwierdzą, że piecza zastępcza jest dla nich, czeka kilkutygodniowa przygoda zakończona otrzymaniem (lub nie) kwalifikacji do pozostania rodzicem zastępczym w jakiejś formie – rodzica niezawodowego, zawodowego, zawodowego w charakterze pogotowia rodzinnego albo rodzinnego domu dziecka. Można też otrzymać kwalifikację do pełnienia funkcji rodziny zawodowej pomocowej, która tylko czasowo zajmuje się dziećmi z innych rodzin zastępczych (w sytuacjach wyjątkowych – choroby, urlopu, pogrzebu, wesela czy też zwyczajnej potrzeby kilkudniowego oddechu). Nie znam przypadku wspomnianego na końcu, ale gdybym był organizatorem pieczy zastępczej, to istnienie takiej rodziny uznałbym za priorytet. Nie będę tutaj tego tematu rozwijał, bo nie ma sensu. Przez jakiś czas mieliśmy taką rodzinę dla naszych dzieci i bardzo to sobie chwaliliśmy. Być może za jakiś czas będzie to również jakaś opcja dla Majki i dla mnie. Czas pokaże.

Jak wyżej wspomniałem, warunkiem uzyskania kwalifikacji do pozostania rodzicem zastępczym jest ukończenie odpowiedniego szkolenia, a warunkiem przystąpienia do niego jest dostarczenie kilku niezbędnych zaświadczeń.

Myślę, że może to się różnić w poszczególnych częściach kraju, ponieważ ustawa o pieczy zastępczej (która jest pewnego rodzaju konstytucją rodzica zastępczego) nie precyzuje szczegółów. Może więc być tak, że przed przystąpieniem do szkolenia trzeba zaliczyć testy psychologiczne, a w innym przypadku wystarczy krótka rozmowa z psychologiem albo tylko osobą rekrutującą do szkolenia. Może zaistnieć potrzeba dostarczenia zaświadczenia od psychiatry. Chociaż teraz może w wielu miejscach nie jest to potrzebne. Bo co o mnie wie psychiatra, który pierwszy raz widzi mnie na oczy. Podobnie jest z lekarzem rodzinnym, który ma wydać zaświadczenie, że dana osoba nadaje się do pełnienia funkcji rodzica zastępczego. Niby zna swojego pacjenta, a przynajmniej wie co mu dolega. Ale nie wie czy jakaś choroba skreśla go w kandydowaniu do fotela rodzica zastępczego. Bo weźmy dla przykładu taką Majkę. Jest po ciężkiej chorobie neurologicznej i nawet ja do końca nie wiem czy jest już z nią wszystko w porządku. A lekarz ma napisać, że się nadaje – no napisał.

Za to z pewnością trzeba mieć nieposzlakowaną opinię społeczną. Trzeba dostarczyć zaświadczenie o niekaralności i nie można mieć zadłużeń alimentacyjnych. Niby sprawa prosta, ale ...

No właśnie – ta potrzeba przedstawienia zaświadczenia zaczyna mnie trochę irytować. Cel jako taki jest w zasadzie słuszny, bo przecież kryminalista nie powinien mieć możliwości opiekowania się dziećmi. Zgoda? Zapewne każdy odpowie, że „tak” i trzeba się pofatygować do sądu w celu uzyskania papierowego potwierdzenia nieposzlakowanej opinii.
No to zobaczmy na czym to polega. Niedawno weszła w życie ustawa wymuszająca na wszystkich osobach pracujących z dziećmi przedstawienia zaświadczenia o niekaralności w myśl paragrafów, których nie będę przytaczał, ale chodzi między innymi o odfiltrowanie pedofilów i innych dewiantów seksualnych. Niedawno musiałem się po takie zaświadczenie pofatygować, chociaż przecież wciąż sprawuję pieczę zastępczą nad trójką niemowlaków. Majka jeszcze nie musi i nie dopytujemy, kiedy nastąpi ten dzień, w którym będzie zobowiązana pokazać zaświadczenie z sądu, że nie jest pedofilką. Nie o to jednak chodzi.
Pojechałem do sądu. Miejsc parkingowych jak na lekarstwo i oczywiście wszystkie zajęte. Najbliższy parking kilka kilometrów dalej i wszędzie zakaz parkowania, a nawet zatrzymywania się. No to stanąłem tam gdzie wszyscy – na poboczu, w terenie błotnym. Kolejka po otrzymanie zaświadczenia była nieco ponad godzinna, ale każdy wchodzący był z uśmiechem informowany co ma dalej zrobić. Najpierw udać się do kasy, potem wypełnić druk, a na końcu stanąć w długiej kolejce. A w tej kolejce był cały przekrój społeczeństwa – nauczyciele, przedszkolanki, katecheci, studenci – wszyscy mający jakikolwiek kontakt z dziećmi. W wypełnianym druku była pozycja „Cel składanej deklaracji” (czy jakoś tak). Każdy wpisywał co chciał, chociaż nie miało to żadnego znaczenia. Pani w okienku wstukiwała z klawiatury pesel delikwenta i jak system jej pokazał, że nie jest karany (za cokolwiek) to przybijała stempelek. Ja na wszelki wypadek w celu złożenia wniosku zaznaczyłem, że chodzi też o pedofilię, abym przypadkiem nie musiał za parę dni znowu przechodzić tej samej ścieżki.
Wracając do samochodu zapłaciłem jeszcze dodatkowo stówkę za niewłaściwe parkowanie w terenie zielonym (bo z tego błota parę źdźbeł wystawało). Pan nie zdążył założyć blokady, więc zaoszczędziłem 50 złotych, a pani tylko zapytała czy chcę taniej z punktem karnym, czy drożej bez. Wszyscy byli bardzo mili (również ja), więc interes się kręci. Każdy zadowolony.

Zastanawiam się tylko czy nie łatwiej byłoby, aby odpowiednie instytucje miały wgląd do tego systemu o niekaralności w każdej chwili (przecież bez problemu bym się na to zgodził), tym bardziej, że odpowiedź jest zero-jedynkowa – „tak” albo „nie”. Obecny system będzie na mnie wymuszał przedstawienie takiego zaświadczenia co dwa lata (chyba dwa – nie sprawdzałem tego, tylko usłyszałem).

Wracając do mojego mandatu za parkowanie. Nie przesądził on o tym, że już po chwili dostałem wpis do Krajowego Rejestru Karnego, bo mandaty się nie liczą. Ale przecież tuż po wyjściu z sądu mógłbym dokonać jakiegoś wykroczenia, za które stempelka od miłej pani bym nie dostał. I wbrew pozorom jest to często podnoszony problem osób, które chcą zostać rodzicami zastępczymi (zwłaszcza spokrewnionymi). Bo jak mówią, ukaranym można być za niewinność, a potem trzeba czekać trzy lata na wymazanie kary. I nawet się z tym zgodzę, bo kilkadziesiąt lat temu sam byłem karany. Były to czasy, gdy dobro państwa było najwyższym prawem i chadzało się na szkolenia wojskowe. Miałem wówczas dwójkę dzieci, a trzecie było w drodze. Majka nie pracowała, a ja byłem (jak to się wtedy nazywało) jedynym żywicielem rodziny. W nagrodę zostałem powołany na półroczne szkolenie z ofertą pozostania oficerem rezerwy. Była to nagroda za wysokie noty uzyskane w dotychczasowych szkoleniach, a oferta nie do odrzucenia. Za to odrzucone było moje odwołanie, a brak entuzjazmu na proponowaną nagrodę ukarany grzywną. Jedyny plus jest taki, że zatarcie grzywny następuje już po roku.

Wracam do tematu.

Istnieje duże prawdopodobieństwo, że na „dzień dobry” trzeba będzie poddać się rozmaitym testom psychologicznym. Gdy my zaczynaliśmy swoją przygodę z pieczą zastępczą, testy były na samym końcu. Wydaje mi się, że były to lepsze czasy – w sensie – bardziej zachęcające do pozostania rodzicem zastępczym. Teraz chyba bym nie został zakwalifikowany nawet na szkolenie. To znaczy, teraz to pewnie bym został (bo już wiem co i jak), ale te dwanaście lat temu – niekoniecznie.
Majka zapewne zrobiła wówczas dobre wrażenie swoim zainteresowaniem i pierwszymi rozmowami z naszym organizatorem pieczy zastępczej. Mnie przedstawiła jako osobę głęboko introwertyczną, mającą problemy z wyrażaniem swoich emocji – aczkolwiek bardzo rodzinną i opiekuńczą. Wtedy to wystarczyło. Teraz pewnie zostałbym odebrany jako autystyczna połówka hipotetycznej rodziny zastępczej.

Jak przewidziała Majka, pierwszego wrażenia dobrego nie zrobiłem (przynajmniej w swoim mniemaniu). Pomijając moje cechy osobowościowe, po raz pierwszy pojawiłem się w całym tym systemie dopiero na pierwszym spotkaniu w ramach szkolenia dla rodziców zastępczych. Teraz taka sytuacja jest chyba niemożliwa. Nie miałem dobrego humoru, bo Majka zaciągnęła mnie do pierwszej ławki. Sam zawsze siadam w ostatniej (ponieważ w przypadku jakichkolwiek pytań, zawsze mam czas na przemyślenie odpowiedzi), ale przecież nie wypadało się rozdzielić. Moja niechęć do pierwszych ławek wynika chyba z jakiejś traumy z czasów wczesno-małżeńskich, kiedy to jeszcze chadzaliśmy do kościoła, a Majka ciągnęła mnie prawie pod sam ołtarz. No i nigdy nie wiedziałem kiedy wstać, usiąść czy uklęknąć.

Na szkoleniu tego problemu nie miałem, ale było jeszcze gorzej. Jakimś dziwnym trafem akurat zatkały mi się uszy i na wizytę u laryngologa byłem zapisany za kilka tygodni (no może dni). W każdym razie pożyczyłem od mojej teściowej aparat słuchowy i chyba było jeszcze gorzej. Słyszałem dzieci grające w piłkę poza budynkiem, a na pytania osób prowadzących robiłem gamgowatą minę, bo nie do końca wiedziałem czy to są ich słowa, czy te dochodzące zza ściany. Być może przebrnąłem przez wszystko tylko dlatego, że brakowało pogotowi rodzinnych. Teraz jeszcze bardziej brakuje, a do tego pojawiły się dodatkowe paragrafy, które w jeszcze większym zakresie uwypuklają problem.

Na przestrzeni lat nie zmieniły się testy psychologiczne. Są one różne, ale chyba wszystkie są również testem na inteligencję. Pewnym potwierdzeniem mojej tezy jest to, że rodzice biologiczni naszych dzieci zawsze uważają, że odpowiedzieli rewelacyjnie, a potem okazuje się, że wyszła masakra. Jest wiele pytań o to samo, w różny sposób zadany. Jest wiele pytań nie wprost albo z podwójnym przeczeniem. Są pytania, na które chciałoby się wypowiedzieć, a nie tylko odpowiedzieć „tak-nie” albo „zawsze – rzadko – często - nigdy”. Majka ma w zwyczaju dopisywanie czegoś na marginesie, ja nigdy – uważam, że nie ma to znaczenia. Wnioski i końcowa ocena jest zapewne wynikiem jakiegoś algorytmu, a nie sztucznej inteligencji czytającej na marginesie (a nawet zwykłej inteligencji).

Lepiej więc odpowiadać zgodnie z prawdą i nie dorabiać myśli, których nie można dopowiedzieć. Najważniejsze to zrozumieć pytanie. Czasu jest dużo, nawet jak dla mnie.

Może kilka przykładowych pytań:

Czy nigdy nie skłamałeś? Czy nigdy niczego nie ukradłeś?
Każdy kiedyś minął się z prawdą albo zabrał odruchowo choćby spinacz do papieru, który do niego nie należał. Odpowiedź jest więc prosta, ale dla wielu osób nieoczywista.
Ja mam problem z pytaniem: „Czy nigdy się nie spóźniłeś?” Zawsze odpowiadam, że oczywiście były sytuacje gdy się spóźniłem. Chociaż pomijając spóźnienia naszych państwowych kolei, to takiej sytuacji nie pamiętam. No, ale lepiej nie wyjść na autystyka.

Warto też uważać na pytania sugerujące empatię albo altruizm.

Osobiście uważam, że altruizm nie istnieje. Nie wiem czy mam tak silne argumenty, czy dar przekonywania, ale nawet Majka i nasze dzieci skłaniają się teraz ku tej tezie. Każde nasze (ludzkie) działanie teoretycznie bezinteresowne, daje nam jakąś korzyść. Choćby to, że czujemy się lepsi. Nikt nie musi nam mówić, że jesteśmy fajni – sami czujemy się wtedy fajni. Choćby wówczas, gdy finansowo opiekujemy się myszoskoczkiem w zoo albo darujemy komuś „szlachetną paczkę”. Wtedy gdy pomagamy starszej pani wejść do autobusu czy też z bolącym kręgosłupem wnieść młodej mamie wózek z dzieckiem po schodach. Czy robimy to bezinteresownie? Nie – tak zostaliśmy wychowani i gdybyśmy postąpili inaczej, to czulibyśmy się z tym źle. Dzieci też przecież mamy dla siebie (nawet te w pieczy), więc rację przyznaję niektórym z nich, które twierdzą, że na świat się nie prosiły.
Nie będę teraz dalej zgłębiał tego tematu, ale patrząc na współczesny model wychowywania dzieci, obecne pokolenie młodych rodziców może mieć na starość przechlapane.

Wracając do testów – pojawiają się pytania typu: „Czy zdarza się, że darujesz osobie kwestującej jakiś datek?”. Lepiej w takich sytuacjach wstrzymać się od rozważań i odpowiedzieć „tak”. Bo przecież trudno na marginesie opisać dlaczego nie daję albo dlaczego daję. Ja dla przykładu daję. Ale nie dlatego, że chcę komuś pomóc. Nawet nie dlatego, że poczuję się lepiej. Gdy jakieś dziecko zbiera na cokolwiek, to nie chcę wyjść na beznamiętnego dupka. Nie wiem co chcę mu pokazać – że warto być dorosłym, a może nagrodą jest jego uśmiech. W każdym razie altruistą się nie czuję. Za to ktoś, kto nie wspomaga bezdomnego na ulicy, może być nie tylko empatyczną osobą, ale również niosącą wielu innym ludziom ogromną pomoc. A w teście wyjdzie jak wyjdzie.

Bywają też pytania typu: „Czy można przekraczać prawo?” Też lepiej nie kombinować i odpowiedzieć, że „nie”. Zresztą ja też uważam, że po to jest prawo, aby je przestrzegać. I chociaż w opisanej wcześniej sytuacji przed sądem świadomie je złamałem, to nie znaczy, że chciałbym w tej kwestii dyskutować. Zupełnie innej odpowiedzi należałoby udzielić na pytanie: „Czy przekroczyłeś kiedyś prawo?”.

Albo pytanie o emocje związane z widokiem sarny we wnykach. Czuję w tym momencie żal i zbiera mi się na płacz czy nie? Jak się rozpłaczę to jej nie pomogę, a jak zachowam zimną krew to w teście mogę wyjść na osobę mało empatyczną. Bo już nie ma odpowiedzi, że ją uwolnię albo chociaż zadzwonię pod 112.
Trzeba też uważać z testem rysowania drzewa. Absolutnie żadnych kwiatków, dziupli i wiewiórek.

Nie mam pojęcia jaki wpływ mają wyniki testów na zakwalifikowanie do odbycia szkolenia dla rodzin zastępczych, a nawet do uzyskania kwalifikacji po odbytym szkoleniu. Mam tylko nadzieję, że są jedynie elementem uzupełniającym, a psycholodzy zdają sobie sprawę z tego, że socjo- i psychopaci zdają takie testy z wyróżnieniem.

Motywacje

Jest to najpewniej pierwsza rzecz, o którą kandydaci na rodziców zastępczy zostaną zapytani. Warto zatem przygotować sobie odpowiedź. I nawet jak do końca się nie wie, to nie odpowiadać: „nie wiem”.

Gdybym ja te kilkanaście lat temu odpowiedział to co myślę, to brzmiałoby to mniej więcej tak: „Bo Majka tak wymyśliła, a mi to wcale nie przeszkadza”. Nie byłaby to dobra odpowiedź, chociaż i tak lepsza niż: „Bo ja tak kocham dzieci, że chcę im oddać całe swoje życie”.

Życie kreśli bardzo różne scenariusze i nawet jak coś nam się wydaje, to potem okazuje się być zupełnie inaczej. Majka oczekując mojej aprobaty te dwanaście lat temu, chciała tylko, abym w weekend pozwolił jej pospać nieco dłużej oraz zajął się jakimś dzieckiem, gdy ona z innym pójdzie do lekarza albo na rozprawę do sądu. A teraz okazuje się, że to bardziej ona jest mi do pomocy, niż ja jej.

W każdym razie lepiej unikać nuty misyjności. Gdzieś tam na jednym z pierwszych miejsc musi być własne dobro i spełnianie własnych potrzeb. I wcale nie piszę tego tylko na potrzeby zaliczenia jakiegoś testu czy rozmowy z psychologiem. Uważam, że jeżeli ktoś ma zamiar bezgranicznie poświęcić się jakimś „biednym sierotkom” licząc na to, że karma wraca, to niech sobie od razu podaruje całą tę pieczę zastępczą i zajmie czymś innym. Po pierwsze biednych sierotek w tym systemie nie ma (poza wyjątkami potwierdzającymi regułę – prawie wszystkie mają matkę i ojca), a po drugie jeśli ktoś liczy, że to biedne dziecko kiedyś mu się odwdzięczy ciepłem i miłością, to może się srogo zawieść. Lepiej więc nastawiać się na zadaniowość i traktować pieczę zastępczą bardziej jak pasję, niż misję. Można to sobie razem łączyć, ale nie oczekując zbyt wiele.

Jest jeszcze jedna motywacja, która w niektórych rejonach kraju jest już jak najbardziej akceptowalna, a nawet pożądana. I to zupełnie oficjalnie. Chodzi o motywację adopcyjną. Jeszcze kilka lat temu była ona uznawana za obchodzenie adopcji i przez wielu potępiana. Czasy się jednak zmieniają i rozmaite ośrodki (zarówno adopcyjne jak też pomocy rodzinie) wprost mówią zgłaszającym się do nich parom (albo singlom), że jest jeszcze druga droga. Jest to moim zdaniem bardzo uczciwe. Przyszli rodzice są w pełni świadomi podejmowanego ryzyka, a czas przebywania dziecka w takich rodzinach jak nasza, skraca się do minimum.

Zawsze broniłem się przed nazywaniem pogotowia rodzinnego – przechowalnią. Nadal tak nie uważam i takiego określenia bym nie użył. Ale jednak coś w tym jest. Owszem, starszym dzieciom pokazujemy pewien model rodziny. Pozwalamy im przez jakiś czas zaistnieć w lepszym świecie niż ten, w którym żyły dotychczas. Z kolei maluchy są lepiej zaopiekowane i lepiej zdiagnozowane. Szybciej i z lepszym skutkiem uczą się nawiązywać więzi, która to umiejętność będzie niezbędna po przejściu do innej rodziny.
Ale prawdą jest, że każde z nich ma szansę na coś dużo lepszego. I ten czas oczekiwania trzeba zmniejszyć do minimum.
Niby o tym wiedziałem. Niby zdawałem sobie sprawę z tego, że dzieci najbardziej rozkwitają dopiero wtedy, gdy od nas odchodzą. Ale dopiero teraz, kiedy rygorystycznie trzymamy się ustawowej trójki dzieci, dociera do mnie jak wielka jest różnica między tą trójką, a czwórką, piątką... nie mówiąc o rodzinach opiekujących się kilkunastoma dziećmi. Majka niedawno była na pewnego rodzaju sympozjum zorganizowanym przez nasz obecny ośrodek adopcyjny. Ja zostałem z dziećmi, bo ta rola najbardziej mi odpowiada. Majka może jeszcze nie jest tak sprawna fizycznie jak kiedyś, ale z pewnością jest tak samo wygadana jak dawniej (a może jeszcze bardziej) i na funkcję eksperta pieczy zastępczej jest wręcz skazana.
Na tej konferencji nie było żadnego pogotowia rodzinnego opiekującego się mniejszą ilością dzieci niż piątką – większość zbliżała się do dziesiątki. W takich sytuacjach publiczność krzyczy „Wow!” i bije brawo, a ja sobie myślę: „Boże, ilu tu ignorantów”.
Pewnie już o tym pisałem... a może nie. Może nie miałem tyle odwagi. Uważam, że pogotowie rodzinne opiekujące się dziećmi, których ilość zbliża się do dziesiątki, jest gorsze niż dom dziecka. Sami mieliśmy kiedyś siódemkę i patrząc z perspektywy czasu, z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że to już była przechowalnia. Było to funkcjonowanie na granicy wydolności – fizycznej, psychicznej i emocjonalnej. Niektórzy mówią, że pogotowie rodzinne to taka rodzina wielodzietna. Nie ma w tym krzty prawdy. W rodzinie wielodzietnej, dzieci łączą wzajemne więzi i istnieją różnice wieku. W pogotowiu wszystko jest dziełem przypadku, dzieci się zmieniają. Te już trochę ogarnięte w końcu odchodzą, a w ich miejsce pojawiają się kolejne – w mniejszym lub większym stopniu zaburzone i z mniejszą lub większą traumą. Dom dziecka różni się od przepełnionego pogotowia rodzinnego tym, że w placówce pracownicy po prostu przychodzą do pracy. Rodzice zastępczy pogotowia rodzinnego są w nim przez całą dobę. Można powiedzieć, że przez całą dobę pracują. Owszem – można mieć wolontariuszy. My z nich zrezygnowaliśmy, bo więcej było z nimi kłopotu niż pożytku. Przychodzili jak im się podobało, a gdy faktycznie byli potrzebni to nie mieli czasu. Zresztą taki mechanizm trudno pogodzić z ideą jednego opiekuna. Zwłaszcza takiego, który cały czas odpowiada na zgłaszane przez dzieci potrzeby.
Pisałem kiedyś o mamie Beni, która się poddała. Jednym z powodów było to, że przez pół roku chodziła niewyspana. Wczorajszej nocy wstawałem sześć razy do Walerii (jeszcze o niej wspomnę) i dwa do Luny. Miałem tylko je dwie pod opieką. A potem był dzień. i będzie kolejny. Potem kolejny tydzień i miesiąc. W naszej rodzinie zastępczej dwie osoby czuwają nad snem trójki dzieci. W ciągu dnia, dwie osoby dzielą się opieką też tylko nad trójką dzieci. Ja do tego mam pracę zdalną, więc można bez większego problemu ogarnąć wszystkie sądy, lekarzy, rodziców biologicznych, PCPR-y i nie wiadomo co jeszcze. Nawet można odespać nieprzespaną noc.
Ciekawy jestem czy ktoś się zastanawia, co się dzieje w pogotowiach rodzinnych w nocy, w których jeden z rodziców pracuje na etacie od siódmej, a dzieci jest kilkoro. Mam wrażenie, że jest to jakiegoś rodzaju temat tabu, bo nikt o to nie pyta i nikt się tym nie chwali. A odpowiedź jest pewnie bardzo prosta – dzieci przestają zgłaszać swoje potrzeby.

Podsumowując, motywacja do pozostania rodzicem zastępczym jest rzeczą kluczową i wydaje mi się, że najważniejsze jest uczciwe określenie się przed samym sobą. Zresztą powyższe rozważania są tylko moimi przemyśleniami, a na szkoleniach można się spotkać z zupełnie innym podejściem. Dla przykładu słyszałem o podziale na cztery kategorie: motywację altruistyczną, kompensacyjną, ekonomiczną i adopcyjną. Pytanie tylko, która z nich jest pożądana przez organizatora pieczy zastępczej? Gdybym miał się do tego odnieść, to musiałbym stwierdzić, że skoro altruizm nie istnieje, to pierwsza propozycja odpada, bo też nie ma racji bytu. Kompensacyjna jest raczej mało pożądana, bo niby co ma kompensować – jakąś stratę, niepowodzenie? Ekonomiczna choć może uzasadniona, to jednak w tej materii nie o kasę powinno chodzić, a adopcyjna co do zasady jest niezgodna z samą ideą pieczy zastępczej.

Zostanę zatem przy swoim rozumieniu motywacji, którą gdyby było trzeba, to nazwałbym egocentryczną.

Dobór dzieci

Teoretycznie w pogotowiach rodzinnych nie istnieje coś takiego jak wybieranie sobie dziecka. Rodziny zastępcze niezawodowe, a nawet zawodowe nie będące pogotowiem, są na innych zasadach. Tam dzieci mają zostać na zawsze (przynajmniej w praktyce tak jest), więc ważne, aby pasowały do rodziny.

Jednak dobry organizator pieczy zostawia też pewien poziom decyzyjności w gestii pogotowia. Ma to miejsce nawet wówczas, gdy w pogotowiu przebywa mniejsza ilość dzieci, niż ustawowa trójka. Nie wywiera też presji na przyjęcie kolejnych dzieci, ponad stan. Ktoś mógłby pomyśleć, że się podlizuję swojemu organizatorowi. Nawet jeżeli tak to wygląda, to nie o to mi chodzi.

Opiszę teraz naszą aktualną sytuację (tak w pigułce na potrzeby tego wpisu). Po chorobie Majki, wróciliśmy do systemu pełni energii z początkiem marca. Przyjęliśmy trójkę niemowlaków. Można powiedzieć, że nieco podrośniętych noworodków – w każdym razie dzieci odbieraliśmy, może nie z porodówki, ale ze szpitala, w którym się urodziły. Po trzech miesiącach odszedł od nas Marko. Jego miejsce szybko zajęła niespełna miesięczna Waleria. Anna spotyka się z rodzicami, którzy moim zdaniem już nie widzą bez niej życia. Luna też... ale tutaj bez zgody potwierdzonej zalakowaną pieczęcią nie puszczę pary z gęby – chociaż bardzo bym chciał.

Waleria jest niezwykłym przypadkiem i ją sobie na tę chwilę pominę.
Za kilka tygodni wyjeżdżamy na wymarzoną przez Majkę Sri Lankę i istnieje duże prawdopodobieństwo, że wszystkie nasze aktualne dzieci spędzą ten czas w rodzinach, które będą ich rodzinami docelowymi. Do żadnego z tych dzieci (łącznie z Marko) rodzice biologiczni nie mają odebranych praw rodzicielskich, chociaż w jednym przypadku sytuacja prawna jest uregulowana (sąd zamknął sprawę i nakazał poszukać rodziny zastępczej – ale nie adopcyjnej).
Nasz organizator pieczy nie tylko, że na nas nie naciska abyśmy przyjęli kolejne dziecko, ale nawet nam nikogo nie proponuje, chociaż wiemy, że jest przynajmniej jeden kolejny noworodek do umieszczenia w jakiejś rodzinie.

Tak moim zdaniem powinna wyglądać praca pogotowia rodzinnego. Tak powinna wyglądać współpraca ze swoim organizatorem pieczy. Może rozwinę wątek w kolejnym rozdziale.

Skupię się teraz na temacie doboru dzieci. Uważam, że nie tylko każda rodzina powinna mieć możliwość podjęcia decyzji, ale powinna to zrobić świadomie, bez emocji, w oparciu o dane i sugestie organizatora pieczy zastępczej (oczywiście przekazane w dobrej wierze). Ideałem by było, gdyby również dziecko w niektórych przypadkach miało coś do powiedzenia.

Jakieś półtora roku temu pojawił się w naszym domu Obelix. Miał być skrzywdzonym pięciolatkiem (pasującym do przebywających wówczas u nas dzieci), a okazał się straumatyzowanym, agresywnym i nie do końca sprawnym umysłowo siedmiolatkiem próbującym masturbować się na oczach wszystkich. Pewnie zadziałał mechanizm głuchego telefonu. Ktoś o czymś zapomniał, ktoś czegoś nie dopowiedział, a jeszcze inny coś dodał. Nigdy nie próbowaliśmy nikogo obarczać winą za niepełną, a wręcz błędną, informację. W każdy razie przed naszymi ówczesnymi dziećmi stanął dwa razy od nich większy „patan” i połowę mniej ich rozumiejący. Wszyscy się go bali.

Majka uważa, że był kroplą przelewającą czarę, a neurolodzy za podłoże jej choroby uznali ponadprzeciętny stres, który tak osłabił organizm, że nie poradził on sobie nawet ze zwykłym wirusem opryszczki. Ja jestem sceptykiem, więc moim zdaniem równie prawdopodobną przyczyną mogła być szczepionka, którą sobie wkuliśmy przed wyjazdem na wakacje do Wietnamu. Żeby jednak nie powielać teorii spiskowych, jako oficjalną wersję uznaję pogląd lekarzy.
Teraz sobie myślę, że Obelix pewnie należał do tej grupy dzieci, które nie nadają się do żadnej rodziny. Które wręcz będą szczęśliwsze w jakimś domu dziecka. Być może one nawet nam o tym mówią, chociaż niekoniecznie wprost. Może tylko wysyłają pewne sygnały – a my jak ten muł, nie rozumiemy.
Może mogło być dużo prościej, a dobre chęci spowodowały, że chłopiec stał się kukułczym jajem. Obecnie Obelix przebywa w rodzinie zastępczej, która z dużym prawdopodobieństwem żałuje swojej decyzji (kiedyś rozmawialiśmy z jego nową mamą i takie odniosłem wrażenie). Ale te półtora roku temu była jedyną moją nadzieją. Chyba po raz pierwszy w życiu w pełni zastosowałem się do zaleceń Majki, która zawsze mówi: „Bądź profesjonalny, opisuj tylko fakty”. Na szczęście nie dotyczy to tego bloga, chociaż też potrafi mi „wyciąć” niektóre kawałki. W każdym razie opisałem szczegółowo wszystkie zachowania chłopca, jego przemyślenia i używane zwroty. Nie wspomniałem tylko o odczuciach innych dzieci i o swoich emocjach. I chociaż zachowałem się profesjonalnie, to pewnie byłem jednym ze szczebelków tej drabinki dobrych chęci. Albo bardziej łopatką, która być może głęboko zakopała czyjąś pasję, misyjność i wszystko razem wzięte.

Czy tak jest jak myślę? Czy rzeczywiście są dzieci, które nie chcą mieszkać w rodzinie?

Z całą pewnością nie mogę tego powiedzieć, ale zrobiłem sam sobie kiedyś doświadczenie na miarę warsztatów PRIDE. Zapytałem siebie, do której znanej mi rodziny zastępczej chciałbym pójść, gdyby mi kazano (przyjąłem więc, że miałbym jakiś wybór). Po krótkiej chwili rozszerzyłem widełki – do jakiejkolwiek znanej mi rodziny. Nie znalazłem takiej, a przecież odchodzące od nas dzieci często mają dużo większy bagaż złych doświadczeń niż ja.

Przynajmniej pięcioro dzieci mieszkających w naszej rodzinie mogę nazwać „zwrotką”. Odeszły od nas i po jakimś czasie mieszkania z inną rodziną, znowu wróciły do systemu. W zasadzie to nawet nie wróciły, bo z punktu widzenia tegoż systemu – cały czas w nim były. Zwyczajnie zmieniły rodziny... albo placówki. Jeden przypadek był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Fajny chłopiec, fajna mama zastępcza. Coś nie wyszło.

Bo to wcale nie jest tak, że jakaś rodzina jest źle przeszkolona, źle oceniona przez psychologa, nie ma chęci czy dobrej woli. Być może czasami zbyt długo walczy sama z sobą sprawiając, że ofiar jest coraz więcej.
Czy Obelix stanie się szóstą naszą zwrotką? Wcale nie byłbym zaskoczony.

Dlatego uważam, że dobór dziecka jest bardzo ważny, a emocje są złym doradcą. Piecza zastępcza ma tę przewagę nad adopcją, że daje czas – dużo czasu.

Ważną sprawą jest ilość przyjmowanych dzieci. Po chorobie Majki rygorystycznie trzymamy się ustawowej trójki i nikt nas do niczego nie zmusza. Jest to dobre dla nas i dla dzieci. Ale już z punktu widzenia organizatora pieczy zastępczej, jesteśmy mniej opłacalną rodziną niż ta, która opiekuje się piątką albo siódemką dzieci (szóstką też). W systemie pieczy zastępczej w naszym kraju często pojawia się motyw uzależnienia. W zasadzie silnej zależności. Po kilku latach bycia rodziną zastępczą bezpowrotnie giną pewne umiejętności, dyspozycyjność, a nawet chęci rozwoju. Bardzo trudno jest wrócić do dawnego życia, ponownie rozpocząć pracę w swoim zawodzie. Pojawia się lęk przed niepewnością, utratą środków do życia. Bywa, że jest to wykorzystywane przez organizatorów pieczy i rodziny zastępcze są w pewien sposób przymuszane do opiekowania się większą ilością dzieci. Często nawet same z własnej woli stają pod tym pręgierzem emocjonalnym i mówią: "Jak ja go nie przyjmę, to trafi do domu dziecka".  

No to trafi. Albo i nie. Ale jak "TY" trafisz do szpitala, to cała gromadka twoich dzieci znajdzie się w placówce. Warto to zawczasu przemyśleć.

Trudności opiekuńczo-wychowawcze

Tego rodzaju rozważania trzeba podzielić na dwie kategorie. Przystępując do szkolenia na rodzica zastępczego trzeba mieć świadomość, że zawsze istnieje jakieś prawdopodobieństwo, że dziecko od nas odejdzie. W przypadku pogotowia rodzinnego jest to stuprocentowe prawdopodobieństwo, chyba że ktoś zdecyduje się na adopcję.

Ta niepewność może powodować powstanie jakiejś bariery emocjonalnej z dzieckiem, ponieważ umysł stara się chronić siebie oraz zdrowie i uczucia swojego „żywiciela”. A to stoi w sprzeczności z potrzebami dziecka. Nie nauczy się ono nawiązywania więzi i nie nauczy się miłości, jeżeli nikt mu nie pokaże jak ma to robić. Rodzic zastępczy nie powinien bronić się przed emocjami. Powinien pokochać dziecko, bo tylko w ten sposób nauczy się ono jak nawiązać relacje z innym człowiekiem. Nie tylko innym rodzicem, ale też kolegą, współpracownikiem – każdym.
Osobną grupą są rodzice, którzy tak bardzo wchodzą w emocjonalny związek z dzieckiem, że próbują odciąć się od wszystkiego co było kiedyś. W pewien sposób starają się zapomnieć, że dziecko miało historię (czego absolutnie nie wolno robić). Zdarza się, że różnymi metodami usiłują zniechęcać i ograniczać wszelki kontakt dziecka z rodzicami biologicznymi. Jest to niedopuszczalne, ponieważ idea pieczy zastępczej przynajmniej w teorii polega na chęci przywrócenia dziecka rodzinie biologicznej.
Patrząc z perspektywy czasu muszę stwierdzić, że różne osoby kończące szkolenie dla rodziców zastępczych bardzo różnie podchodzą w przyszłości do relacji swojego dziecka z innymi rodzicami. Nie mam wątpliwości, że dziecko jest gotowe na to, że ma kilka kompletów rodziców. Dorośli wprost przeciwnie – najczęściej mają z tym problem.
Ale znamy pozytywne wyjątki. Bywa czasami tak, że osoby kończące szkolenie z typową motywacją adopcyjną, w pewnym momencie zmieniają swój światopogląd. Tak jest choćby teraz z Anną. Dziewczynka jest już wolna prawnie, ale w takim sensie, że mama ma tylko ograniczoną władzę rodzicielską. Sąd wprawdzie podważył jej kompetencje do sprawowania opieki nad dzieckiem, ale stwierdził, że nie jest aż taka zła, aby zupełnie pozbawiać ją kontaktu. Może więc być tak, że Anna do dorosłości będzie żyć ze swoją mamą biologiczną u boku, będąc z tego mniej lub bardziej zadowoloną. Natomiast rodzice będą musieli jakoś sobie te puzzle poukładać i wydaje się, że zaczynają całkiem dobrze.
Majka i ja też jesteśmy historią dzieci, które z nami mieszkały. Niby krótką, ale jednak. Wydawałoby się, że jesteśmy zupełnie niegroźni emocjonalnie – zwłaszcza po wielu miesiącach. A jednak niektórzy mają z tym kłopot.

Drugim aspektem, w którym należy rozpatrywać dzieci jako takie jest to, że trzeba zaakceptować fakt pewnego rodzaju kupowania kota w worku. Każde dziecko trafiające do pieczy zastępczej ma swoją historię, którą rodzice zastępczy są w stanie poznać tylko w niewielkim fragmencie. I zupełnie nie chodzi tutaj o złą wolę czy chęć zatajenia czegokolwiek. Jedynym źródłem informacji o dziecku są rodzice biologiczni. Czasami gdy rodzina jest od pokoleń pod kontrolą pomocy społecznej, to wiadomo nieco więcej. Ale tak jest rzadko, a do tego rodzice dziecka często zmieniają miejsca zamieszkania co oznacza, że przenoszą się pod kuratelę innego sądu, innego ośrodka pomocy społecznej i można powiedzieć, że zaczynają z czystą kartą wszystko od początku. Żaden z rodziców nie przyzna się też do picia alkoholu, zażywania narkotyków. Najczęściej nie ma najmniejszego pojęcia o występowaniu w swojej rodzinie jakichś chorób dziedzicznych, psychicznych albo istnienia wad genetycznych. Często ojciec jest nieznany, a nawet jak jakiś się przyznaje to niekoniecznie musi nim być. Mieliśmy kiedyś przypadek, gdy facet za flaszkę wódki uznał dziecko ledwo sobie znanej kobiety. Dopiero jak zasądzono mu alimenty, to do wszystkiego się przyznał.

Każde dziecko pojawiające się w pieczy zastępczej ma za sobą rozmaite traumy – choćby traumę rozstania. Dotyczy to nawet noworodków, o czym pisałem całkiem niedawno.
Zatrzymam się na chwilę nad spektrum płodowych zaburzeń alkoholowych (FASD). Jeżeli dziecko ma postawioną diagnozę albo istnieje tylko samo podejrzenie istnienia zaburzeń (bo wiadomo, że matka piła w ciąży), to wiadomo tylko tyle, że trzeba być czujnym. Jak niektórzy mówią: „FAS, FAS-owi nierówny”. Może być tylko tak, że dziecko na pewnym etapie rozwoju będzie nieco pobudzone emocjonalnie albo mieć trudności z matematyką czy logicznym myśleniem. Ale może też być tak, że nie będzie w stanie samodzielnie funkcjonować w dorosłym życiu. Żadne badania, ani żadne konsultacje z genialnymi lekarzami na takie pytania nie odpowiedzą. Również istnienie cech dysmorficznych twarzy o niczym nie świadczy. A dokładniej – jak dziecko będzie się rozwijało.
Co do zasady – im dłuższy jest staż dziecka w rodzinie biologicznej, tym kryje ono w sobie więcej tajemnic, więc i otwartość rodziców na możliwość pojawienia się problemów powinna być większa.
Chociaż z drugiej strony, im dziecko starsze, tym więcej jego zaburzeń i chorób jest już widocznych.

Rodzina biologiczna

Mógłbym powiedzieć, że jest to zmora, koszmar, przekleństwo czy jak jeszcze zwał większości znanych mi rodzin zastępczych. Z jednej strony zastanawiam się dlaczego, a z drugiej cieszę się, że są takie, których nie przeraża mama i tata biologiczny.

Dopóki Majka sama spotykała się z rodzicami naszych dzieci, miałem podobne zdanie jak inni – po prostu „patola”.
Dużo się zmieniło, gdy od ponad roku zacząłem również tych rodziców poznawać. Oni nie są aż tacy źli. Nie trzeba się ich obawiać. To jest tylko inny świat, inna kultura. Mówimy trochę innym językiem. Ale potrafią być mili, gdy traktujemy ich jak ludzi.
Majka nigdy nie godziła się na łączenie spotkań kilku rodzin. Nie chciała też aby na spotkanie przychodzili inni członkowie rodziny. Nie zgadzała się na przesuwanie ustalonych terminów i przekraczanie wyznaczonych na początku zasad.
Gdy jej nie było, wszystko zmieniłem. Wygodniej było mi umawiać się z kilkoma rodzinami naraz. Nie miało dla mnie znaczenia czy mama przyjdzie na spotkanie sama, z babcią, czy wujkiem. Potrafiłem wysłać zdjęcie uśmiechniętego dziecka dla mamusi, nawet poza ustalonym grafikiem. Traktowałem te osoby tak jak traktuję każdego innego spotkanego na drodze człowieka.
W pieczy zastępczej nic nie jest zerojedynkowe. Wszystko ma wiele wymiarów. Teraz jest tak, że mama biologiczna Argusa przesyła mi życzenia świąteczne, a jego rodzice zastępczy palą wszystkie mosty.
Zresztą, czy ja jestem dużo lepszy? Niedawno jedna z mam zapytała mnie: „A ta mała, jak ma na imię?” Odpowiedziałem: „Eee, aaa, ja mówię na nią Żabka”. Zwyczajnie zapomniałem jak Waleria ma na imię. Bo ma jakoś dziwnie – Estella, Eteniet – jakoś tak. W każdym razie wyszedłem na idiotę.

Chodzi jednak o to, że rodzina biologiczna zawsze będzie fragmentem życia dziecka, do którego kiedyś będzie chciało nawiązać. Jak? Tego nie wie nikt.

Wsparcie

Kolejny element układanki pieczowej. W przypadku tradycyjnej adopcji też można liczyć na jakieś wsparcie, choćby psychologiczne. Jednak rodzice adopcyjni muszą tego chcieć.

Dla rodziców zastępczych, wsparcie jest obligatoryjne. Każda rodzina ma swojego opiekuna, który nadzoruje rodziców, wydaje zalecenia i kontroluje ich realizację. Można też poprosić o koordynatora pieczy zastępczej, który jeszcze bardziej wchodzi w relacje z rodziną, ale też jest bardziej pomocny (czasami istnienie takiej osoby jest obowiązkowe przez jakiś czas). Nasz koordynator pomaga nam w rozmaitych sprawach urzędowych, wspiera w kontaktach z sądami, jest pośrednikiem między nami, a organizatorem pieczy. Czasami wynajduje dla naszych dzieci jakiegoś psychologa albo rehabilitanta. Krótko mówiąc – bardzo się przydaje.
W przypadku malutkich dzieci, co trzy miesiące zbiera się tak zwany zespół, oceniający ogólną sytuację danego dziecka. W jego skład, poza pracownikami organizatora pieczy (koordynatorami, psychologami, pracownikami socjalnymi), wchodzi też rodzina zastępcza i często przedstawiciele ośrodka pomocy społecznej, ośrodka adopcyjnego, szkoły, przedszkola, sądu (na przykład kurator). Starsze dzieci (powyżej trzeciego roku życia) są oceniane raz w roku. Na posiedzenie takiego zespołu mają obowiązek stawić się również rodzice biologiczni, ale różnie to bywa. Zespół wydaje zalecenia, sporządza odpowiednią notatkę i jeżeli sytuacja prawna dziecka jest nieuregulowana, to przekazuje swoją opinię do sądu. Tak więc oceniane są nie tylko postępy rodziców biologicznych, ale również dziecka, a przede wszystkim praca rodziny zastępczej. I dobrze – tak powinno być. 
Zresztą rodzina zastępcza też ma swoją „teczkę” i jest oceniana na odrębnym zespole. Musi też co dwa lata przechodzić badania psychologiczne oraz dokonywać samooceny, w której chwali się tym czym może (udziałem w szkoleniach, konferencjach, przeczytanych publikacjach naukowych).
Ostatnio trochę chaosu wśród rodzin zastępczych wywołała konieczność podpisania tak zwanych standardów ochrony małoletnich, w których szczególną uwagę zwrócono na kontakty fizyczne z dziećmi oraz szacunek, empatię i cierpliwość w relacjach z nimi. Przeczytałem, podpisałem. Zwróciłem jednak uwagę, że w każdym miejscu stosowany był zwrot „Pracownik PCPR”, a przecież ja nie jestem pracownikiem (Majka już tak). Stosuję więc takie same granice w kontaktach z naszymi dziećmi w pieczy, jakie stosowałem kiedyś w kontaktach z naszymi dziećmi biologicznymi. Nie wyobrażam więc sobie choćby sytuacji sprzed roku, kiedy sam opiekowałem się Argusem budzącym się w nocy nawet po dziesięć razy i miałbym stosować się do zasad określonych w „standardach”. Oczywistym było dla mnie, że najlepszym rozwiązaniem będzie spanie w jednym łóżku – zarówno dla jego, jak i mojego dobra. Szybko okazało się, że te standardy nie dotyczą również Majki, a w Ministerstwie przygotowywany jest odpowiedni dokument dotyczący rodziców zastępczych. Jestem bardzo ciekawy, co w nim będzie.

Mówiąc o wsparciu, trudno nie wspomnieć o finansach. Gdy przychodzą do nas praktykanci i Majka na koniec mówi: „Co jeszcze chcecie wiedzieć?” to im podpowiadam: „Zapytajcie o pieniądze”. Wszystkim się wydaje, że nie wypada – a przecież jest to bardzo ważne i okazuje się, że po szkoleniu nikt na ten temat nic nie wie. W najlepszym razie, niewiele.

Niezależnie od formy sprawowania pieczy zastępczej, na każde dziecko otrzymuje się pieniądze na jego utrzymanie. Aktualnie jest to nieco ponad 1500 złotych. Do tego dochodzi 800+, otrzymywane z ZUS. Można też liczyć na częściowy zwrot kosztów mieszkaniowych (prąd, woda, gaz, śmieci) w przypadku, gdy w rodzinie umieszczono więcej niż trójkę dzieci. Istnieją też jednorazowe świadczenia fakultatywne (możne je dostać albo nie), jak choćby na zagospodarowanie nowego dziecka, w przypadkach zdarzeń losowych czy na wyjazd dziecka na wakacje. Raz na kilka lat można też liczyć na jakieś pieniądze z funduszu remontowego. Każdy organizator sam określa wysokość przyznawanych kwot i jest to od kilkuset złotych do kilku tysięcy (raczej bliżej dwóch). Wielokrotnie bywa, że jest to kwota „zero”.
Można zatem przyjąć, że na każde dziecko, rodzina zastępcza dostaje co miesiąc 2300 złotych. Z tych pieniędzy nie trzeba się rozliczać. Wszystkie inne świadczenia muszą mieć pokrycie w rachunkach.
Czy jest to dużo czy mało? Wszystko zależy. Biorąc pod uwagę, że inne rodziny same zarabiają na swoje dzieci biologiczne i wielokrotnie muszą zadowolić się niższymi kwotami, to można powiedzieć, że jest to dużo. Z kolei patrząc na środki otrzymywane na utrzymanie dziecka w placówce (domu dziecka), jest to bardzo mało.
Trzeba pamiętać, że dzieci trafiające do pieczy mają najczęściej dużo większe potrzeby w obszarze edukacji, leczenia i rehabilitacji. Wiele rzeczy trzeba zrobić prywatnie. W przypadku rodzin zawodowych (w których przebywa przynajmniej trójka dzieci), trzeba z tych pieniędzy wysupłać środki na utrzymanie samochodu służącego przede wszystkim tym dzieciom (nie mówiąc o jego zakupie). Niektórzy doliczają jeszcze konieczność częstej wymiany niszczonych przez dzieci mebli albo szybko zużywających się sprzętów gospodarstwa domowego.
Można też liczyć na przydzielenie osoby do pomocy. Wszystko zależy od organizatora pieczy, ale w tym przypadku określana jest pewna pula godzin. A ponieważ minimalna stawka za godzinę coraz bardziej rośnie, to i ilość przyznawanych godzin coraz bardziej spada. Można więc traktować tę pracę jedynie jako dodatkową.

Rodziny zawodowe otrzymują też pensję. Najwięcej dostają pogotowia rodzinne (czyli taka Majka). Minimalna aktualna kwota to nieco powyżej pięciu tysięcy brutto. Inne rodziny zawodowe mają trochę mniej. Jest to wprawdzie wartość minimalna, ale też trudno liczyć na dużo więcej. Coś takiego jak awansowanie i pięcie się po szczeblach kariery praktycznie nie istnieje. Wieloletnia, doświadczona rodzina zastępcza ma może kilkaset złotych więcej, niż ta dopiero rozpoczynająca swoją przygodę z pieczą zastępczą.

Jeżeli ktoś ma motywację ekonomiczną (o czym pisałem wcześniej) to może sobie przekalkulować czy warto wchodzić do tej wody. Trzeba też pamiętać, że jest to praca przez 24 godziny na dobę.
Osobiście uważam, że pozostanie rodziną zastępczą zawodową jest całkiem dobrym rozwiązaniem dla osób, których dzieci już rozpoczęły życie na swój rachunek. Jest to bowiem czas, w którym potrzeby finansowe są dużo niższe niż kiedyś, a przyjmowane dzieci sprawiają, że można się jeszcze czuć potrzebnym i człowiek tak szybko nie głupieje i nie podupada na zdrowiu (bo nie ma na to czasu).

Szkolenie

Tym tematem zakończę. Właściwie powinienem rozpocząć, ale jeżeli ktoś poległ na sprawach ogólnych i stwierdził, że się nie nadaje, to na co mu ta wiedza.

Jak Polska długa i szeroka, metod szkolenia jest wiele. Trzeba jednak założyć, że będzie od kilku do kilkunastu spotkań w terminach określonych przez organ prowadzący. Najczęściej są to godziny popołudniowe, a w niektórych przypadkach weekendy (aby nie kolidować z pracą zawodową szkolonych). Systemy szkoleń są różne, chociaż chyba wciąż najpopularniejszy jest PRIDE. Moim zdaniem nie za bardzo przystaje on do realiów polskich, zarówno jeśli chodzi o dostępność potrzebnej pomocy jak też oczekiwania rodzin zastępczych. Ma jednak tę przewagę nad wieloma innymi, że jest prowadzony w formie warsztatów. Jest w nim dużo zajęć praktycznych, których uczestnicy często muszą wcielać się w różne role, na przykład dziecka czy rodzica biologicznego. Pozwala to lepiej zrozumieć uczucia i reakcje dziecka odbieranego rodzicom. Osoby szkolone dostają też rozmaite zadania domowe w formie pisemnej, a nawet plastycznej. To z kolei pozwala prowadzącym lepiej zrozumieć swojego ucznia. Bo nawet jak na zajęciach palnie coś głupiego, to może chociaż mądrzej napisze.
Najlepsze są takie szkolenia, które przynajmniej w części prowadzą osoby znające pieczę zastępczą od podszewki. Bo dla przykładu opowiadając o rodzicach biologicznych dzieci przebywających w pieczy, nawet jak stwierdzą, że są to osoby zagubione w życiu, to z pewnością nie omieszkają dodać, że jest to jednak inny świat. No i mają możliwość podeprzeć się wieloma przykładami i własnymi doświadczeniami.
Bywają też szkolenia prowadzone w formie wykładów. Zdarza się, że rozmaite zagadnienia omawiają różne osoby. Nawet jeżeli są to fachowcy w swojej dziedzinie (ale nie są praktykami), to jednak jest to trochę tak, jak prowadzenie nauk przedmałżeńskich przez księdza. Do tego na takim wykładzie można się zupełnie wyłączyć, pamiętając jedynie o podpisaniu listy obecności.

Po ukończonym szkoleniu, adeptów czekają jeszcze praktyki (choćby w takiej rodzinie jak nasza). Najczęściej jest to około dziesięciu godzin (odbytych albo za jednym razem albo w częściach). Trzeba też liczyć się z kolejną rozmową z psychologiem albo przyjściem na panel , na którym można posłuchać i porozmawiać z osobami zajmującymi się pieczą zastępczą od lat (rodzinami zastępczymi, sędziami sądów rodzinnych, pracownikami socjalnymi). To jest coś co Majka najbardziej lubi. Nie dość, że może się wygadać, to jeszcze wszyscy z zaciekawieniem jej słuchają.

Na tym etapie kursanci otrzymują zaświadczenie o ukończeniu szkolenia, co upoważnia ich jedynie do pozostania rodziną pomocową. Mogą zatem przyjąć nasze dzieci na czas naszego urlopu.

Koniec wszystkiego wieńczy wydanie kwalifikacji do pełnienia roli rodzica zastępczego, o którą należy wystąpić. Jest w niej określona forma sprawowanej pieczy.

Trzeba też dodać, że kandydaci do pozostania rodziną zawodową, muszą wcześniej odbyć dodatkowe (ale już nie takie długie) szkolenie.
Pewną ciekawostką (której zupełnie nie rozumiem) jest to, że aby zostać rodziną zawodową, konieczny jest obowiązkowy trzyletni staż w charakterze rodziny niezawodowej. O ile nie dotyczy to pogotowia rodzinnego, to nie trzeba być mistrzem intelektu, aby dojść do wniosku, że chodzi o pieniądze. Problem pojawia się w tym drugim przypadku. Pogotowie rodzinne ustawowo nie może być jednocześnie rodziną zastępczą długoterminową. To oznacza, że po tych trzech latach należałoby oddać swoje dzieci innej rodzinie zastępczej, co nijak się ma do teorii więzi i ogólnie ludzkiego pojmowania istoty rodziny. Na szczęście w wielu powiatach ten zapis ustawy jest martwy i pogotowiem rodzinnym zostaje się zaraz po szkoleniu i uzyskaniu kwalifikacji. Zresztą rodziną zawodową też, bo jest ona zabezpieczeniem dla przynajmniej trójki dzieci.

Co jest ważne, a przynajmniej wypada dopowiedzieć. Szkolenia są obowiązkowe. Czasami dopuszczalna jest jedna nieobecność, a czasami nawet taka opcja nie istnieje. Wówczas opuszczone zajęcia trzeba odrobić. Oczywiście nikt nikomu nie zrobi lekcji indywidualnej. Trzeba czekać do następnego organizowanego szkolenia, czyli najczęściej przynajmniej pół roku.

Szkolenie jest obowiązkowe dla obu małżonków. Ale jeżeli ktoś nie ma drugiej połówki albo ma ją nieformalnie, to może przeszkolić się sam. Nikt nikomu nie zagląda ani do łóżka, ani do szafy.

W momencie kiedy już pojawi się dziecko do umieszczenia, trzeba się jeszcze liczyć z badaniem warunków mieszkaniowych (przez organizatora pieczy) i rozmową z kuratorem sądowym. Tutaj kolejność bywa różna. Czasami trzeba pokazać warunki mieszkaniowe gdy dziecko jest jeszcze hipotetyczne i jego wiek nieznany albo dziecko mieszka w rodzinie od wielu miesięcy (a nawet lat). Nam zdarza się, że przychodzi kurator w sprawie dziecka, którego już dawno u nas nie ma. Ale to jest osobny temat dotyczący porządków w sądach.

Jeżeli chodzi o system prawny, to nawet już się przyzwyczaiłem, że na wszystko trzeba czekać długie miesiące. Mój wniosek o odrzucenie spadku w imieniu Omena i Dagona leży gdzieś na półce prawie dwa lata. Może sędzia wyrobi się zanim zejdę z tego świata. A swoją drogą, to ciekawe co by było, gdyby nagle okazało się, że chłopcy odziedziczyli jakieś ogromne długi, a wnioskodawcy już by nie było wśród żywych?
Lata oczekiwań na odebranie przez sędziego władzy rodzicielskiej jakoś same z siebie się rozwiązują. Po roku przerwy (z powodu choroby Majki) wróciliśmy wiosną. Marko już od dawna z nami nie mieszka, Anna jest na etapie spotykania się z rodzicami zastępczymi, a Luna z hipotetycznymi rodzicami zastępczymi – jeszcze się szkolą, a praktyki odbywają u nas. Ważne, że są to docelowe rodziny, a forma pieczy jest rzeczą drugorzędną... przynajmniej z puntu widzenia tych dzieci. Wiem, że się powtarzam, ale chcę jakoś płynnie przejść do tematu Walerii.

Gdybym miał władzę ustawodawczą, to w tej chwili wprowadziłbym tylko możliwość zmiany prowadzącego sprawę. Mógłby to zrobić nawet uczestnik postępowania o ile miałby jakieś konkretne uzasadnienie, a nie że mu się twarz nie podoba.

Bo niestety jest tak, że jak trafi się na jakiegoś nawiedzonego sędziego, to dziecko nawet do całkiem porządnej rodziny nigdy nie wróci. A jak jest nawiedzony w drugą stronę, to dziecko wraca do patologii, bo przecież u matki jest najlepiej.
Już myśleliśmy, że za chwilę odejdzie od nas ostatnia Waleria. Wydawała się pomyłką systemu i wszyscy oceniający sytuację na zespole jednogłośnie wydali rekomendację powrotu do rodziny biologicznej.

(…)

W tym miejscu Majka usunęła obszerny fragment moich kwiecistych sentencji, a z faktów zostały tylko dwa zdania:

Pani sędzia przesłuchała tylko matkę (…). Obecną na sali koordynatorkę z ramienia organizatora pieczy zastępczej zmroziła wzrokiem, Majkę upomniała, że gada pod ławką, a ojca Walerii chyba nawet nie zauważyła. (…)

Koniec.

Jeszcze jedno ważne zdanie. Czasami niektóre kobiety mówią o swoim mężu: „Oby tylko się zgodził, a potem jakoś to będzie”. Uważam, że jak ma być „jakoś”, to lepiej żeby nie było wcale. Do niektórych spraw trzeba dojrzeć. Ja też dojrzewałem kilka lat. Może nawet kilkanaście.



sobota, 6 lipca 2024

--- Ostatnie pokolenie

Majka mówi, że jak opiszę na blogu swoje „mądrości”, to będzie koniec. Nie chce jednak doprecyzować co ma na myśli – koniec bloga, bo nikt nie będzie chciał już czytać moich tekstów (teraz uważa, że parę osób mnie jeszcze lubi), koniec naszego małżeństwa (bo publicznie wypisuję bzdury), czy koniec pogotowia (kiedy nasz organizator pieczy zastępczej w najlepszym razie zleci ponowne badanie psychologiczne mojej osoby).

Trudno, zaryzykuję i zobaczymy co się stanie.

Jak tylko sięgam pamięcią, z Majką kłóciliśmy się tylko i wyłącznie w sferze wychowania dzieci. Dobre i to, bo inaczej nasz związek byłby mdły, bez odrobiny adrenaliny. Teraz, kiedy mamy już wnuki i do dyskusji włączają się również nasze córki, to dopiero się dzieje. Podobnie jak w kwestii naszych osobowości (Majka jest ekstrawertykiem, a ja introwertykiem), tak i w tym przypadku jesteśmy z Majką skrajnymi obozami (wręcz po dwóch stronach barykady). Nasze dzieci są gdzieś tam pośrodku, co nie znaczy, że trzymają stronę któregoś z nas.

Ja jestem najbardziej zachowawczy. Wszelkie nowinki przepuszczam przez filtr moich możliwości poznawczych czy też intelektualnych. Muszę rozumieć sens takiego czy innego mojego zachowania (zwłaszcza jeżeli mam dokonać jego zmiany).
Majka jest najbardziej postępowa. Chłonie wszelką wiedzę w tym temacie. Czyta książki, zapisuje się na rozmaite szkolenia, słucha webinarów i robi z tego notatki. Niedawno ostentacyjnie (ogłaszając wszem i wobec) wyrzuciła cały zbiór książek o wychowaniu autorstwa Benjamina Spocka. Owszem, były to jeszcze opracowania z lat dziewięćdziesiątych, a zawarte w nich koncepcje tak stare jak sam Spock. Jednak na półce prezentowały się całkiem przyzwoicie. Do tego były też pamiątką po naszym sposobie wychowywania córek. Teraz Majka mówi, że tylko częściowo z nich korzystała, eliminując elementy jej zdaniem mało sensowne. Dla przykładu, nigdy nie pozwalaliśmy naszym dzieciom „wyryczeć” się w łóżeczku przed snem (na zasadzie 5-10-15), aby nie wychować małych terrorystów i manipulantów. Twierdzi, że zawsze uważała, iż malutkie dziecko nie potrafi jeszcze manipulować, a płaczem tylko wyraża swoje potrzeby. Trudno mi się do tego odnieść, bo zwyczajnie nie pamiętam co wtedy uważała, nawet jeżeli mi o tym mówiła. Faktem jest, że nasze dzieci nigdy nie płakały w samotności przed zaśnięciem, ale też nigdy nie nosiliśmy ich godzinami na rękach, kiedy nie chciały zasnąć. Podejrzewam, że obowiązywała taka sama zasada jak teraz, czyli sekwencyjnej powtarzalności pewnych zdarzeń przed snem nocnym. Każdego dnia dzieło wieńczyła kąpiel, dająca dziecku sygnał, że zaczyna się noc. Tak samo robimy i teraz. Mieliśmy już przecież w pieczy kilkadziesiąt niemowlaków i każdemu po kąpieli wystarczała butelka z mlekiem i buziak na dobranoc. Nie do końca jest to dla mnie logiczne, ale się sprawdza. Jest to dziwne zwłaszcza teraz, gdy dzieci idą spać kiedy na dworze jest jeszcze jasno. Nie musimy nawet opuszczać rolet i tworzyć sztucznej ciemności. Czasami trzeba kilka razy jeszcze później podejść, aby podać wypadnięty smoczek, poprawić kołderkę, czy tylko pogłaskać i ponownie pożegnać się ciepłym słowem. Są to jednak wyjątkowe sytuacje. I nawet awanturnik Marko z powodzeniem wpisuje się w ten schemat. Zwłaszcza jego przypadek jakby potwierdza, że rutyna może sterować potrzebami dziecka.

Ostatnio Majka zapisała się na pewien webinar dotyczący wychowania dziecka. Ten jeden był darmowy i zapewne miał zachęcić do wykupienia całego cyklu spotkań. Koszt wprawdzie nie był niski, ale zapewniał dożywotni dostęp do wszelkich materiałów, a nawet dożywotnią możliwość konsultacji ze specjalistami w przypadku wystąpienia konkretnych trudności z jakimś dzieckiem. No i patrząc z tej perspektywy, to zachęcałem Majkę do skorzystania z oferty, gdyż wydawała mi się atrakcyjna. Chociaż biorąc pod uwagę nasze doświadczenia z teoriami Spocka, to może nawet Majka miała rację, że poszczędziła (bo przecież za kilka lat być może pewne metody znowu będą krytykowane). Notabene od lat nurtuje mnie pytanie, czy Bowlby zawsze będzie „żywy”.

W każdym razie Majka wykupiła sobie miesięczny dostęp do audycji archiwalnych i teraz od trzech tygodni słucha po kilka godzin dziennie jakiegoś Niemca, który po czasie okazał się Brytyjczykiem. Facet mówi nawet ciekawie, a dodatkowego smaczku dodaje osobliwy akcent. Majka cały czas coś notuje i zapisała już trzy czwarte 60-stronicowego zeszytu. Gdy się z nim zapoznam to dopiero będziemy mieli pole do dyskusji.
Na razie rozmawialiśmy tylko o niektórych sprawach. Na przykład o tym, że do dziecka nie powinno się mówić „nie”. Zdanie trzeba jakoś zamienić na „tak”, a jak się nie da, to ewentualnie użyć słowa „stop”. Ja jakoś nie jestem przeciwnikiem słowa „nie”. Skoro istnieje w języku polskim, to po to, aby go używać. Zatem często mówię do dziecka „nie”, a nawet „nie, nie, nie” – aby lepiej zrozumiało. Bo niby jak mam inaczej powiedzieć: „Nie wchodź na parapet”. Owszem, mogę użyć stwierdzenia: „Usiądź na kanapie”, albo rzec: „Stop”. Ale jaki to odniesie skutek skoro dziecko właśnie ma zamiar wejść na parapet. A po tym „stop” to jaki miałby być ciąg dalszy bez słowa „nie”? Uważam, że „nie” jest niezbędne w procesie wyznaczania granic, ale nie upieram się jeżeli ktoś robi to innymi metodami.
Albo słowa „muszę” i „chcę”. Nie powinno się zbyt często używać „muszę”. „Chcę” jest słowem zdecydowanie bardziej motywującym – nawet dla nas dorosłych. Ja mówię to co w danym momencie czuję. Jak muszę, to nie mówię, że chcę bo to bez sensu. Nie widzę niczego złego w stwierdzeniu:  „Luna, muszę cię przewinąć”. Tym bardziej, że przecież ja wcale nie chcę jej przewinąć, ale muszę, gdy w pobliżu nie ma Majki, która chce. Ona zawsze chce.
Majka w ogóle uważa, że źle komunikuję się z naszymi maluchami. Używam niewłaściwych słów i powinienem nad sobą popracować. W jej słowniku nie ma dla przykładu słowa „ryczy”. Albo takie zdanie: „Ale się zesrałeś po pachy!”. Majka w takim wypadku mówi: „Jaką piękną kupę zrobiłeś, brawo!”. Twierdzi, że mój zwrot może spowodować u dziecka przekonanie, że zrobiło coś złego. Zupełnie się z tym nie zgadzam. Uważam, że moje określenie również może skutkować dumą z dobrze wykonanej pracy. Płachtą na byka dla Majki jest moje powiedzenie: „Jak będziesz dalej ryczał na rękach, to wrócisz tam gdzie byłeś”. Zawsze to komentuje w niewybredny sposób, wytykając moje błędy wychowawcze. 
Ogólnie rzecz biorąc uważam, że do dziecka trzeba mówić swoimi słowami, oczywiście nie nadużywając wulgaryzmów. Przynajmniej jednym z pozytywów takiego postępowania jest regulowanie własnych emocji. W końcu dziecko nie potrzebuje sfrustrowanego ojca, który ciągle musi pamiętać, aby nie użyć słowa „zesrał”.
Gdybym chciał tę tezę uogólnić, to powiedziałbym, że rozwój języka powinien następować płynnie, w długim czasie. Podobno obecnie całkiem poprawne jest zdanie: „Otwarłem drzwi i wyszłem do ogrodu”. No ja bym tak nigdy nie powiedział, ale skoro coraz więcej osób tak mówi, to pewnie po jakimś czasie nawet mnie przestanie to drażnić. Podobnie rzecz się ma z feminatywami. Generalnie nie mam z nimi problemu jak ktoś ich używa. Nie lubię tylko być do czegoś przymuszany i poprawiany. Nadal dla mnie dziwne jest zdanie: „Naszą gościnią jest ministra Kowalska”. Z kolei chirurżkę i architektkę trudno wymówić, literatka to zawsze była do wódki, a doktorka określeniem potocznym. A teraz w jakimś kraju ktoś został premierką. A może ktosia została premierką?
Kto chce, to niech tak sobie mówi – ja potrzebuję czasu na przyzwyczajenie się. Myślę też, że jeszcze długo będę jeździł na Ukrainę, skoro przecież jeżdżę na Litwę, na Łotwę, a nawet na Węgry. Dziwnym trafem jeżdżę do Wielkiej Brytanii, choć przecież to jest wyspa, co zdaniem niektórych determinuje użycie słowa „na” i „do”.
Póki co, późną jesienią lecimy na Sri Lankę. Jak widać Majka nie odpuszcza. Wykupiliśmy tylko maksymalne ubezpieczenie, przewidujące również powrót w plastikowym worku.

Wracam do wychowania dzieci – tematu, w którym tak pięknie z Majką (i niektórymi innymi członkami naszej rodziny) się różnimy.

Z całą naszą trójką niemowlaków chodzimy na rehabilitację. Każde ma coś. A to wzmożone napięcie mięśniowe, a to obniżone czy też asymetrię ułożeniową. Marko, który jest w najlepszej formie, dostał nawet skierowanie „na cito”. Jak sięgam pamięcią, to chyba wszystkie nasze niemowlaki na jakimś etapie swojego życia były rehabilitowane. No i zastanawiałem się kiedyś, co jest tego przyczyną, bo przecież dawniej tak nie było. Zanieczyszczenie środowiska i chemia w jedzeniu spożywanym przez mamę w ciąży? To raczej może być jedynie przyczyną rozmaitych alergii. No to może ocieplenie klimatu, albo zwiększająca się ilość CO2 w atmosferze? A może moda?
Do końca nie znam odpowiedzi, ale rehabilitantka Marko potwierdziła, że jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie wpadłby na pomysł, aby go do niej przysłać. Jest zbyt dobry i w zasadzie chodzi teraz tylko o to, aby nie zepsuć tego co jest. Być może jest więc tak, że lekarze kierują dzieci na rehabilitację, aby nauczyć rodziców „obsługi” niemowlaka. Najważniejsza jest bowiem codzienność – to w jaki sposób dziecko przewijamy, podnosimy, nosimy oraz wrażliwość na sytuacje, które powinny być niepokojące. Chodzenie na rehabilitację raz w tygodniu, albo i rzadziej, mija się z celem jeżeli nie będzie powtarzalności pewnych ruchów, których można się szybko nauczyć. Zresztą jak patrzę na nasze dzieci, to niezależnie od tego co im jest, wszystkie są rehabilitowane w taki sam sposób. Nawet bym tego nie nazywał rehabilitacją, ale nauką pewnych schematów i wypracowaniem nawyków, których celem jest łatwiejsze i szybsze rozpoczęcie raczkowania czy też chodzenia. Ale nie będę się upierał. Niech będzie, że są rehabilitowane. Teraz to nawet zwykłe zakroplenie oczu nazywa się zabiegiem.

Zrobię małą dygresję, bo akurat coś mi się przypomniało. Pod poprzednim postem była sugestia, abym coś napisał na temat dzieci, które już od nas odeszły. Więc tak nie do końca mogę to zrobić, bo jakby nie patrzeć, nie są to już moje dzieci. Ale mogę od czasu do czasu coś wtrącać, nie pokazując palcem. Ostatnio odwiedziliśmy jedno z naszych byłych dzieci. Jedno z pierwszych, które u nas mieszkały (czyli pokolenie, które już rozpoczęło edukację szkolną). I okazało się, że ma ono niewygaszone odruchy pierwotne. Dla mnie jest to termin, z którym po raz pierwszy spotkałem się przy Omenie i Dagonie. Wydawało mi się, że taki niewygaszony odruch Moro, mógł się przytrafić jedynie Omenowi, bo to on miał wszelkie niechciane przypadłości wieku dziecięcego. Teraz okazuje się, że prawie wszystkie dzieci przebywające w pieczy zastępczej mają rozmaite odruchy niepowygaszane i konieczna jest terapia. Skojarzyłem to sobie opisując rehabilitację naszych dzieci, ponieważ te terapie mają jedną wspólną rzecz. Spotkanie z terapeutą odbywa się rzadko – nawet raz w miesiącu (w celu przeanalizowania postępów i zalecenia kolejnych ćwiczeń, które trzeba prowadzić w domu). W przypadku wygaszania odruchów jest to masaż ciała polegający głównie na uciskaniu pewnych jego części. Jednym z elementów jest na przykład uciskanie głowy, które mieliśmy zalecone przy Omenie i Dagonie.

Tak sobie myślę (to jedna z tych „mądrości”, o których mówi Majka), że być może wiele dzieci jest źle diagnozowanych i choćby pewne trudno wytłumaczalne napady złości mogą być właśnie wynikiem niewygaszonych odruchów pierwotnych. Albo jest to kolejna moda, podobnie jak ta, że prawie każde dziecko ma jakieś spektrum autyzmu. Ja w każdym razie mam duszę sceptyka. Nic mnie nie dziwi, nigdy nie mówię „nigdy” i to co dzisiaj jest dobre, jutro może być złe. W każdym razie Majka stwierdziła, że będziemy musieli bliżej przyjrzeć się tematowi i poszukać jakiegoś dobrego terapeuty wygaszającego odruchy pierwotne.

Ponownie wracam do wychowania dzieci. Zapytaliśmy naszą rehabilitantkę, jakie ma zdanie na temat używania bujaczków. Odpowiedziała, że jako rehabilitantka musi powiedzieć stanowczo „nie”. Natomiast jako matka – że sama używa. Po pierwsze nie można przesadzać (dziecko nie może całymi dniami się bujać), a po drugie bujaczek bujaczkowi nie równy. Powiedziała, że sama często używa w domu fotelika samochodowego. Wprawdzie on się nie buja, ale jest najczęściej dobrze wyprofilowany i łatwy do przemieszczania. Stawia więc swoje dziecko w foteliku samochodowym na blacie w kuchni i robi obiad.

Nasze wnuczki znają bujaczki tylko z widzenia (widzą je u naszych dzieci). Ja nawet gdybym chciał, to zajmując się z rana całą trójką, nie byłbym w stanie ich wszystkich nosić. No to się bujają. Chociaż nie przez cały czas. Jak pewnie już pisałem – zmieniam im punkt widzenia i to wystarcza. Zresztą nie jestem do końca przekonany, że dziecko ma nieodpartą potrzebę bujania się. Kiedy rok temu sam spędzałem z Argusem całe dni, to często leżeliśmy obok siebie na tapczanie. Chłopcu wystarczała moja obecność, rozmowa (właściwie monolog) i rekwizyty, które mu podawałem. Nasze córki (a przynajmniej jedna) uważają, że dziecko powinno się bujać, bo bujało się w brzuchu mamy przez dziewięć miesięcy i jest przyzwyczajone. Ale oczywiście nie w bujaczku, tylko na rękach. Ja na to odpowiadam, że przez te dziewięć miesięcy przebywało w środowisku wodnym i nagle musiało wyleźć na suchy ląd. I w związku z tym, nikt nie wypełnia jego łóżeczka wodą. No i tak sobie dyskutujemy.
Nie jestem też przekonany, czy częste noszenie dziecka na rękach jest dla niego korzystne. Myślę tutaj o aspekcie czysto fizycznym (ruchowym). Bo przecież nosić też trzeba umieć. Ktoś wymyślił chusty – też trzeba umieć je zawiązać, a i obiad z takim dzieckiem w chuście robi się chyba dość trudno.

Poranna gimnastyka (Anna robi ją nieprawidłowo)

Zmierzam do tego, że moim zdaniem każde dziecko potrzebuje rozmaitej aktywności ruchowej i nic w nadmiarze nie jest dobre. A nawet jak ktoś o to zadba w okresie niemowlęcym, a potem dziecko będzie spędzać większość czasu z nosem wlepionym w telefon albo laptop, to skolioza gwarantowana. A w większości przypadków tak będzie, bo jak obserwuję młode mamy w przestrzeni publicznej, to prawie wszystkie „siedzą” w telefonie. A dziecko się uczy i jedną z pierwszych umiejętności jest przesuwanie paluchem po ekranie. Potem, w wieku szkolnym, będzie jeszcze gorzej.
Teraz wyjdzie ze mnie beton – kiedyś (żeby nie napisać „ja w tym wieku”) to się chodziło po drzewach, przechodziło przez płoty, grało w piłkę na podwórku, skakało przez skakankę, a nawet wchodziło do kanałów. Pewnie, że były skutki uboczne w postaci jakiejś wybitej szyby, albo przyjazdu policji (wtedy jeszcze milicji). Ale mało kto potrzebował rehabilitacji. Albo inaczej – każdy sam się rehabilitował.

Nadszedł czas na odkrycie mojej „mądrości życiowej” i tym samym wyjaśnienie tytułu tego wpisu.

Zdaniem wielu, pokolenie „zetek” jest słabo przygotowane do życia w społeczeństwie. Nawet moje córki zauważają jak ich rówieśnicy są mało ogarnięci. One jakoś twardziej stąpają po ziemi – może dzięki temu, że jednak Majka czytała tego Spocka. Podobno z dziećmi obecnie będącymi w wieku szkolnym i mającymi wejść w dorosłość za kilka lat (określanymi mianem pokolenia „alfa”), ma być jeszcze gorzej. Pokolenie Luny, Anny, Marko i naszych wnuczek chyba nie zostało jeszcze nazwane. Myślę jednak, że będzie to pokolenie „beta”, chociaż może właściwsze będzie określenie „omega”. Uważam, że granica między kształtowaniem poczucia własnej wartości, a egocentryzmem jest bardzo cienka. Dzieci są teraz wychowywane pod kloszem. Nie doznają porażek, uczy się je umiejętności proszenia o pomoc. Nie będą potrafiły funkcjonować w sytuacjach stresowych, a zderzenie z brutalną rzeczywistością może nastąpić już w okresie szkolnym, a niemal na pewno przy starcie w dorosłe życie – pójściem do pracy, chęcią założenia rodziny. Wszystko zostanie spotęgowane przez wszechobecną już sztuczną inteligencję, która spowoduje, że młody człowiek poczuje się zbędny i nikomu niepotrzebny. Czy zadowoli się dochodem gwarantowanym wypracowanym przez AI? Wątpię. Raczej rozpoczną się problemy natury psychicznej i korzystanie z pomocy psychologów, pewnie też w znacznej mierze przejętych przez sztuczną inteligencję. Nie mam pojęcia co taki sztuczny psycholog będzie polecał. Pewnie to co dzisiaj – zadbaj o siebie i naucz się korzystać z pomocy. Na którym miejscu będzie potrzeba założenia rodziny i posiadania dziecka? Obawiam się, że dalekim. Pokolenie beta z dużym prawdopodobieństwem dojdzie do wniosku, że dziecko jest zbyt dużym obciążeniem i w imię przedłużenia gatunku nie warto się poświęcać.
Stare pokolenia funkcjonują inaczej. Gdyby Majka dosłownie potraktowała zalecenia psychologa i zadbała tylko o swoje potrzeby, to raczej do pieczy zastępczej byśmy nie wrócili. Zwyciężyła jednak odpowiedzialność i wierność dawnym ideałom. Chociaż może za tych dwadzieścia parę lat koncepcja się zmieni i wróci tak bardzo krytykowana cecha mojego pokolenia, które nauczyło się radzić sobie samemu. Poczekamy, zobaczymy.
Oczywiście nie można wszystkiego uogólniać. W przyszłości będą przecież zawody, których robotom nie uda się przejąć. Załóżmy więc, że nasz dzisiejszy czteromiesięczny Marko zostanie cenionym specjalistą w jakiejś dziedzinie. Będzie go zatem stać na dużo więcej niż przeciętnego rówieśnika. O jakiej dziewczynie zamarzy? Już teraz istnieją roboty humanoidalne, a nawet prototypy wyposażone w sztuczną i ciepłą skórę. Czy taka sztuczna dziewczyna nie będzie bardziej atrakcyjna? Zawsze zgodna, zawsze wspierająca, zawsze chętna. A jeżeli komuś będzie mało gderania, to zapewne będzie ją można przełączyć w tryb konwersacji. Albo przeciwnie w tryb milczenia. Dla wymagających może będzie istniał tryb spierania się, a nawet tryb ludzki. I w takim ludzkim trybie sztuczna dziewczyna będzie nieprzewidywalna i będzie zaskakiwać. Na przykład tak jak Majka. Ostatnio byliśmy z dziećmi u lekarza. Wielki szpital, jeszcze większy parking, mnóstwo pustych miejsc. Niestety jedna kobieta zdecydowała się zaparkować obok nas. I niestety nie ucelowała, lekko przycierając nam samochód. Mówi się trudno, takie rzeczy się zdarzają. Wieczorem Majka wzięła mój telefon, bo chciała sobie obejrzeć zdjęcia, które zrobiłem dla ubezpieczyciela. No i działając w trybie nieprzewidywalności, przypadkowo utworzyła na FB moją relację i przypadkowo zadzwoniła do kobiety, która uszkodziła nam samochód. A ja się rano dziwiłem skąd wszyscy wiedzą o zdarzeniu i czego ta kobieta jeszcze ode mnie chce, że oddzwania.
Tak więc jeżeli Marko będzie chciał w przyszłości mieć takie atrakcje, to tylko wybierze odpowiedni przycisk w swojej aplikacji. Jako domorosły jasnowidz przewiduję, że modele sztucznych kobiet nie będą ceną odbiegały od średniej klasy samochodu. No i pewnie będzie też istniał rynek egzemplarzy używanych.
Cieszę się, że nie żyję w takim świecie, bo nie jestem przekonany, czy Majka nie wybrałaby zamiast mnie jakiejś męskiej wersji robota. Bystrzejszej i bardziej elokwentnej. Takiej, która natychmiast wywierci dziurę w ścianie, przemebluje pokój, ugotuje obiad i jeszcze zajmie się dziećmi. I wszystko bez zbędnego narzekania.

Dla rozrzedzenia gęstniejącej atmosfery (bo już widzę minę Majki na tym etapie tekstu), opiszę jeszcze aktualną sytuację dzieci.

Rosną i rozwijają się prawidłowo. Teoretycznie nieco opóźniona jest średnia (pod względem wieku) Anna, a poalkoholowa Luna zupełnie w normie. Przed szereg wychodzi najmłodszy Marko, chociaż pozostała dwójka powtarza jego umiejętności w odstępie kilku dni. Tak było choćby z przewracaniem się na brzuch. Teraz już cała trójka przewraca się niemal w mgnieniu oka, a potem wrzeszczy, bo w drugą stronę ta sztuka im nie wychodzi – przeszkadza ręka. Zdaniem rehabilitantki tak może jeszcze być przez dłuższy czas, bo podobno jest to trudna sztuka.

Marko, który był najtrudniejszym maluchem w naszej historii, nagle stał się niemal idealny. Przestał się awanturować i domagać ciągłego noszenia. Początkowo była to dla mnie zagadka, bo przecież odbieraliśmy go prosto z porodówki, na której raczej nie był przesadnie noszony. Trudno zatem mówić o jakimś przyzwyczajeniu. Teraz mam wrażenie, że wynikało to z braku jakichkolwiek umiejętności. Chłopiec czegoś chciał, ale nie wiedział czego. Majka mówi, że miał potrzebę bliskości, a naszym zadaniem było tę potrzebę zaspokoić. Pewnie ma rację (Majka zawsze ma rację). Ale jednak Luna i Anna zaspokajały swoją potrzebę bez konieczności chodzenia wokół kominka. Wystarczało im bycie na rękach. Ale rozumiem, że dzieci są różne, a dyskusja z Majką zawsze zmierza do tego, że jestem niekompetentny i niedouczony. W każdym razie teraz Marko potrafi już zająć ręce zabawkami i samodzielnie się przesuwać (albo bardziej obracać w kółko), jest dużo spokojniejszy. Często zadowala się wnikliwą obserwacją tego, co dzieje się wokół niego. Ulubionym zajęciem jest uśmiechanie się do Anny, podawanie jej rąk i wkładanie palców do oka. Luny jakoś tak nie adoruje. Gdy kładziemy ich na macie na podłodze, to musimy zachować odpowiedni dystans, żeby za szybko do niej nie dopadł. Powoli przygotowujemy się do rozstania. Jego nowymi rodzicami będzie para, która była u nas na praktykach dla rodzin zastępczych. Przyszli i się zakochali – tak zwyczajnie. W przypadku chłopca sytuacja jest bardzo prosta. Rodzice biologiczni gdzieś wyjechali i ślad po nich zaginął, sędzia się nie spieszy i nawet jeszcze nie wyznaczył terminu rozprawy, a ośrodek adopcyjny twierdzi, że dla tak obciążonego dziecka (stanem umysłowym jego rodziców) nie ma na swojej liście rodzin chętnych do adopcji. Marko spędza już weekendy w nowej rodzinie i czekamy tylko na podpis sędziego pod decyzją o przeniesieniu chłopca w trybie zabezpieczenia. Docelowo zostanie adoptowany, a ja chętnie przyjmę wyzwanie w dyskusji dotyczącej tematu obchodzenia adopcji poprzez pieczę zastępczą. Argumentów mam teraz aż nadto.

Za to z Luną sytuacja jest tak skomplikowana, że rozważam większe zaangażowanie się w procesie powrotu dziewczynki do mamy. Wcale nie dlatego, że stała się ona matką roku, ale może to być najbardziej optymalne rozwiązanie. Mama Luny cały czas twierdzi, że przyszła do porodu pijana, bo taka u nich tradycja i trzeba samemu się znieczulić. A tak poza tym, to w ciąży nie piła. Nie potrafi tylko wyjaśnić, jak w ciągu paru godzin pojawiły się u dziewczynki cechy dysmorficzne twarzy i dlaczego jest taka malutka (teraz waży tyle ile nasza wnuczka przy porodzie). Chociaż przypomniała sobie, że długo nie wiedziała, że jest w ciąży i wtedy okazyjnie coś wypiła.

Ale za to w przeciwieństwie do mamy Anny, potrafi się dzieckiem zająć. Jest czuła, bierze dziewczynkę na ręce, przewija ją i do jej uspokojenia nie potrzebuje nawet grzechotki. Warunki mieszkaniowe rodzice mają nawet bardzo dobre, bo tata zarabia całkiem niezłą kasę na budowie.
Ale nie to powoduje, że chciałbym rodziców wspierać w procesie odzyskania córki. Problemem jest obywatelstwo Luny. Z Ukrainą nie mamy podpisanych żadnych umów w temacie dzieci. Owszem, możemy odebrać mamie władzę rodzicielską (bo to umożliwia nam nasze prawo), ale nie możemy żadnego dziecka adoptować – zwłaszcza dopóki trwa wojna. A potem z dużym (wręcz ogromnym) prawdopodobieństwem ktoś przyjedzie po swoją obywatelkę, umieści w swoim sierocińcu i będzie czekał, aż zacznie rodzić nowych poborowych. Majka ma w tym względzie zupełnie inne zdanie. Mówi, że trzeba umieścić Lunę w docelowej rodzinie zastępczej, a potem powołać się na silne więzi. Jak to nie pomoże, to odwoła się do rzecznika praw dziecka, samego prezydenta, albo w ramach protestu przykuje łańcuchem do mostu. Ja jestem już stary, sceptyczny, a nawet cyniczny. Nikt dupy nie ruszy. Nikt nie kiwnie nawet palcem, aby w imię pomocy małej Ukraince stawiać na szali nadwątlone już relacje międzypaństwowe. Dlatego już teraz dmucham na zimne i staram się zapobiec temu co może się stać. Może powrót do mamy (która zamierza na stałe mieszkać w Polsce) jest tylko lepszym złem. Ale chociaż nie tragedią.
To tak samo jak z tym naszym klimatem (wracając do moich mądrości). Nie warto walczyć z jego ociepleniem. Niezależnie od tego czy jego przyczyna jest antropogeniczna, czy nie – cały proces jest już nie do zatrzymania. A już z pewnością zbawicielem świata nie będzie sama Europa. Trzeba przygotować się na to, że poziom oceanów się podniesie – będzie taniej.
Jeszcze ostatnie słowo o Lunie. Ona ma jeszcze całkiem sensownego tatę, którego najczęściej nie mają inne nasze dzieci. Facet nie dość, że zarabia na życie, to jeszcze interesuje się swoją córką. Przyjeżdża na spotkania, mówi całkiem dobrze po polsku, a nawet złapał jakąś nić porozumienia z Majką. Przynajmniej w zakresie odczuwania zjawisk humorystycznych. To samo ich śmieszy, bawią ich te same teksty i sytuacje. Jeszcze trochę i będę zazdrosny.

No i ostatnia Anna. Osobiście przeczuwam szybkie rozstanie i oby intuicja mnie nie zawiodła. Może jeszcze nie będzie odebrania władzy, ale przynajmniej jej ograniczenie i umieszczenie dziewczynki w docelowej rodzinie zastępczej. Mama nadal nie pracuje. Nadal przymierza się do jakiegoś szkolenia podnoszącego kompetencje wychowawcze. Nadal na spotkaniu z dziewczynką potrafi tylko grzechotać grzechotką. W chacie ma „burdel” nawet podczas umówionego spotkania z pracownikiem socjalnym. Do tego jakaś sprawa w sądzie karnym. Nie jest ciekawie. 

Tata zapytany na rozprawie, czy widział swoją córkę, odpowiedział: „Oczywiście... na zdjęciu”.

I na tym bym zakończył. Nie wiem czy jest to koniec o jakim myślała Majka, ale jest.