sobota, 25 września 2021

--- Wypalenie rodzicielskie

Dzień rozpocząłem o 7:24, co jest ogromnym sukcesem... dzieci. Chociaż od jakiegoś czasu już nie narzekam, ponieważ od chwili gdy rozdzieliliśmy na noc Mopika i Shirley nagle się okazało, że obie śpią średnio o godzinę dłużej. Ja wróciłem (mam nadzieję, że na dłuższy czas) do łóżka Majki i ze zdziwieniem stwierdziłem, że dziewczyna w nocy wcale nie ma tak źle jak myślałem. Wstaje tylko dwa razy i to tylko na chwilę. Raz podaje mleko Blance i drugi Mirabelce. Zajmuje jej to maksymalnie sześć minut razem wziętych. Ja wcale nie mam lepiej, bo średnio dwa razy idę zrobić siku, na co tracę cztery minuty, i budzę się (chociaż nie muszę wstać) na kolejne dwie minuty, gdy dziewczynki domagają się mleka. Ale słowo się rzekło, więc skoro obiecałem Majce możliwość odespania tych trudnych nocnych chwil do dziewiątej, to mam dzieci pod opieką od momentu obudzenia się pierwszej. Zawsze sobie obiecuję, że zanim coś chlapnę papą, to najpierw powinienem pomyśleć, ale mimo że już jestem stary to wciąż mi nie wychodzi. A oczywiście w tym co już obiecałem, zawsze jestem najlepszy i nikt mnie nie zastąpi. Gdy trzydzieści lat temu zobowiązałem się kąpać nasze dzieci, tak robię to do dzisiaj. Gdy kiedyś wyprałem pieluchy (wtedy jeszcze były tetrowe) razem z czerwonym dresem, to Majka zamiast mnie za to zrąbać i stwierdzić, że się do niczego nie nadaję, to powiedziała: „O, jakie ładne kolorowe pieluszki teraz mamy”.

Wracając do mojego rannego zajmowania się dziećmi, muszę powiedzieć, że w przeciwieństwie do Majki stawiam na samorozwój. Majka rozpoczyna swój dzień od wzięcia do ręki książeczki i zadania pytania: „Pokaż słonia”, na co Shirley biegnie pod pianino i wskazuje palcem na stojącego na nim stwora. Wychodząc z założenia, że ze wszystkim można przesadzić, ja książeczek nie tykam.


Jak wcześniej wspomniałem, nad usługi czytelnicze przedkładam samorozwój... głównie swój. Chociaż o dzieciach również myślę, starając się nie być nadmiernie opiekuńczym. Moim zdaniem nadopiekuńczość zdecydowanie nie pomaga w eksploracji świata, zwłaszcza w nabywaniu umiejętności o charakterze społecznym. Dzieciom zupełnie to nie przeszkadza, bo przecież jestem obok i jak tylko mają jakąś potrzebę to reaguję.

Ja najczęściej w tym czasie czytam. Ostatnio dla przykładu po raz pierwszy w życiu przeczytałem umowę łączącą nas z PCPR-em i ku mojemu zdumieniu odkryłem, że nawet na 24 godziny możemy oddać nasze dzieci zastępcze pod opiekę kogokolwiek, bez obowiązku zgłaszania tego faktu. Z kolei gdy zamierzamy przekroczyć ten termin, to wystarczy wykręcić numer do naszego koordynatora i jest po sprawie. Tak więc nasz ostatni wyjazd nad morze tylko z dwójką dzieci (podczas gdy pozostałe były pod opieką cioci Marlenki) był zupełnie zgodny z prawem. Doczytałem też, że mamy obowiązek współpracować z urzędami, w tym sądami. Czyli moja relacja z wyjazdu Majki do sądu, w którym musiała coś załatwić z sędzią, wcale nie jest opisem zachowań korupcyjnych. Zwyczajnie taki mamy obowiązek. Tak, wiem – przez jakiś czas będę trochę uszczypliwy.

Dzisiaj zupełnie przypadkowo trafiłem na artykuł związany z wypaleniem rodzicielskim. Tekst bardzo krótki, ale o tyle ciekawy, że takiego sformułowania nigdy nie słyszałem. I faktycznie badanie tego tematu ma bardzo krótką historię, sięgającą zaledwie 2018 roku. Idąc za ciosem sięgnąłem do tekstu oryginalnego i dalej do kilku opracowań Sharon Hays (socjolożki Uniwersytetu Kalifornijskiego), która jak dobrze zrozumiałem wcieliła w życie pojęcie „intensywne macierzyństwo”. Z tym zrozumieniem to u mnie jest bardzo kiepsko, więc być może tłumaczenie na polski powinno brzmieć nieco inaczej. No ale lepiej z moim angielskim nie będzie, gdyż na uniwersytet trzeciego wieku się nie wybieram i żadnego obcego języka doskonalił nie będę. Śniadanie na szóstą potrafię zamówić i to mi wystarczy. Zresztą na przeciętnym kursie angielskiego sformułowań naukowych raczej nie uczą, więc z przetłumaczeniem słowa „dychotomia”, a może i zwrotu „kulturowe sprzeczności macierzyństwa”, nadal miałbym problemy.

Spróbuję więc tylko krótko przybliżyć temat. Badania były prowadzone na dużej, bo 17 tysięcznej grupie rodziców z 42 krajów. Ponieważ przypuszczano, że pierwotnie uzyskane wyniki mogą być zaburzone tym, że w niektórych krajach (mniej rozwiniętych) ilość badanych osób w znaczny sposób odbiegała od ilości przebadanych rodzin z krajów lepiej rozwiniętych (od 95 rodziców w Kolumbii po 1730 w Finlandii), badania zostały powtórzone na grupach 200 osobowych we wszystkich próbach liczących ponad 299 uczestników. Rezultat był taki sam, co ma niebagatelny wpływ na wyciągnięte wnioski.

Samo zjawisko polega na tym, że wychowywanie dzieci i opieka nad nimi, w pewnych warunkach może powodować u rodziców nie tylko zaburzenia o charakterze psychicznym, ale również fizycznym. Skutkuje to instrumentalnym podejściem do dzieci, przejawiającym się swego rodzaju mechanicznym wykonywaniem niektórych czynności rodzicielskich i emocjonalnym dystansowaniem się od pociech. Rodzice stają się wyczerpani psychicznie i zaczynają wątpić w swoje siły i możliwości. Taki stan można nawet sparafrazować zdaniem: „Mam dość swoich dzieci”.

Okazuje się, że syndrom wypalonego rodzica ma niewiele wspólnego z dobrobytem (nierównościami ekonomicznymi), wartościami kulturowymi (pozycją członków w rodzinie np. patriarchat, oczekiwaniami rodziców co do posłuszeństwa dzieci, orientacją seksualną), czy nawet ilością czasu poświęcanego dziecku. Nie ma też znaczenia wiek, ilość dzieci w rodzinie i formy spędzania wolnego czasu. Nie jest też ważna płeć rodziców, ich wiek, wykształcenie, status zawodowy, czy miejsce zamieszkania (otoczenie, sąsiedztwo). Badania w jednoznaczny sposób wykazały, że problem dotyczy społeczeństw indywidualistycznych (w przeciwieństwie do kolektywistycznych), czyli takich, które na pierwszym miejscu stawiają dobro jednostki. W rankingu 42 badanych krajów palmę pierwszeństwa dzierży Polska ex aequo ze Stanami Zjednoczonymi i Belgią. W każdym z nich, ilość wypalonych rodziców waha się między 7 a 8%. Dziwne? Tylko pozornie. Przynajmniej tak mi się wydaje i spróbuję tę tezę udowodnić na podstawie własnych obserwacji.

Żyję na tym świecie wystarczająco długo, aby zauważyć jak bardzo zmieniły się oczekiwania w stosunku do rodziców. Ci idealni z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych, teraz pewnie byliby określani mianem „patologia”, a przynajmniej posądzeni o zaniedbywanie swoich dzieci. Pamiętam jak spędzałem na podwórku całe dnie, przychodząc do domu tylko na posiłki. Wcale nie byłem wyjątkiem. Życie towarzyskie skupiało się wokół trzepaka, a gra w piłkę pod oknami nikomu nie przeszkadzała. Trzeba było tylko uważać, aby nie zbić szyby, albo przypadkiem wejść do kanalizacji. Teraz normy wychowawcze są coraz bardziej wymagające i coraz bardziej rośnie presja psychologiczna na rodziców. Rodzicielstwo jest przedmiotem (a może nawet ofiarą) coraz bardziej rosnącego zainteresowania społecznego i nakazów normatywnych. Obiektem zainteresowania ogółu jest to, czym i jak rodzice karmią swoje dzieci, w jaki sposób je dyscyplinują, gdzie kładą spać i w jaki sposób się z nimi bawią. Cała ta dociekliwość stała się politycznie i moralnie akceptowalna. Rodzice coraz bardziej odczuwają, że oczekuje się od nich pewnego rodzaju optymalizowania rozwoju fizycznego, intelektualnego i społecznego. Zanika różnica między potrzebami dziecka, a koniecznością szeroko rozumianego rozwoju. Rodzicielstwo zaczyna być niebezpieczne. I chociaż postępujące tendencje można uznać za pozytywne z punktu widzenia dobra dziecka, o tyle nie można pozostać bezrefleksyjnym w stosunku do występujących negatywnych skutków dla rodziców.

Patrząc z perspektywy mojego ośmioletniego doświadczenia w roli ojca zastępczego, zdecydowanie mogę stwierdzić, że nigdy nie zdecydowałbym się prowadzić pogotowia rodzinnego w budynku wielorodzinnym. W najlepszym razie mógłbym liczyć na podejrzliwe spojrzenia i niewybredne uwagi sąsiadów. A wszystko tylko dlatego, że dzieci mają to do siebie, że czasami płaczą, że czasami krzyczą, że czasami niszczą, i że zawsze się brudzą. No i oczywiście są niewychowane jak choćby Shirley, która wrzeszczy o byle co, popycha inne dzieci, zabiera im zabawki, jedzenie i ciągle krzyczy „am”. Ciekawe kto by pomyślał, że jest to tylko próba zwrócenia na siebie uwagi. Że jest to tylko niby niewinne „a ja”, a nie niedożywienie. Mopik wypuszczony do ogrodu, po kilku minutach wraca z dziurami w spodniach i guzem na głowie. Dlatego nie ubieramy go w wyjściówki, tylko już wychodzi z dziurami... często z guzem też. Czwórka pięcioletnich wandali tak zdemolowała ogród, że gdy wyszedłem do niego wiosną, to zwyczajnie ręce mi opadły. Naprawiałem go całe lato – nowe nasadzenia, cięcie korygujące, próby ratowania tego co jeszcze zostało. Co zrobię, gdy pojawią się następni? Jeszcze nie wiem. W ostateczności zastosuję zasieki z drutu ostrzowego. Teraz chyba wszyscy wiedzą jak je zrobić.



Zmierzam do tego, że w obecnym czasie rodzice zewsząd poddawani są ciągłej kontroli, obserwacji i pouczaniu. Nawet nie chodzi mi o wścibskie oko sąsiadów. Nie mam też na myśli uwag robionych przez niektórych pracowników takiej czy innej placówki, w czym na przestrzeni lat też wystąpił niebywały postęp.

To o kogo chodzi? Rodzic, rodzicowi wilkiem... no niestety:

  • Twoja córka nie chodzi na angielski?

  • Pani synek nie umie jeździć na koniu? No mój potrafi.
  • Na pani miejscu bym ją zapisała na tańce, przecież widać, że ma talent.
  • Ty nie wiesz co to jest Metoda Montessori?
  • Stosujesz kary? To przestarzałe metody.
  • Przecież teraz trzeba podążać za dzieckiem.

Ja mam luzik i wciąż wychodzę z założenia, że brudne dziecko, to szczęśliwe dziecko. Na wszelkie nowe metody (albo bardziej modne metody, gdyż jak się okazuje niektóre mają nawet kilkadziesiąt lat) patrzę z dużym dystansem. Dlatego system kar i nagród uważam za całkiem „spoko”, pod warunkiem, że umie się z niego korzystać. Pamiętam jak kiedyś Balbina dostała w przedszkolu naklejkę ze smutną buźką. Miała ją przyklejoną do bluzki. Była przeszczęśliwa, gdyż spoglądała na nią od góry. Gdy zdjęła bluzkę i jeszcze raz spojrzała na swoją naklejkę, to był ryk i awantury aż do wieczora.

Tak więc ja sobie jakoś radzę. Ale co ma zrobić taki rodzic adopcyjny, dla którego obsługa dziecka jest tak samo abstrakcyjnym pojęciem jak dla mnie obsługa czołgu?

Podam tygodniowy rozkład zajęć sześcioletniej dziewczynki (mogłem najwyżej pomylić dni tygodnia). Gdyby ktoś próbował ją odnaleźć wśród naszych byłych dzieci zastępczych, to od razu uprzedzam, że nie ten trop:

  • poniedziałek: angielski (ten język to podstawa - no okej)

  • wtorek: basen (sport ogólnorozwojowy i mało urazowy – niech będzie)
  • środa: gitara (zobaczyła u koleżanki i też chce – dobrze, trzeba podążać za dzieckiem)
  • czwartek: balet (przewraca się, ale to jest moje [nie jej] marzenie – koniecznie, przecież musi walczyć ze słabościami)
  • piątek: hiszpański (wszyscy się go uczą, a dwa języki obce trzeba znać – może racja, nie wiem)
  • sobota: rodzinny wyjazd na naukę jazdy konnej, potem obiad w restauracji i spacer po lesie (kultura musi być – pełna zgoda)
  • niedziela: wizyta u babci (trzeba dbać o więzi rodzinne – bezdyskusyjnie)

Dziewczynka się nie brudzi (bo nie ma kiedy, a w lesie chodzi za rączkę), nie nabija sobie guzów (na koniu jeździ w kasku), ogrodu nie niszczy (po powrocie ledwo ma siły na zjedzenie kolacji i pójście spać). Uczęszcza oczywiście do przedszkola funkcjonującego według Metody Montessori. Siedzi tam od deski do deski, ponieważ rodzice pracują, a poza tym nie warto wracać do domu, aby za chwilę wyjeżdżać na zajęcia.

Ocena rodziców: celujący. Ci zapewne nie należą do wspomnianej siedmioprocentowej grupy rodziców wypalonych. Choć może właśnie oni powinni.

A teraz moje dzieci w godzinach porannych. Robią co chcą, dopóki nadmiernie wszystkiego nie niszczą i krew się nie leje. Uczą się, że nie wszystko w życiu przychodzi bez wysiłku i czasami trzeba pójść na kompromis. Potrafią same znaleźć sobie zajęcie i współpracować przy brojeniu. Na nabitego guza wystarczy pocałunek zamiast plastra. Nie wiem czy są zadowolone z tego, że z samego rana nie muszą jechać na basen. Ale są uśmiechnięte i nie płaczą, co Majka interpretuje jako brak nadziei na jakąkolwiek pomoc z mojej strony. Chociaż może przyczyna tkwi w tym, że każdemu maluchowi pozwalam być sobą. Blanka najchętniej leży na brzuchu z podniesioną głową i ze stoickim spokojem przygląda się wszystkiemu dookoła, lub leży w swoim leżaczku i ogląda telewizję (na co Majka nie może patrzyć, bo dziewczynka sobie wypłaszcza mózg). Mopik niczym mała małpka (jeżeli to porównanie komuś się nie podoba to niech nie czyta... zresztą zaraz kończę) wdrapuje się na co tylko można – najchętniej na mnie. Shirley chodzi po całym pokoju i tylko kątem oka zerka, czy ją widzę. Ma pecha – zawsze ją widzę, nawet gdy schowa się za komin (wystarczy, że ją o tym poinformuję). Mirabelka lubi zmiany, chociaż wcale nie jest zodiakalnym bliźniakiem. Chwilę poleży w bujaczku, chwilę na podłodze i po dwie chwile na moich kolanach i w swoim łóżeczku. Też w ogólnym rozrachunku jest spokojna.

Ciocia Majka schodzi o dziewiątej i zaczynają się zajęcia edukacyjne i podążanie za potrzebami dziecka. Zwłaszcza Shirley zupełnie się to nie podoba.

Ocena rodziców:

Majka – celujący
Pikuś – dostateczny

Jeszcze a'propos oceny. Właśnie otrzymaliśmy wyniki badania psychologicznego, które mieliśmy przeprowadzone wiosną. Wyszło, że jestem rewelacyjny. Mam wszelkie cechy i kompetencje potrzebne do prowadzenia pogotowia rodzinnego. Nieco poniżej normy jestem tylko w kategorii „niezależność”, co w sumie zostało zinterpretowane pozytywnie, bo przecież prowadząc pogotowie rodzinne trudno czuć się niezależnym. No cóż, wystarczy trochę wiedzy i odrobina inteligencji. Przedobrzyłem tylko z kategorią „otwartość”. Jestem ponadprzeciętny... lepiej niż Majka.

Kończę, bo kiedy ja to zdążę przeczytać (ponad 14 tysięcy znaków). A przecież jeszcze muszę poprawić błędy. Do tego Mopik się wydziera i muszę go pocieszyć.



5 komentarzy:

  1. Nie 6 minut razem wzięte lecz 16 na jedno dziecko ��A pobudek jest więcej niż dwie ale biegnę szybciutko dbając o dobry sen Pikusia ��

    OdpowiedzUsuń
  2. Pikuś a ja tylko tak podrzucę, że to wstawanie w nocy na siku, to ten, warto pomyśleć o badaniu prostaty ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To była fikcja literacka, żeby zmylić urologa :)

      Usuń
    2. Na pewno czuje się bardzo zmylony 🤪

      Usuń
  3. Dzięki za mądry wpis. W punkt. Niedawno się zreflektowałam, że nie daję czasu dzieciakom, aby się zwyczajnie ponudziły ;P Tylko targam ich po lasach i górkach, basenach, atrakcjach turystycznych ;) Leniwa sobota też jest ok ;)

    OdpowiedzUsuń